czwartek, 28 lutego 2013

Mama znowu w szpitalu

Mamie znowu puściła się krew z nosa i nie chce przestać.  Mama bierze regularnie kilka lekarstw, m.in. jedno na rozrzedzenie krwi, którego dawkę jej lekarka ustala na nowo po każdym dwutygodniowym badaniu krwi, więc niby powinno być dokładnie.  Jednak już raz to miała, może trzy tygodnie temu, kiedy wylądowała w szpitalu, gdzie zaaplikowano jej kroplówkę, a w niej jakieś specyfiki, które skutecznie  zatrzymały krwawienie.

Dzisiaj krwawienie zaczęło się po obiedzie, i moja siostra, która mieszka z Mamą i bardzo troskliwie się nią opiekuje, zaproponowała wizytę w szpitalu, na którą Mama nie wyraziła zgody.  Jednak, po konsultacjach z rodziną i pogorszeniu się stanu chorej, siostra wezwała pogotowie i Mama znowu pojechała do szpitala.  W tym momencie czekamy na dalsze wiadomości.  Siostra pojedzie do szpitala jutro rano, a ja przybędę na miejsce dopiero po poludniu.

Bardzo jestem świadoma faktu, że na siostrę przypadkowo spadł ciężar opiekowania się schorowaną Mamą.  Brat niby jest blisko, ale pracuje, co najczęściej oznacza  nieobecność w kraju.  Ja do 2011 roku mieszkałam w Anglii, ale po powrocie do Polski zamieszkałam o godzinę jazdy od Mamy, więc jestem teraz  dostępna.  Chcąc odciążyć moją siostrę, wiele już razy usiłowałam namówić Mamę, żeby  u mnie trochę pobyła, ale ona nie chce, najlepiej się czuje we własnych pieleszach, we własnym łóżku  i w towarzystwie  swojego ukochanego, stareńkiego, kota.

Wobec tego pozostaje mi odwiedzanie jej raz na tydzień na kilka dni.  Zwykle jadę do Mamy w piątek lub sobotę i wracam do domu w poniedziałek lub wtorek.

Teraz nerwowo czekam na wiadomości ze szpitala.

środa, 27 lutego 2013

Nie chciałam mieć dzieci, ale chciałam mieć psy

Nigdy nie chciałam mieć dzieci, ale zawsze chciałam mieć psy.

Nie wszyscy pojmują, że można nie chcieć. Np. taksówkarz rodem z Afganistanu, który ostatnio wiózł mnie z Londynu na lotnisko w Luton, zapytał czy mam dzieci, a jak się dowiedział, że nie, to się zmarwił i założył, że nie miałam, bo nie mogłam, i pytał, czy nie dało się adoptować.

Nie chciałam, bo nigdy nie odkryłam sensownego powodu, żeby je mieć.  Uważałam, że trzeba mieć świadomy powód, a takiego nie miałam. Nie to, żebym nie miała uczuć macierzyńskich: mam je, tak jak inne kobiety, ale w pełni zaspokaja je mój mąż, który jest niedopieszczonym dzieckiem, stale wymagającym matczynej opieki, więc nigdy nie odczułam braku potomstwa.  Czy to takie naganne?

Zawsze chciałam mieć psy. Wychowałam się w domu gdzie zawsze był pies (właściwie kilka psów po kolei, bo jedne odchodziły, a następne zajmowały ich miejsce) i chwilami też koty.  Zwierzęta te stanowiły ważną część rodziny, bo kochaliśmy je jak rodzeństwo i dawały nam wiele bardzo szczęśliwych chwil, nie mówiąc już o ich terapeutycznym i edukacyjnym wpływie na nasze (dzieci) wychowanie.  Pamiętam, jak w szkole podstawowej oddałam kiedyś do oceny wypracowanie z ogromnym kleksem na środku pierwszej strony, spowodowanym przez kota, który mi się akurat na zeszycie położył, rozlewając atrament.  Niestety pani nauczycielka nie uznała takiej wymówki i dostałam stopień niedostateczny, ale to nic, dla kota trzeba było to przeboleć.

Przez długie lata pacy zawodowej w Anglii nie brałam psa, bo musiałby biedny całymi dniami siedzieć sam w domu.  Wyjeżdżałam do pracy o 7-mej rano i wracałam ok. 6-tej lub 7-mej wieczorem, więc co to za życie dla potrzebującego towarzystwa psa? Kiedy w końcu przeszłam na pracę w domu, przenosząc się z instytucji państwowej do prywatnej firmy, która w pełni doceniła moją obowiązkowość i uczciwość  i nie miała żadnych wątpliwości co do tego, czy rzetelnie dla niej pracuję, postanowiłam wziąć mojego pierwszego, własnego psa.

Los tak chciał, że został nim lekko skundlony labrador, który był rezultatem przygody miłosnej bardzo szlachetnej matki z rodowodem z jakimś szalonym collie.  Znalazłam szczeniaka przez Internet i pojechałam do jego siedziby, żeby go zobaczyć.  Siedzibą była farma w północnej Anglii, z końmi i hodowlą czarnych labradorów.  Na dzień-dobry spotkałam jego matkę, niesamowicie przyjazną sukę z wszystkimi cechami rasowych labradorów.  Zaraz potem spotkałam mojego: był ostatnim niekupionym z czwórki szczeniąt i, według zeznań hodowcy, największym, bo inne zabrano wcześniej, a on potem sam wyssał resztę matczynego mleka.  Od razu mi się spodobał, to był pies z charakterem.  Weszłam tam w długim do ziemi sztucznym futrze i on, zamiast się go panicznie bać (jak to wcześniej robiły inne psy)  natychmiast uczepił się rogu mego płaszcza i zaczął nim targać.  To mi się spodobało, widać było, że pies ma jaja.

Kupiłam go od razu, a na odchodnym pani hodowczyni miała okazję pokazać mi jego ojca, który właśnie przebiegał szalonym pędem przez podwórko: był to okazały collie, choć trudno było go dokładnie ocenić w takim tempie.

Wzięłam szczeniaka do domu, co oznaczało prawie 5-cio godzinną podróż samochodem.  Cały czas zachowywał się idealnie, nie płakał, nie bał się, tylko spokojnie spał na przednim siedzeniu, a na postoju trochę pobiegał wokół samochodu na smyczy i chętnie wsiadł z powrotem.  Kompletnie bezstresowy pies!

I tak nastał Wooster.  Imię jest dwojakiego pochodzenia: pies pochodził z okolic miasta Worcester (wymawianego „łuster”), a nazwaliśmy go nazwiskiem postaci Bertie Woostera (też wymawianej „łuster”) z książek jednego z naszych ulubionych pisarzy, P.G. Wodehouse. 

Napiszę jeszcze o nim, bo to jest niesamowity pies: nigdy nie doświadczyłam takiej bezgranicznej i bezkrytycznej (choć czasem upierdliwej) miłości od żadngo żywego stworzenia, ani żadne nie dało mi tylu radosnych chwil!

poniedziałek, 25 lutego 2013

Z cyklu "Nasze Psy": Toffi

Toffi, o którego smutnej śmierci pisałam niedawno,  był jednym z najszlachetniejszych  psów w naszej rodzinie, bo był czystym owczarkiem niemieckim, o przepięknej, bardzo rasowej budowie ciała i ubarwieniu, od którego zresztą pochodziło jego imię, bo był czarny od góry i podpalany od dołu. Był pięknym psem, tak pięknym, że zwracał uwagę weterynarzy i  rozkochał mojego bratanka w wilczurach, co spowodowało, że  też sobie podobnego sprawił.



Moja siostra kupiła go  jako 8-mio tygodniowego  szczeniaka od miejscowego hodowcy w małym miasteczku nieopodal zapadłej wsi, na której już od lat mieszka z naszą Mamą.  Pojechałyśmy tam razem i przedstawiono nam kilka szczeniąt przebywających w zagrodzie na zewnątrz. Gdy tylko tam weszłyśmy, wszystkie szczenięta rzuciły sie do nas, oprócz niego – on siedział w kącie i bał się podejść bliżej.  Był ciemniej ubarwiony niż jego rodzeństwo i miał piękne, łagodne, ciemne oczy, w odróżnieniu do pozostałych, które miały źle wróżące żółte.  Od  razu się nam spodobał.  Właścicielka poinformowała nas, że odda go taniej, bo jest niewydarzony i urodził się półtora dnia po całym miocie. Wiedziała, co robi, ale my niedokładnie, jak się potem okazało.

Dokonałyśmy transakcji , wzięłyśmy psa i wsadziłyśmy do samochodu.  Siostra siedziała za kierownicą,  ja obok z Toffim. Był przerażony: objął mnie przednimi łapami za szyję i natychmiast się na mnie posikał.

W domu były już dwa psy Mamy: wielki, skundlony wilczur imieniem Misiek i mała, pudelkowata suczka Zuzia.  Przyjęły go do rodziny bez najmniejszych problemów.

Pierwszym jego doświadczeniem  po przyjeździe do domu była miska z jedzeniem.  Zupełnie nie wiedział, co z tym zrobić i bardzo go to rozśmieszyło, wygłądało na to, że nigdy miski nie widział, więc najpierw trzeba go było karmić z ręki, ale w końcu zorientował się, że z miski też się da zjeść.

Następnie okazało się, że że panicznie boi się smyczy i zupełnie nie da się go do niej przyzwyczaić. Gdy usiłowałyśmy mu  ją założyć, zamierał w bezruchu i sikał pod siebie. Wzięłyśmy go do pani weterynarz, która poradziła zakładanie na początek króciutkiej smyczy, takiego zwisającego z obroży paseczka, a jak już się z nią oswoi, to potem normalnej.  Niestety nie poskutkowało, efekt krótkiej  smyczy bardzo podobny: przy pierwszej próbie uciekł pod drzwi do garażu i tam siedzial w bezruchu parę godzin, aż mu ją zdjęłyśmy.  Moja siostra w końcu uznała, że Toffi jest „dzieckiem specjalnej troski” i chyba miała rację.  Nawet z luźną obrożą miał ciężkie przejścia:  na początku sikał pod siebie kiedy się jej dotknęło, co mu, na szczczęście, potem przeszło, ale nadal wpadał w przerażenie,  kiedy gubił ją w ogrodzie na skutek drapania się, bo wiedział, że będzie się mu ją zakładać na nowo.  Przychodził wtedy do domu z podkulonym ogonem i chował się po kątach.  Toffi zawsze był smutny i przestraszony, nie bawił się zabawkami czy patykami jak inne młode psy i nie szalał po podwórku w napadzie niczym nieuzasadnionej euforii, której doświadczają inne psy, np. jeden z moich.

Pamiętam, jakie miał trudności ze swoimi wielkimi, wilczymi uszami jako szczeniak.  Najpierw próbował układać je na jeden bok lub drugi, albo jedno w przód, drugie w tył, potem składał je w stożek nad głową  albo rozkładał na boki.  W końcu pojął, że uszy mają stać wzwyż na głowie, osobno i elegancko, jak przystało na wilczura. To było słodkie!



Toffi sypiał na strychu,  koło łóżka mojej siostry, dokąd prowadziły strome schody.  Najpierw oczywiście trzeba było go wnosić, bo był za mały, żeby je pokonać, ale nawet jak już uzyskał wystarczające rozmiary, to nadal nie można go było namówić, żeby na nie wszedł, więc siostra go tam wnosiła wieczorem i znosiła każdego dnia rano, aż w końcu zrobił się na to za ciężki i trzeba było coś wymyślić.  Doszłyśmy do wniosku, że boi się prześwitów między stopniami; zakryłyśmy schody jakimś chodnikem i na szczęście to poskutkowało, w końcu się nauczył.

Był psem bardzo kochanym przez domowników oraz gości.  Jeden z naszych przyjaciół nazwał go „studentem”, bo widać było, że pies jest pojętny i stara się zrozumieć otaczający go świat – to było widać po jego inteligentnych oczach i skupionej uwadze i przekręcaniu głowy to w lewo to w prawo, kiedy się do niego mówiło.  Najwięcej jednak uczył się nie od ludzi, ale od Miśka.  Ten kilka razy wyprowadził Toffiego w pole (dosłownie), pewnie za sukami, potem najczęściej sam wracał do domu, zostawiając go gdzieś w okolicznych lasach.  Jednego  lata Toffi zginął w ten sposób dwa razy.  Za pierwszym razem, przyjaciel jadący do nas na obiad zauważył parę wielkich uszu  wystających z leśnego poszycia w pobliskim lesie.  Siostra zaraz pojechała z nim na poszukiwania i znaleźli Toffiego, który z radości, że się odnalazł,  skoczył na nią i  przewrócił ją na szosie.

Druga ucieczka, tego samego lata, zdarzyła się w dniu naszej tradycyjnej, dorocznej  imprezy ogrodowej, na którą zazwyczaj  przybywają nasi najbiżsi przyjaciele z miasta.  Toffi poszedł znowu w świat  z Miśkiem, który  wrócił po kilku godzinach, zostawiając towarzysza tej eskapady na pastwę losu  i  Toffi nie zdołał znaleźć drogi do domu.  Mój mąż wsiadł na rower i zaczął objeżdżać najbliższe lasy.  Wrócił po jakichś dwóch godzinach, cały usmarowany błotem, ale z Toffim!  Okazało się, że Toffiego znalazł w lesie, zawołał i pies do niego przyszedł, taki ucieszony z ze spotkania ze znajomą duszą,  że go obskoczył i usmarował.  Byłam dumna z mojego męża!

Najdłuższe zaginięcie zdarzyło się następnego roku na Wielkanoc.  Misiek i Toffi wybyły w Wielki Czwartek i następnego dnia Misiek wrócił, ale bez Toffiego.  Smutne to były święta, bo cała rodzina, która zjechała do nas na pierwsze święto  myślała tylko o nim. Siostra i ja bezskutecznie samochodem przemierzyłyśmy wszystkie okoliczne polne drogi, wołając go przez otwarte okno.  Na szczęście znalazł się w drugi dzień świąt.   Potem już rzadziej uciekał,  może dlatego , że i Misiek z ucieczek  zrezygnował na starość.

Toffi zawsze cierpiał na jakieś niezidentyfikowane alergie, które powodowały swędzenie skóry, i których żadne zmiany diety nie leczyły.  Nigdy nie lubił dotykania czy głaskania, ale w ostatnim roku życia polubił drapanie pod uchem.  Był coraz bardziej schorowany, na łokciach i pomiędzy palcami na na łapach zaczęło mu wyrastać dzikie mięso, więc osiągnęły niesamowite wymiary.  W końcu jego stopy zrobiły się takie wielkie, jak średnia ludzka dłoń bez palców, co spowodowało rozczapierzenie palców i trudności z chodzeniem.  Przez ostani rok życia Toffi był prawie kompletnie głuchy i ślepy, robił się coraz słabszy i coraz gorzej chodził; pod koniec często się przewracał albo spadał ze shodka na ganku, ale zachował węch i ochotę do jedzenia, czyli miał coś jeszcze z życia.  Gdy przchodziła pora karmienia, stawiał się w kuchni i szczekaniem domagał się obiadu.  Co prawda, czasem już myliły mu się godziny, ale dalej wiedział, co się mu  należy.  I tak było do ostatnich trzech dni przed śmiercią (patrz: Toffi – nekrolog).

środa, 20 lutego 2013

CIT-8 i mój mózg

Z powodu wielkiej niechęci do rozpoczęcia “myślącej” pracy, która na mnie czeka od tygodnia, zabrałam się do wypełniania deklaracji podatkowej naszej malutkiej wspólnoty mieszkaniowej.  Już wielu błahych, ale nieuniknionych, rzeczy w ten sposób dokonałam, bo to jest moja wypróbowana metoda na odwlekanie uruchomienia mojego mózgu, który zawsze mi się kojarzył z przestarzałym silnikiem diesla, bo ciężki i trudny w rozruchu, ale jak już zaskoczy, to  idzie i idzie, nawet bez specjalnych zachłyśnięć.

No więc wydrukowałam formularz CIT-8, żeby mu się dokładniej przyjrzeć i ewentualnie wypełnić na brudno.  Nasza wspólnota nie prowadzi żadnej działalności gospodarczej i nie ma żadnych dochodów, ale, skoro wedlug prawa musi mieć NIP, to i ma obowiązek dorocznego deklarowania dochodów i obliczania podatku od nich na czterostronowym formularzu CIT-8 , jakby nie można było po prostu zadeklarować raz i na zawsze, że dochodów nie ma i nie będzie.  (A może coś spieprzyłam w zgłoszeniu o NIP i taka opcja istnieje?  Jeżeli była, to nie rzucała się w oczy, ale na wszelki wypadek sprawdzę.)

Początek formularza był dziecinnie  łatwy: nazwa i adres naszego  Urzędu Skarbowego i dane Wspólnoty, np. adres, nazwa, REGON i NIP.  Niestety, zaraz potem zaczęły się „schody”.  Niektóre pytania były fajne, np. „Jeżeli kwota z poz.44 jest większa od 0, należy wpisać kwotę z poz.44 pomniejszoną o kwotę z poz.46 i powiększoną o kwotę z poz.50.”  To ja rozumiem, mogę się do tego odnieść, bo to jest trochę jak łamigłówka typu sudoku czy krzyżówki liczbowe, które uwielbiam.   Ciekawe jak radzą sobie z tymi pytaniami podatnicy, którzy łamigłówek  nie lubią albo nie mają jakichkolwiek zdolności w tym kierunku. Zapełniłam dwie i pół strony zerami, choć też nie było to takie proste, bo miejscami podejrzewałam, że nie powinnam; nawet jedno takie miejsce zostawiłam puste, zawsze można dopisać, a może jak się coś wpisze nie tam gdzie trzeba, to się ten cały formularz unieważni i trzeba będzie zaczynać od początku.

Niestety, oprócz powyżej opisanych, wystąpiły również zupełnie dla mnie niezrozumiałe pytania, tak jak: „Podatnik korzysta ze zwolnienia, o którym mowa w art.25 ust.11 -16, w roku podatkowym wykazanym w poz.4  i 5.”  Maturę mam, poz.4 i 5 sobie wydedukowałam, są to pola do wypełnienia przeze mnie oznaczone tymi cyframi, ale ustawy?  Na jakiej podstawie  Urząd Skarbowy zakłada, że każdy obywatel jest obeznany z przelicznymi i ciągle zmieniającymi się ustawami?  To jest sprawa fachowa, a dla zwykłego śmiertelnika wystarczyłoby, zamiast cytowania prawnych paragrafów,  sformułować pytanie np. tak: „Czy podatnik jest zwolniony z podatku z jednego z poniżej wymienionych powodów:...”

I tu się narzuca kwestia, jak podatnika widzi Urząd Skarbowy. Może podatnik nie jest traktowany jako klient, ale „poddany”?  W Anglii od dość niedawna tamtejszy fiskus zaczął traktować podatników jako swoich klientów, i same dobre rzeczy z tego wyszły.  Co prawda, nie do końca mają to rozpracowane, ale się starają i jest o niebo lepiej niż drzewiej bywało.

Czuję się w obowiązku w tym miejscu zaznaczyć, że moja ostatnia wizyta w Urzędzie Skarbowym, w celu uzyskania NIP-u dla Wspólnoty,  była bardzo pozytywnym doświadczeniem: zostałam obsłużona szybko i sprawnie, i uzyskałam, bez naciskania,  ważne wiadomości na temat, co dalej robić.  Ale nad tym formularzem to chyba jeszcze muszą popracować!

wtorek, 19 lutego 2013

Tajemnica osamotnionej skarpetki

Są na świecie zjawiska, których nikt pojąć, ani tym bardziej, wytłumaczyć nie potrafi, i które mogą na zawsze pozostać niewyjaśnione.  Do takich należy  zjawisko znikających skarpetek.

Jak wiadomo, skarpetki przychodzą na świat (albo przynajmniej do sklepów) parami, jako bliźnięta, nie syjamskie oczywiście, bo to by raczej utrudniało życie ich właścicielom, ale  jednak nierozłączne pary.  A potem, w pewnym momencie, najczęściej  przy rozwieszaniu lub składaniu prania nagle znajduje się  jakąś samotną skarpetkę.  Mimo, że jest to zjawisko dość pospolite i rzadko która para kończy żywot wspólnie na śmietniku, to jest ono zupełnie niezrozumiałe, no bo, na chłopski rozum,  co mogło się stać z tą drugą?  Jestem przekonana, że jak coś się da znaleźć w domu, to ja to wcześniej czy później znajdę, ale ponieważ nigdy nie udało mi się odnaleźć żadnej z wielu zaginionych skarpetek, jestem zmuszona wywnioskować, że ich nie ma, że przechodzą w niebyt albo w jakiś niewyobrażalny sposób zmieniają miejsce zamieszkania, tak, jak to czasem robią koty.

Co się dzieje ze skarpetkami, króre nagle znikają?  Podejdźmy do badania problemu systematycznie, od skutku poprzez okoliczności do rozpatrywania możliwch jego przyczyn.  Skoro takie zaginięcie skarpetki najczęściej odkrywa się po praniu, to właśnie praniem należy się zająć na początek.  W praniu biorą udział woda, środki chemiczne i pralka.  Możemy z punktu wykluczyć wodę, jako że w innych sytuacjach nie są znane przypadki, żeby powodowała zaniknięcie sztuki tekstyliów.  Przyczyną nie mogą też być środki piorące, bo te nie są znane z właściwości rozpuszczania tkanin, a nawet jeżeli miałyby jakić składnik o wybiórczym działaniu  na włókno, z krórego zrobiona była nasza para skarpetek, to musiałyby rozpuścić obie skarpetki, nie jedną.  Wobec tego podejrzenie musi paść na pralkę, która mogłaby posiadać, w jakimś mało widocznym miejscu, tajemne urządzenie do wciągania tkanin, o przepustowości ograniczonej do jednej małej sztuki na pranie.  Mogłaby, ale wątpię, ponieważ zamontowanie takiego urządzenia zwiększyłoby koszt produkcji pralki, a co za tym idzie, jej cenę i konkurencyjność na rynku, a w celach reklamowych też by nie było atutem czy tzw. „unique selling point”, bo kto by świadomie taką pralkę kupił.  Nie przypuszczam też, żeby taka pojedyncza skarpetka po prostu wypadała na podłogę w drodze między koszem na brudną bieliznę a pralką albo między pralką a stojakiem do suszenia prania, bo przecież człowiek by się o nią potknął w drodze powrotnej.  Wobec tego dochodzę do wniosku, że nie w praniu leży przyczyna.

Inna możliwość to to, że może taka skarpetka utyka w nogawce spodni przy ich zdejmowaniu.  Jeżeli człowiek się rozbiera w pośpiechu lub po wypiciu pewnej ilości alkoholu, to może tego faktu od razu nie zauważyć, no ale przecież przy następnym wkładaniu spodni sprawa wyszłaby na jaw, więc to też nie może być przyczyną.

Mało prawdopodobne wydają się również scenariusze zniknięć w czasie używania, bo wykrycie tego faktu byłoby najpewniej natychmiastowe, więc może taka skarpetka, po zdjęciu z nogi na noc, nagle doznaje „wieczornej palmy” jak kot i decyduje się odejść w siną dal?  Jeżeli tak, to robi wielkie świństwo tej drugiej, bo skazuje ją na śmierć (chyba, że ktoś ma kilka par identycznych skarpetek).  A poza tym, dokąd się udaje i w jaki sposób?   Wkracza tu też kwestia, w jaki sposób przemiot martwy mógłby  się samoczynnie ożywić, no ale może to by się dało przeskoczyć: długo noszona skarpetka może mieć w sobie więcej biologicznego życia niż niejeden człowiek.

Jedyną wytłumaczalną przyczyną znikania pojedynczych skarpetek jaką znam są psy, które mogą taką skarpetkę, pozostawioną na dywanie koło łóżka, częściowo skonsumować w nocy, ale zawsze  się to wykryje, bo nie zjadają całej.

Jak widać, nic nie wynika z moich dociekań i tajemnica jest nadal tajemcnicą.  A może źle zrobiłam, rzucając się na temat samotnie?  Może trzeba było umieścić pytanie na jakimś forum internetowym?

sobota, 16 lutego 2013

Blogowanie nowicjuszki

Jako nowicjuszka na blogu, nie bardzo jeszcze rozeznaję się w  szablonach, widgetach i podobnie egzotycznie brzmiących sprawach.  Nic to, że przez większość mojej kariery zawodowej pracowałam na komputerze,  a kiedy nastał Internet, to z niego korzystałam.  To  wszystko zupełnie nie przygotowało mnie do używania portali społecznych czy rozrywkowych (nie wiem dokładnie, czy tak się je określa), chociaż regularnie korzystałam z forum dyskusyjnego, które było mi potrzebne do programowania Microsoft Access-u.  Facebook-a, zakupy Internetowe, YouTube  i blogi tak naprawdę odkryłam dopiero na emeryturze, bo nigdy przedtem nie miałam czasu na takie błahostki.

No więc teraz powoli uczę się tego wszystkiego.  Mam dwa blogi, i zdołałam zainstalowć na nich odpowiednie szablony.  Umiem robić nowe wpisy i je edytować, i z widgetami też idzie mi nieźle, ale wszystko to odkryłam drogą prób i błędów, bo Samouczek na blog.pl mi w tym dużo nie pomógł.  Pewnie na starość uczę się wolniej.

A propos, przypomina mi się scenka z odległej przeszłości, kiedy poszłam z mężem do sklepu, żeby kupić mikrofalówkę. Do tego czasu zapierałam się rękami i nogami przed gotowaniem w mikrofalówce, bo uważałam, że to nienaturalne i wobec tego musi być szkodliwe, jednak okoliczności mnie zmusiły : po którejś przeprowadzce przez ponad miesiąc nie miałam w domu kuchenki. W sklepie stało kilka modeli mikrofalówek i przyglądaliśmy się jednej, chcieliśmy zobaczyć jaka jest wewnątrz i zastanawialiśmy się jak otworzyć drzwiczki.  W tym momencie podbiegł może 5-cio letni smyk, bez wahania nacisnął jakiś guzik i drzwiczki się otworzyły!  W tak młodym wieku człowiek jest zdolny do wszystkiego, nie ma żadnych, narzuconych przez edukację, zahamowań w rodzaju „a może zepsuję”  lub  „to jest niebezpieczny eksperyment”.

Wracając do tematu, ostatnio trzy razy (bo nawet z krótkiego dośwaidczenia wiem, że nie zawsze się da za pierwszym razem) próbowałam dodać ulubiony blog, ale mi się to nie udało.  Nie wiem dlaczego, może bloger jest w stanie zablokować taki ruch? Mniejsza o to, nie jest to istotną kwestią, wsadziłam sobie tego blogera do „Ulubionych” w Internecie, i sprawa załatwiona. Natomiast powiodło mi się usunięcie ulubionego blogera z mojej listy.  Usunęłam go, ponieważ, mimo że ładnie pisze i fajnie się go czyta, jego blogi są ciągłym narzekaniem na żonę.  Blogi czytam dla przyjemności, a takie narzekanie mi jej nie sprawia, chociaż w pełni rozumiem co on odczuwa - z taką żoną musi być ciężko. Słyszałam o kobietach, które reagują na życie zupełnie nielogicznie, zawsze winiąc współmałżonka za wszelkie przeciwności losu ( może nawet jedną taką znam osobiście) i wydaje mi się, że to jest pewien stereotyp, do którego niemyślące kobiety mają predylekcje.  Zastanawia mnie, dlaczego myślący facet ma taką żonę, ale pewnie jest na to jakieś wytłumaczenie.

poniedziałek, 11 lutego 2013

Toffi - nekrolog

Dzisiaj skończył żywot następny nasz pies, Toffi.  Od roku już nie widział ani nie słyszał i bardzo chwiał się na nogach, ale jeszcze miał węch i apetyt, więc uznaliśmy, że jeszcze coś ma z życia. Co prawda, przez ostatnie kilka miesięcy bezwiednie sikał pod siebie, ale siostra (jego Pani), Mama i ja uznałyśmy, że to nie jest jeszcze powód do uśpienia i cierpliwie sprzątałyśmy po nim.

Trzy dni temu przestał jeść, a w sobotę zaczął mieć częste krwotoki z odbytu. Wyglądało na to, że się kończy.  Siostra zadzwoniła do znajomego weterynarza, ale okazało się, że nie miał wystarczających środków, żeby uśpić wilczura, i kazał zadzwonić w poniedziałek rano.  W międzyczasie pies słabł i miał następne krwotoki.  Dzisiaj, czyli w poniedziałek, pies cierpiał, wyraźnie go coś bolało, był już po sześciu czy siedmiu krwotokach i uparł się, żeby wyjść na zewnątrz, bo najwidoczniej chciał sobie znaleźć spokojne miejsce do umierania. Udało mu się wyjść do sadu, gdzie nie mógł sobie znaleźć miejsca i co chwilę zmieniał pozycję.  W końcu padł gdzieś na środku, bo już nie miał siły ruszyć się dalej, i usilnie  utrzymywał głowę nad ziemią, co chwilę oglądając się na swój tył, bo tam pewnie koncentrował się ból.

Panu weterynarzowi na szczęście udało się zdobyć niezbędne środki farmakologiczne i przyjechał dziś około południa. Było ciężko, bo pan weterynarz miał nam za złe wypuszczenie psa na zewnątrz i kazał go  przyciągnąć do domu, bo chciał operacji dokonać pod dachem (był mróz i padał śnieg). Mocno się umęczliśmy (siostra, ja i syn weterynarza), ale tylko udało się nam psa dociągnąć  pod dom.  Pan weterynarz w końcu pogodził się z pracą na zewnątrz w nieprzyjaznej pogodzie (tylko dlatego, że znał naszą Mamę z czasów jej kadencji w miejscowej gminie) i uśpił psa bezboleśnie, zapewniając nas, że to był ostatni dzwonek, bo, sądząc po objawach,  pies miał raka jelit a może i wątroby, i tylko cierpiałby kilka dni dłużej, gdybyśmy go nie wezwały w porę.

Przy okazji porozmawialiśmy o eutanazji: jak na obecny stan rzeczy, zwierzęta mają wyjście z cierpienia, ale ludzie nie.

Biedny Toffi czeka traz na pogrzebanie, ale skończył się jego ból.

sobota, 9 lutego 2013

Mam żal do Komuny

Mam  żal do „Komuny” o to, że odebrała mi na długie lata cieszenie się pięknym językiem rosyjskim oraz możliwośc  jego nauczenia się za młodu, kiedy umysł był chłonny i pragnący wiedzy wszelkiego rodzaju.

W czasach, kiedy chodziłam do szkoły podstawowej i liceum, a potem na studia magisterskie, rosyjski był przedmiotem obowiązkowym, wyłącznie z powodów politycznych, bo przecież, przy najlepszych chęciach,  nie można powiedziec, żeby był równie przydatny jak np. angielski, którym porozumiesz się właściwie na całym świecie.

W szkole podstawowej, do której uczęszczało się wtedy przez siedem lat,  rosyjski był jedynym językiem obcym i zaczynał się od klasy piątej.  W (czteroletnim) liceum też był cały czas, ale oprócz niego można było uczyc się innego, zachodniego języka, np. angielskiego, francuskiego czy niemieckiego (a może nawet ten drugi język też był obowiązkowy, nie pamiętam, a jeżeli tak, to jest to godne pochwały, bo wskazuje na dbałośc o wszechstronne wykształcenie młodzieży, a poza tym  był do wyboru.  Zresztą moje liceum było niezwykłe, bo z tzw. wykładowym angielskim, co oznaczało nadgodziny angielskiego i pięc przedmiotów prowadzonych w tym języku równolegle z polskim ). Na pięcioletnich studiach magisterskich rosyjski też był wymagnym przedmiotem przez chyba dwa lata.

Zawsze byłam bardzo dobrą uczennicą i studentką i mam zdolności językowe, dzięki którym  nauczyłam się świetnie angielskiego, dobrze francuskiego, podstaw łaciny i na tyle niemieckiego, żeby czytac niemieckie teksty na tematy lingwistyczne. Więc dlaczego nie rosyjskiego?  A dlatego, że nie chciałam, żeby ktokolwiek pomyślał sobie, że uczę się tego języka, bo jestem pro-komunistyczna i uważam naszych wschodnich sąsiadów za przyjaciół (i nie byłam jedyną osobą, która nie nauczyła się dla zasady)! Byłam zawsze dumna z faktu, że moi rodzice nie byli partyjni – mieli przez to sporo kłopotów i gorsze posady, ale nie byli, bo w Partię nie wierzyli, i już.

Przytomnemu czytelnikowi  zapewne nasuwa się pytanie, jak wobec tego przebrnęłam przez obie szkoły i studia, w każdej instytucji uzyskując odpowiedni dyplom.  To wszystko dzięki nauczycielom!  Nie pamiętam jak było w szkole podstawowej, ale przypuszczam, że wymagania były niezbyt wygórowane i to, czego się nauczyłam mimo woli wystarczyło naszej pani od rosyjskiego, którą przezwaliśmy, z powodów teraz pogrzebanych w głębokiej przeszłości, Tatarata.  W liceum uczyła nas rosyjskiego pani w nieokreślonym (przy najmniej dla nas, nastolatków) wieku, bardzo cicha i nieasertywna, wydająca się nie zauważac żadnych nieodpowiednich zachowań uczniów na jej lekcjach.  Kiedy przychodził czas, żeby stawiac oceny, to zadawała nam jakiś wiersz na pamięc , a potem patrzyła w dziennik, podczas gdy  jeden uczeń po drugim czytał go z książki albo, jak nie znał alfabetu, to z fonetycznie napisanej ściągi.  Może jej współczułam, ale nie do przesady.  Ciekawe, czy się trochę wstydziła tego, że nam to każą.

Na studiach lektorem rosyjskiego był starszy pan z siwymi włosami, nieudolnie ufarbowanymi na fioletowo i zarzuconymi na łysinę (tak jak w mojej ulubionej reklamie cygar Hamlet w angielskiej telewizji).  Ten miły pan nikomu nie chciał psuc szans na studiach z powodu niezaliczenia rosyjskiego,  więc wymyślił na to swój sposób.  Jeżeli studentka płci żeńskiej była absolutnie denna z rosyjskiego, to stawiał jej czwórkę, a jak czymkolwiek się wykazała, to piątkę.  Płec męska miała mniejsze fory: trójka i czwórka, odpowiednio.   

Język rosyjski jest piękny, dla polskiego ucha brzmi melodyjnie i przyjemnie, nie mówiąc już o walorach rosyjskiej literatury pięknej i poezji, które czytałam, ale tylko w polskim tłumaczeniu. Lubię też rosyjskie ludowe śpiewki (ostatnio na koncercie słyszałam wspaniałe w wykonaniu żeńskiego tercetu przy akompaniamencie bandur), i nigdy nie zapomnę „Buria mgłoju niebo krojet, Wichry snieżnyje krutiat, To kak zwierz ona zawojet, to zapłaczet kak dietia”.  Gdyby nie Komuna, to nauczyłabym się tego języka i wtedy dane by mi było przeczytac  jedną z moich ulubionych powieści, „Mistrz i Małgorzata”, w oryginale. Czytałam najpierw po angielsku, ale potem dostałam w prezencie   polską wersję, która na pewno lepiej oddaje i styl autora i pojęcia zawarte w tej powieści.  A jaka to by była przyjemnośc  przeczytac oryginał!

wtorek, 5 lutego 2013

Wiwat Citroen!

W poniedziałek rano o 9-tej zadzwonił mój telefon komórkowy, co mnie trochę zdziwiło, bo o takiej porze dzwonią tylko kurierzy, a akurat żadnej dostawy się nie spodziewałam.  Okazało się, że to serwis Citroena, w którym w zeszłym tygodniu naprawiali mi spryskiwacz tylnej szyby.

Spryskiwacz ten jest umieszczony w lampce stopu nad tylną szybą i , umawiając się na tę naprawę, poinformowałam serwis, że tam coś się chyba złamało.  Chcieli, żebym przyjechała pokazać, ale uznałam, że nie ma potrzeby, więc powiedzieli, że trzeba będzie całą lampkę wymienić i sama, bez robocizny,  będzie kosztowała ok. 110 zł.  Wydawało mi się, że to dużo (chociaż według  mojego brata tak nie jest), ale oczywiście się zgodziłam, niech zamówią, bo w C3 Picasso, który ma pionową tylną szybę, bez tego spryskiwacza ani rusz.

Zamówili, otrzymali część zamienną, pojechałam, poczekałam pół godziny i naprawili, wszystko planowo, więc tym bardziej zdziwił mnie ten telefon. Okazało się, że Pan z serwisu dzwonił, żeby mnie bardzo przeprosić za pomyłkę zaistniałą przy wystawianiu faktury za tę naprawę i zaprosić do serwisu w celu odebrania zwrotu części zapłaconej przeze mnie kwoty, ponieważ de facto lampki ze spryskiwaczem nie wymieniono na nową, tylko naprawiono sam spryskiwacz.  O mało nie usiadłam z wrażenia! Nigdy dotąd nikt, z własnej, nieprzymuszonej woli i „bez bicia”, nie oferował mi zwrotu pieniędzy za cokolwiek, a na dodatek, po wieloletnim doświadczeniu z serwisami samochodowymi w Anglii, najmniej spodziewałabym się takiego gestu po stacji obsługi.

Zaimponowały mi w tym zdarzeniu dwie rzeczy: po pierwsze to, że odkryli tę pomyłkę, a po drugie to, że poczuli się w obowiązku ją naprawić, mimo że szanse „wpadki” były raczej znikome, bo minęło już kilka dni od usługi, a ja niczego nie zakwestionowałam (nawet nie spojrzałam na tę lampkę; przy odbiorze samochodu pokazali mi, że spryskiwacz działa i to mi wystarczyło).

Wiedziałam, że ta właśnie Autoryzowana Stacja Obsługi Citroena  to solidna firma, bo mam z nią do czynienia od dwóch lat, od kiedy mój brat wybrał i zamówił w niej mój samochód, gdy jeszcze mieszkałam w Anglii ale już potrzebowałam samochodu w Polsce.  Poznałam firmę osobiście przy odbiorze samochodu, co było bardzo przyjemnym doświadczeniem, mimo konieczności rozstania się z dość znaczną kwotą gotówki.  Później miałam okazję być tam kilka razy i korzystać z usług firmy, m. in. dlatego, że pewna nieuważna młoda kobieta rozbiła mi bok samochodu, wjeżdżając nań z impetem z podporządkowanej drogi na skrzyżowaniu, które ja akurat przecinałam, jadąc drogą główną (widziałam, że zatrzymała się przed wjazdem na to skrzyżowanie, ale potem ruszyła z kopyta, ponieważ, jak się później dowiedziałam, po prostu mnie nie zauważyła, mając głowę zaprzątniętą kłopotami osobistymi i rodzinnymi. Przepraszała, tonęła we łzach i zrobiło mi się jej żal, więc zamiast się na nią złościć, uspokoiłam ją i wypełniłam za nią stosowny do okazji formularz, bo była za bardzo roztrzęsiona, żeby tego dokonać.  Zresztą i tak bym się nie złościła, bo co by to dało? Byłam wdzięczna Bogu, że nic się nikomu nie stało, a przecież mogło, przy uderzeniu tak silnym, że przestawiło mój obładowany samochód w bok).

Obsługa serwisu była, za każdym razem, miła i sprawna, a i usługi rzetelne, ale za sprawą tego telefonu firma wręcz zachwyciła mnie swoją dbałością o klienta i o własną reputację.   To mi się podoba jako klientowi, więc ja oraz inni równie zadowoleni klienci na pewno będziemy lojalni wobec firmy i będziemy ją polecać znajomym, co wcześniej czy później znajdzie odzwierciedlenie w jej zyskach.  Nawiasem mówiąc, jest wiele firm usługowych, które wydają się o tym nie wiedzieć albo, jeżeli wiedzą, to z jakichś powodów decydują, że nie muszą tak się starać o zadowolenie klienta czy opinię o firmie.

P.S. Wielkie wrażenie, jakie na mnie wywołał wyżej opisany ewenement (gest serwisu, nie wypadek, w którego opis zboczyłam), zbladło odrobinę, kiedy okazało się, że po zwrot pieniędzy muszę się zgłosić osobiście, bo nie ma innej opcji. Wolałabym była po prostu przelew bankowy, bo to i wygodniej (zaoszczędzenie pół godziny mojego czasu)  i taniej (benzyna na dojazd tam i spowrotem to ok. 8 zł), no ale widocznie nie można tak od razu mieć wszystkiego.

poniedziałek, 4 lutego 2013

Dyskusja o tłumaczeniu menu

Miałam dzisiaj z mężem dyskusję, która skończyła się impasem, bo w żaden sposób nie mogliśmy dojść do wspólnego zdania (ale nadal ze sobą rozmawiamy!). Sprawa, która zresztą była zupełnie błaha, jest opisana poniżej.

Znajoma męża, pracująca w pobliskiej, malutkiej kawiarnio-klubo-restauracji, gdzie mąż jest stałym i znanym klientem i gdzie ja także czasem bywam, poprosiła go o pomoc w przetłumaczeniu menu na angielski, bo mają wielu zagranicznych klientów, którym taka rzecz by się przydała . Pochwalam takie posunięcie (tzn. korzystanie z usług osób kompetentnych, a nie tłumaczenie na własną rękę),  bo takie własne tłumaczenie  najczęściej przynosi żenujące rezultaty.

Mąż wciągnął mnie do pomocy, jako że sam nie ma nadzwyczajnej wiedzy na tematy kulinarne.

Znajoma zaopatrzyła go w brudnopis menu po angielsku, a on, bardzo przytomnie, poprosił też o kopię polskiej karty dań, i zabraliśmy się do roboty.

Brudnopis miejscami był bardzo trafny, ale w większości wykazywał typowe cechy używania  słownika obcojęzycznego przez osobę niedokładnie zaznajomioną z tym językiem (co zawsze uważałam za wysoko ryzykowne przedsięwzięcie, najczęściej skutkujące takimi tłumaczeniami, jak np. „thank you from the mountain” – „dziękuję z wierzchołka góry”  zamiast „thank you in advance” – „z góry dziękuję”, co jest oczywiście przesadzonym przykładem, ale adekwatnie odzwierciedla ten problem)  oraz duże braki pod względem zrozumiałości dla nie-Polaków.

Zaczęłam tłumaczyć polskie menu dokładnie, ale nie dosłownie, i wyszło tego dużo więcej niż w brudnopisie. Brudnopis po angielsku podawał jedynie nazwy potraw (niektóre bardzo abstrakcyjne, bo restauracja jest intelektualna), podczas gdy w polskim menu potrawy te były opisane co do składników i ilości.  Uznałam, że należy te opisy też przetłumaczyć oraz wyjaśnić typowo polskie potrawy,  żeby zagraniczni klienci wiedzieli, co zamawiają, więc się rozpisałam.

Mój mąż miał zupełnie inne zdanie na ten temat: może restauracja chce zaoferować uproszczone menu po angielsku (bo większość zagranicznych klientów przybywa w towarzystwi e Polaków, którzy im wytłumaczą, o co chodzi) i nie powinniśmy niczego narzucać; poza tym, jest to tylko menu pomocnicze, i klient może zawsze zapytać  kelnerkę, co w daniu się znajduje.

Nie przemawia to do mnie.  Jeżeli już oferuje się menu po angielsku, to, moim zdaniem, powinno ono być dokładnym odpowiednikiem polskiego, a nie jakąś uboższą wersją, bo jak tak nie jest, to po co to w ogóle robić?  Przecież przy tylko polskim menu też jest opcja dopytywania się o szczegóły u kelnerki.

I stąd ten impas: on uważa tak, a ja inaczej.  Kto ma rację?

niedziela, 3 lutego 2013

Wspomnienia w formie listy lubię / nie lubię

Niniejszy wpis to ukłon w stronę mojej najbliższej genealogicznie (ale nie geograficznie) Cioci, siostry Taty i jednej z moich najwierniejszych czytelniczek.  Ostatnio, rozmawiając z nią przez telefon (co się zdarza mniej więcej raz na rok, bo czasem widujemy się na Skypie, jak akurat jestem u Mamy), dowiedziałam się, że, choć znamy się sześćdziesiąt dwa lata, Ciocia dopiero poznaje mnie naprawdę przez mój blog.  I nic w tym dziwnego, mieszkamy na różnych końcach Polski i w związku z tym dość rzadko mamy okazję widywać się, a jak już, to na krótko.

Temat wpisu nasunął mi się, bo właśnie obcięłam paznokcie u nóg, co bynajmniej nie należy do moich ulubionych zajęć, i postanowiłam zrobić listę takich rzeczy, a dla równowagi również tych, które lubię.

Lubię:

- jeść, bo to jest jedna z niewielu stałych i zawsze dostępnych przyjemności w życiu, przynajmniej w krajach zamożnych, gdzie miałam szczęście się urodzić i żyć.  Zawsze miałam bardzo wyostrzony sens węchu i smaku, które, wbrew popularnym wierzeniom, nie stępiły się zanadto z powodu palenia papierosów.  Jedzenie jest dla mnie ważne, a mój metabolizm szczęśliwym trafem pozwala mi na objadanie się bez tycia.

- spać, bo zazwyczaj mam fajne i kolorowe sny, które czasami udaje mi się zapamiętać. Pracuję nad tym zapamiętywaniem od lat, i najlepiej mi to wychodzi kiedy budzę się powoli i jeszcze na chwilę udaje mi powstrzymać całkowite przebudzenie i powrócić do tego snu. Oprócz tych przyjemnych miewam też męczące i stresujące sny, ale trochę rzadziej. Właśnie taki jest sen, który powtarza się w różnych postaciach ( a czasami też dokładnie we wcześniej prześnionej wersji) i jest zawsze o tym, że w jakiś sposób zawiodłam w pracy, a raczej w jednej jej części, którą było prowadzenie szkoleń dla dorosłych. Na przykład, śni mi się, że zaglądam do terminarza i ze zgrozą odkrywam, że poprzedniego dnia miałam mieć szkolenie i nie stawiłam się, bo zupełnie mi wyleciało z głowy, albo że po przybyciu do odległego miasta w celu poprowadzenia tygodniowego kursu okazuje się, że wszystkie przygotowane materiały dla uczestników oraz moje plany i notatki zostawiłam w domu, więc prowadzę kurs bez nich, obserwując rosnące niezadowolenie słuchaczy, albo że przyjeżdżam na kurs spóźniona o dwie godziny z powodu niemożności znalezienia parkingu w obcym mieście i znajduję pustą salę, itp., itp.  Nic choćby trochę podobnego nigdy  mi się w rzeczywistości nie przytrafiło, bo jestem bardzo obowiązkową perfekcjonistką, więc,  nawet bez pomocy psychologa,  mogę się domyślić co te sny oznaczają.  Mimo tego, nadal lubię spać!  A raz, jako licealistce przygotowującej się do matury, przyśniło mi się rozwiązanie zadania z matematyki, nad którym ja i siostra mordowałyśmy się bezskutecznie w ciagu poprzedniego dnia.

- gotować, bo to mnie odstresowuje i pozwala mi się wyżyć twórczo - oczywiście tylko kiedy mam do tego tzw.melodię, co się zdarza kilka razy na tydzień, nie zawsze wtedy, kiedy powinnam ugotować codzienny obiad (na szczęście, na brak melodii są restauracje i dania na wynos, a poza tym, skoro nie mam dzieci, a mój mąż jest dorosły i może w razie czego sobie sam poradzić, nie muszę się za to bić po głowie). Przy pewnych potrawach ścisłe trzymanie się przepisu jest jak najbardziej wskazane, np. przy pieczeniu chleba czy ciasta drożdżowego, ale w większości wypadków wczytuję się w różne przepisy, a potem idę do kuchni i robię po swojemu, korzystając z wiadomości zdobytych przy tym czytaniu. Zazwyczaj te eksperymenty wychodzą całkiem dobrze, ale nie zawsze; np. pamiętam taką nadziewaną pieczeń, która zupełnie nie wyszła, bo nadzienie napuchło, rozwaliło zaszyte mięso i na stół podałam zaproszonym gościom brytfannę z wielką górą poszatkowanego mięsa, które może i było smaczne, ale nie przypominało żadnej rozpoznawalnej potrawy.  Teraz już wiem, że niektóre nadzienia puchną, ale wtedy jeszcze nie wiedziałam.

- czytać długie powieści, bo jak coś mi się spodoba, to chciałabym, żeby trwało wiecznie.  Ostatnio taką była trylogia Larssena „Millenium”,  wcześniej trylogia Sapkowskigo o wiedźminie, a jeszcze wcześniej Sienkiewicz, Dumas i P.G.Woodhouse. Nie jestem znawczynią literatury pięknej, ale wiem co lubię, np. nieudolne tłumaczenia z obcych języków okropnie mnie denerwują i nie jestem w stanie ich czytać. To jest wyczuwalne nawet, jeżeli się nie zna języka oryginału, a jak się zna, to podchodzi się do tego jeszcze bardziej krytycznie, bo w oczy rzucają się wyraźnie niewłaściwe tłumaczenia.  Zawód tłumacza literatury pięknej jest, moim zdaniem, o wiele trudniejszy i bardziej wymagający niż samo pisanie: nie tylko trzeba doskonale znać oba języki i umieć pisać, ale też trzeba umieć wczuć się w styl oryginalnego autora i oddać to wiernie w tłumaczeniu.  Według mnie zdecydowanie osiągnęła to znakomicie  Irena Tuwim, tłumacząc „Kubusia Puchatka” – znam oryginał i tłumaczenie, i uważam, że oba są doskonałe. Inny pozytywny przykład to Ludwik Jerzy Kern, tłumaczący swojego ulubionego poetę (niestety chyba nie pamiętam w tej chwili dokładnie jego nazwiska – może Ogden Nash?).

- programować bazy danych, bo tam zawsze wiadomo, że jeżeli coś nie działa, to dlatego, że nie napisałam odpowiednich instrukcji, a nie że ktoś mnie nie lubi czy akurat ma zły dzień.  Zawsze wolałam samotną pracę na komputerze niż pracę z ludźmi, chociaż wykonywałam obie, i to nawet z pewnym powodzeniem.  Prawdopodobnie takie preferencje wywodzą się z mojej wrodzonej nieśmiałości, którą zawsze umiałam swobodnie przełamać w sytuacjach zawodowych, ale nie w prywatnych, bo w nich nie miałam podparcia, jakim jest wiedza czy wyszkolenie.

 

Nie lubię:

- obcinania paznokci – te u rąk trzymam w ryzach przy pomocy pilnika, bo to mogę robić prawie niezauważalnie dla siebie, np. oglądając telewizję lub czytając, ale u nóg i nożyczkami to już się tak nie da. Wobec tego posuwam się do tego kroku dopiero jak buty się robią za małe, chyba mam to po Tacie.

- wizyt u fryzjera, bo nidgdy nie wiadomo, co z tego wyjdzie. To, po części, na pewno  jest pozostałością z mojego, skądinnąd bardzo szczęśliwego, dzieciństwa.  Mam, też zresztą  po Tacie, bardzo cieniutkie i słabiutkie włosy, i jako dziecko marzyłam o pięknych, długich tresach, ale moje słabo rosły , a jak już robiły się dłuższe, to wyglądały rozpaczliwie (nawet jeden przyjaciel w szkole podstawowej nazywał mnie i siostrę, która była w podobnym predykamencie, chochołami).  Wobec tego Mama od czasu do czasu wysyłała nas do fryzjera, żeby obciąć na krótko, co zazwyczaj wychodziło niepięknie, bo kto by się tam przejmował fryzurą 10-cio letniej klientki. Ale i w wieku dorosłym takie wizyty często dawały całkiem niezadowalające rezultaty, np. chciałam włosy skrócić o 2 cm, a obcinali 5, albo kiedy do ślubu chciałam gładki kok, fryzjerka zrobiła mi wysoki tapir, który akurat był modny, pomimo moich napominań w trakcie, które spowodowały tylko, że był w końcu może o jedną trzecią niższy niż jej się widziało. Kiedy wróciłam od fryzjera do domu, Tato stwierdził, bardzo trzeźwo i słusznie, że fryzurę mam straszną (ale może nie powinien był mi tego mówić akurat w tym momencie) , ale się nie załamałam, wpięło się kilka gerber i było dobrze.  Zresztą nie o to chodziło, chcieliśmy zostać malżeństwem, a już takie detale jak fryzura czy nawet lista gości weselnych (ustalona zresztą przez moją rodzinę, bez naszego udziału) nas specjanie nie obchodziła.  Byliśmy po prostu wdzięczni, że rodzina wszystko za nas załatwiła, podczas gdy my beztrosko bujaliśmy się w Paryżu.

- suszenia włosów, używania odkurzacza i prasowania. Te trzy różne zajęcia dzielą ze sobą parę cech.  Suszarka i odkurzacz hałasują i są gorące, prasowanie i suszenie włosów są gorące i mi nie wychodzą, a odkurzanie i prasowanie są nudne, gorące i męczące.

Nawiasem mówiąc, miałam pewien problem gramatyczny z powyższą częścią tego wpisu.  Zaczęłam pisać listę  „Nie lubię:” od „obcinać paznokcie” i zaraz ogarnęły mnie wątpliwości. Czy to nie powinno być „Nie lubię obcinać paznokci”?  Pierwsza wersja jest według mnie poprawna, bo nie lubię kogo czego, ale obcinać kogo co, za to z drugą spotykam się częściej. Pogłowiłam się jeszcze chwilę i w końcu napisałam „obcinania paznokci” (czyli nie lubię kogo czego i obcinania kogo czego, wszystko gra) i w ten sposób obeszłam problem.  Takie rozwiązanie przez bardzo wiele lat służyło mi w angielskim, więc dlaczego nie miałoby teraz działać tak samo dobrze i w polskim? Ale przy najbliższej okazji spróbuję znaleźć odpowiedź, bo nie lubię takich rzeczy nie wiedzieć (tu bez wątpienia poprawnie!).

piątek, 1 lutego 2013

Dla równowagi - niemiłe (nie)niespodzianki

Dla równowagi napiszę też o niemiłych nie-niespodziankach.

Niedaleko od mojego miejsca zamieszkania znajduje się sklep papierniczy.  Urządzony jest  elegancko i oferuje produkty, które są na czasie i dobrej jakości. Kilka razy albo ja albo mąż korzystaliśmi z usług tego sklepu:  np. po samoprzylepne naklejki do drukowania, papier do zapakowania weselnego prezentu, fluid korekcyjny czy wkład do długopisu.  Za każdym razem wychodziliśmi stamtąd z niemiłymi odczuciami z powodu obsługi.  Pracuje w tym sklepie kilka młodych osób obu płci, jednak wszystkie te osoby równo charakteryzuje wyraźnie odczuwalna niechęć do klienta.

Jako przykład podam moją ostatnią wizytę.  Weszłam do sklepu by kupić już nie pamiętam co, zresztą to nieważne.  Nie było żadnych innych klientów.  Stanęłam przed jedną z dwóch lad i czekałam, aż mnie ktoś zauważy.  Za ladą były dwie panie, tak zajęte rozmową o obiedzie, że absolutnie nie mogły się od niej oderwać, i dobrą chwilę trwało, zanim zwróciły na mnie uwagę,  a stało się to w momencie, kiedy zaczęło mi się wydawać, że połknęłam jakiś zaczarowany specyfik i stałam się niewidoczna.

Ta pani, która się w końcu do mnie odezwała, miała pretensję w głosie – nigdy nie domyślę się o co, ale miała. Może jej się nie spodobałam?  Za stara?  Za wolno mówiłam? Nie odpowiadał jej zapach moich perfum?  Kto to wie! Jednak dzielnie przełamała swoją niechęć i mnie obsłużyła.  Wyszłam ze sklepu z zupełnie nieuzasadnionym poczuciem winy.

To było tylko jedno z kilku podobnych zdarzeń, i obiecaliśmy sobie, że zbojkotujemy ten sklep, ale prawda jest taka, że właściwie nie mamy wyboru, jeżeli potrzebujemy czegoś szybko. Następnym razem, jak będę musiała tam pójść, to nie powstrzymam się już i coś im na ten temat powiem, chociaż bardzo wątpię, czy to coś zmieni.

Inny przykład, tym razem z baru na lotnisku.  Pzy barze nie było innych klientów kiedy podeszłam, a za barem był jeden młody mężczczyzna i mył naczynia.  Grzecznie poczekałam chwilę, ale kiedy ta chwila wydała mi się za długa, zadałam mu, moim zdaniem, bardzo sensowne pytanie: Przepraszam czy tu ktoś obsługuje?  Opowiedział z oburzeniem w głosie: „Tak, ja”, jakbym powinna się była tego sama domyślić,  ale bynajmniej nie przerwał zmywania. Nie wiedziałam, jak na to zareagować, więc powiedziałam „Acha” no i poczekałam cierpliwie z moim zamówieniem, aż skończy to zmywanie.

Na chłopski rozum, jak stoi ekspedient za ladą czy za barem, to chyba możnaby przypuszczać, że to w celu obsługiwania klientów?

A może te doświadczenia to jednak moja wina?  Może jestem przewrażliwiona albo zepsuta długim życiem w Anglii i mam kompletnie pomylone wymagania?

Wizyta

Dzisiaj na rogu mojej ulicy pojawił się Pan Premier, aby złożyć bukiet kwiatów pod tablicą upamiętniającą "Profesora Lecha Kaczyńskie...