niedziela, 2 marca 2014

Opowieści z wojaży po Polsce, cz. 7

Z tego nadmiaru pracy  zapomniałam kontynuować moją opowieść o naszej czarownej wycieczce po Polsce. Dla przypomnienia (sobie i ewentualnym czytelnikom) pierwszy o niej wpis, w którym wyłożyłam założenia tej eskapady,  był 13-go czerwca 2013 r,  a część 6, poprzedzającą tę  obecną, opublikowałam 18-go lipca 2013 r.  Jest to opowieść bardzo osobista, więc nie każdemu musi się spodobać.

Z Krakowa pojechaliśmy do bliskiej rodziny w  Bielsku-Białej, i tam też, oczywiście, przyjęto nas wspaniale, przepysznymi potrawami przygotowanymi na naszą cześć  przez moją ciocię, siostrę Taty (po której charakter i wiele zachowań odziedziczyła moja siostra)  oraz wybornymi domowymi winami wujka: wszystkie klarowne i pięknego koloru, jedne gronowe, a inne z czarnej i czerwonej porzeczki, o bardzo ciekawym smaku.  Doskonałe!

Na drzwiach windy w bloku, w którym mieszkają zobaczyłam napis, który początkowo mnie rozmieszył, ale potem pomyślałam sobie, że warto taką rzecz wiedzieć. 

Następnego dnia była niedziela, więc udałam się z ciocią i wujkiem do pobliskiego, względnie nowego, kościoła, który mnie trochę zaskoczył.  Po pierwsze, był niesymetryczny i szerszy niż długi, co się rzadko zdarza. Po drugie, miedziano-srebrna płaskorzeźba tworząca ołtarze  była dość niecodzienna i, według mojego uznania, trochę za mocna jak na taki płytki kościół. Były chyba ze cztery ołtarze: licząc od lewej, najpierw ołtarz boczny, przedstawaijący różne scenki z Biblii, potem ołtarz główny, ze srebrnym Jezusem na krzyżu, ale w życiu nie widziałam takiego tłuściutkiego Jezusa, miał krępe kończyny i bardzo okrągłe bioderka!  Dalej w prawo były jeszcze dwa ołtarze w podobnym stylu.  Niestety, nie mam zdjęć, bo zdjęcia robi mąż, który do kościoła nie chodzi, a było co fotografować.  W Internecie też nie znalazłam, a już wierzyłam, że tam można znalezć wszystko!

W dzień po przyjeździe poszliśmy sobie na nostalgiczny (przynajmniej dla mnie) spacer po Bielsku.  Przypomniały mi się stare czasy, kiedy to Tato woził nas tam do dziadków i wypytywał na wjeździe do miasta, czy poznajemy gdzie jesteśmy.  Siostra i ja poznawałyśmy w jednym, określonym momencie, to był taki przejazd pod kamiennym sklepieniem, którego przejazdu teraz już nie ma, bo puścili główną trasę inną drogą, a pod kamiennym sklepieniem jest teraz pasaż z drogimi sklepami. Udało mi się jednak znaleźć coś, co pozostało bez zmian:  malutki sklepik zoologiczny na ulicy gdzie mieszkali dziadkowie.  Pamiętam, że w czasie licznych pobytów u dziadków we wczesnym dzieciństwie chodziłam rano po świeże mleko z dziadkiem do pobliskiej, nie istniejącej już mleczarni, gdzie pachniało świeżym mlekie i gdzie  pani za ladą nalewała cylindryczną, litrową miarką na rączce długiej jak w chochli mleko  do przyniesionych przez klientów pojemników. Ta cynowa miarka mnie fascynowała: była taka malutka, a potrafiła wypełnić mlekiem litrową bańkę. W drodze powrotnej przechodziliśmy obok sklepiku zoologicznego i zawsze upominałam się o jakiś zakup: a to złota rybka, a to chomik, a to białe myszki.  Na szczęście dziadzio miał więcej rozumu niż ja i nie ulegał moim namowom.  Teraz weszłam do tego sklepiku, żeby zapytać, czy to ten sam, bo na wirtynie widniał napis, że sklep prowadzi ta sama rodzina od 1957 roku, ale zostałam przyjęta chłodno  - może właściciel  ubolewa nad swoim ciężkim losem (bo chyba tam nie zarabia dużo) i takie wizyty jak moja go nie bawią.

Na spacerze natknęliśmy się przypadkiem na XII Zlot Zabytkowych Mercededsów.  Ach, co to był za widok!  Przecudowne, wypieszczone stare auta, jakich już się nie robi!  Z właśnie nadjeżdżających  aut wysiadały eleganckie pary z zakapeluszowanymi damami, a przy innych stali już tacy  albo hippisi i inni przebierańcy.  Nie będę komentować strojów właścicieli, to wyłącznie sprawa gustu, ale samochody były przepiękne!

Był to pierwszy dzień czerwca, czyli Dzień Dziecka, i z tej okazji natrafiliśmy na kolorowy pochód dzieci ze szkół bielskich. Gdzieś w tym pochodzie zaplątał się też jeden ślub, ale chyba jako dygresja.

Potem odwiedziliśmy  podmiejską działkę cioci i wujka, która wygląda jak raj na ziemi lub zielona oaza na pustynii, bo oboje mają smykałkę do uprawiania roślin, czyli tzw. po angielsku „green hands”.

Pobyty i w Krakowie i w Bielsku-Białej były przepojone dla mnie ciepłymi i miłymi wspomnieniami z dzieciństwa i młodości, i bardzo się cieszę z tego, że po 22 latach  „zamiarowania”  wreszcie udało mi się tego dopiąć.

Wizyta

Dzisiaj na rogu mojej ulicy pojawił się Pan Premier, aby złożyć bukiet kwiatów pod tablicą upamiętniającą "Profesora Lecha Kaczyńskie...