środa, 25 maja 2016

Mój pies uratował mnie od stratowania

Nigdy nie chciałam dopuścić do świadomości myśli, co by było gdyby…

W Anglii obowiązuje odwieczne prawo „public right of way”, które pozwala każdemu chętnemu na nieograniczone używanie tzw. publicznych ścieżek, wytyczonych na mapach gminnych i odpowiednio oznakowanych.  Ścieżki te nierzadko prowadzą przez prywatne pola i nawet gospodarskie zagrody, których właściciele zobowiązani są prawem do przepuszczania nimi zupełnie obcych im ludzi o każdej porze dnia i nocy.  Prawo to jest ogólnie znane i często wykorzystywane przez amatorów pieszych wycieczek w wielu pięknych rejonach kraju.

Kiedyś, już po raz kolejny i nie ostatni, wybrałam się z grupą przyjaciół z pracy na wycieczkę pieszą, tym razem po niewysokich i głównie używanych jako pastwiska górkach w krainie Derbyshire.  Wzięłam ze sobą Mamę, która akurat była u mnie w odwiedziny, męża oraz mojego entuzjastycznego, 7-mio miesięcznego psa, złożonego po połowie z rasowego czarnego labradora i wielkiego długowłosego collie. Zakwaterowaliśmy się w pokoju na jakiejś farmie, gdzie następnego dnia mąż poświęcił się robocie, którą przywiózł ze sobą, Mama odpoczywała i zażywała spacerów, a ja i pies poszliśmy na wędrówkę po górkach z moimi współpracownikami.

Pogoda była piękna i w sam raz do spacerowania, ani za ciepło, ani za zimno. Przechodząc  publiczną ścieżką przez pastwisko należące do naszej farmy, na którym pasło się stado młodych byczków, nasza grupka wędrowników napotkała inną taką, idącą w przeciwnym kierunku.  Mijając się, wymieniliśmy grzecznościowe pozdrowienia, a jeden członek tamtej grupy, widząc mojego psa, ostrzegł nas, że byczki reagują negatywnie na psy.  Podziękowaliśmy i poszliśmy na naszą trasę, dłużej nie zastanawiając się nad tym ostrzeżeniem.

Spacerek był bardzo udany, choć nie bez problemów, bo przechodziliśmy przez różne pola przegrodzone ogrodzeniami z typowymi „furtkami”, czyli konstrukcjami z drewnianych pali, które właściwie były drabinami do przekraczania płotu: dwa wysokie stopnie z jednej strony, dwa z drugiej, a równie wysoką żerdź po środku trzeba było zwinnie przebyć , siadając na niej okrakiem.  Trochę czasu upłynęło zanim mój pies, mimo że bardzo pojętny, nauczył się pokonywać te przeszkody, więc przez pierwsze dwie trzeba było go przenosić, a ważył już wtedy dobre 20 kilo.

W drodze powrotnej ponownie musieliśmy przejść przez to pastwisko z byczkami, ogrodzone płotem i dwiema żelaznymi bramami przecinającymi ścieżkę publiczną. Kiedy weszliśmy na pastwisko przez pierwszą bramę,  ja, pomna ostrzeżenia otrzymanego od napotkanej grupy, zdecydowałam, że najlepiej będzie, jeżeli szybko przebiegnę z psem odcinek do następnej bramy, żeby nie denerwować  rogacizny.  Jak się okazało, to był duży błąd. W momencie, kiedy zaczęłam biec, stado młodych byków puściło się w pogoń za mną i psem.  Usłyszałam wołanie mojego szefa i przyjaciela: Zatrzymaj się!  Stanęłam w miejscu i odwróciłam się, razem z psem,  w stronę atakującego stada. Przez krótki moment  wszystko znieruchomiało, stado stanęło jak wryte i patrzyło na mnie około 60 par oczu bez wyrazu, należących do 200 – 300 kilowych bydlaków.  Widok był przerażający!  Pies, widząc to, zaparł się na wszystkie cztery nogi i zaczął głośno szczekać na to wrogie stado, nie bacząc na jego przewagę liczebną, wagową i rozmiarową.  Byki, nieprzygotowane na taki obrót sprawy,  zaczęły się wycofywać, a cała nasza grupa bezpiecznie dotarła do drugiej bramy.

Właściwie to nie wiem, czy to pies czy mój szef uratował sytuację, ale chyba obaj mieli równie ważny udział.

Wizyta

Dzisiaj na rogu mojej ulicy pojawił się Pan Premier, aby złożyć bukiet kwiatów pod tablicą upamiętniającą "Profesora Lecha Kaczyńskie...