poniedziałek, 1 grudnia 2014

Malta cz.5 – Vittoriosa i Birgu

Trochę mnie już znużyło pisanie o naszej krótkiej maltańskiej wycieczce, tak, jak potrafi mnie znużyć  jedzenie tej samej potrawy na obiad przez trzy kolejne dni, więc skończę tym odcinkiem, który zresztą opisuje ostatni dzień naszego tam pobytu.

Samolot mieliśmy dopiero późnym wieczorem, więc jeszcze nam został cały dzień na zwiedzanie.  Spakowawszy się po śniadaniu, zostawiliśmy bagaż w przechowalni hoteliku (czytaj: w służbowej ubikacji), zamówiliśmy hotelowy transport na lotnisko na 17.30 i wyruszyliśmy na sąsiadujący z naszym półwyspem następny paluszek lądu, malowniczo wytknięty w morze, na którym znajdowało się miasteczko Vittoriosa z urokliwą, portową dzielnicą zwaną Il Birgu.  Pojechaliśmy tam autobusem, ale równie dobrze możnaby było pójść piechotą, bo podnóże półwyspu było zaledwie drugim przystankiem, więc bliziutko.

Od razu po przybyciu zorientowaliśmy się, że coś się dzieje, bo główna ulica była zabarykadowana i pełno policji naokoło.  Chwilę później okazało się, że akurat odbywa się przemarsz jakiejś, po kostiumach sądząc, nadwornej gwardii, ku uciesze dzieci w wieku szkolnym oraz ogólnej gawiedzi. Przemarsz skończył się na jakimś placyku, uwieńczony ceremonią całowania flag.  Nie całkiem pojęłam o co chodziło, ale wyglądało to na celebrowanie wielojęzyczności i mieszaniny kulturowej Malty, chociaż możliwe, że to był po prostu chwyt na nieobeznanych turystów, takich jak my.  Po jednej stronie placu stali rycerze z różnymi sztandarami, a po drugiej mistrz ceremonii w płaszczu z krzyżem Rycerzy Maltańskich.  Po środku placu rosły rycerz trzymał czerwoną flagę z symetrycznym białym krzyżem, której nie udało mi się zidentyfikować, ale na pewno nie była to duńska.  Mistrz wywoływał nazwy takie jak „La lingua jakaś tam”, np. katalońska, angielska, niemiecka,  i na każde zawołanie z przeciwstawnego szeregu wychodził jakiś rycerz ze sztandarem, krzyżował go z tym czerwonobiałym, a stróżujący przy nim pomocniczy rycerz stykał obie flagi i je całował. Po zakończeniu ceremonii rycerze z chęcią udzielali się widzom, a zwłaszcza tym najmłodszym, odpowiadając na pytania i pozując do pamiątkowych zdjęć.

Po zakończonej uroczystości skierowaliśmy nasze kroki w górę, na koniec półwyspu gdzie, rzecz jasna, napotkaliśmy olbrzymi miejski mur obronny.   Przespacerowaliśmy się wzdłuż niego w dół, w stronę Il Birgu, choć było niezbyt komfortowo z powodu braku cienia w środku upalnego dnia.  Poniżej muru napotykaliśmy częste oznaki zwykłego miejskiego bytowania  oraz ślady panowania brytyjskiego. 

W portowej dzielnicy zwanej Il Birgu napawaliśmy oczy widokami na przeurocze porciki,  podziwiając je również z restauracji, w której zatrzymaliśmy się na niewielki obiad, zamawiając butelkę białego wina w towarzystwie dwóch półmisków różnych maltańskich specyjałów, z których najbardziej smakowała nam aromatyczna kiełbasa na gorąco oraz marynowane białe sery, wcześniej nam już znane z kolacyjnego prowiantu nabytego w sklepiku w Kalkarze.  Były też odnóża ośmiornic, których nie tknęłam, bo nie lubię i coś w rodzaju tapenady, ale tak rozwodnionej, że trudno było ją zidentyfikować. Podejrzewam, że gdybyśmy byli wybrali restaurację w mniej turystycznym miejscu jedzenie byłoby bardziej autentyczne, może mniej wykwintnie podane,  ale za to smaczniejsze.

Po obiedzie powędrowaliśmy dalej w dół i na nadmorskim placyku natrafiliśmy na grupkę rzeźb, chyba z bronzu, przedstawiającą jakieś ważne wydarzenie polityczne, jak np. przekazanie władzy, ale niestety nie było żadnej tablicy informacyjnej, któraby nam wyjaśniła znaczenie tego pomnika.  

Ale to nie koniec atrakcji.  Okazało się, że miasteczko gorączkowo przygotowuje się do festynu, który miał nastąpić nazajutrz, w sobotę, i który najwyraźniej miał polegać na ogólnej zabawie przy muzyce na żywo i ulicznym pożywianiu się z niezliczonych straganów oferujących grillowane mięso, pizze, kiełbaski, pieczywo i zastraszające ilości słodyczy. 

Kulminacją festynu miało być wygaszenie wszelkich świateł w miasteczku, tak, żeby oświetlały je tylko świeczkowe lampiony uprzednio porozwieszane na wszystkich budynkach.  Dowiedzieliśmy się o tym wszystkim od dwóch miłych pań, które akurat roznosiły te lampiony po mieście oraz od irlandzkiej z pochodzenia kelnerki w barku, gdzie zatrzymaliśmy się na jakiś napitek dla ochłody. Lampiony były wszędzie, na każdym calu dostępnego muru wzdłuż wszystkich uliczek, zwisały też z okien i balkonów większych budynków, a ich różnorodna konstrukcja świadczyła o pomysłowości mieszkańców.



Bardzo żałowaliśmy, że nie mogliśmy tego festynu zobaczyć, no ale zamówiony lot czekał i trzeba było wracać do domu.

Spacerując po Vittoriosie zauważyliśmy, tak jak w innych miastach Malty, że wiele domów mieszkalnych nosi na frontowej ścianie wizerunki świętych lub scenek z Biblii, czasem z odpowiednimi napisami.  Pierwsze zdjęcie poniżej jest z Vittoriosy, a następne z Mdiny. 

Z  Vittoriosy do Kalkary wróciliśmy za 10 euro taksówką wodną, czyli małą łódeczką  przypominającą gondolę.  Przewoźnik po drodze opowiadał nam o swoim życiu, długostażowym związku małżeńskim (bił nas na głowę!) i o mijanych, wielkich i luksusowych jachtach, z których jeden należał do 21-letniego milionera, który zrobił fortunę na informatyce.  Ciekawa jestem, jak taki młody i niedojrzały człowiek (bo 21 lat dla faceta to jeszcze dzieciństwo) radzi sobie z takim ogromnym bogactwem: czy stara się postawić to w perspektywie, czy po prostu bezplanowo używa aż do wyczerpania środków. Ale łódeczka przewoźnika też była piękna, choć uboga. 

Na lotnisko dotarliśmy z dużym zapasem czasu, więc dla jego zabicia skonsumowaliśmy wcześniej przygotowane przeze mnie kanapki z marynowanym białym serem i pysznym pieczywem z naszego podręcznego sklepiku, popijając ciepłym maltańskim piwem, które, o dziwo, przeszło mi gładko przez gardło, mimo, że normalnie ciepłego piwa nie jestem w stanie wypić.  Zdążyliśmy się również przebrać w długie spodnie, co okazało się zupełnie zbyteczne, bo w Gdańsku było nadzwyczaj ciepło jak na październik.

I tak zakończyła się nasza maltańska przygoda, którą jeszcze długo będę ciepło wspominać.

Wizyta

Dzisiaj na rogu mojej ulicy pojawił się Pan Premier, aby złożyć bukiet kwiatów pod tablicą upamiętniającą "Profesora Lecha Kaczyńskie...