wtorek, 10 lutego 2015

Bielizna bez szwów - dress code

Jeżeli istnieje polski  odpowiednik angielskiego „dress code”, to mam nadzieję, że ktoś mnie uświadomi, bo na takowy się nie natknęłam.  Chodzi mi o tę część umowy o pracę (lub też użyty w niej odnośnik do innego dokumentu), która określa jak pracownik powinien ubierać się do pracy. Przeczytałam ostatnio gdzieś w Internecie wiadomość, że prezenterom pewnej polskiej stacji TV wpisano do obowiązującego ich dress code’u  zalecenie, by nosili na wizji bieliznę bez szwów, żeby nie było jej widać pod obcisłymi ubraniami, bo nieestetyczny wygląd odciąga uwagę widza od treści przekazu.  Pod artykułem były niepochlebne komentarze kilku osób, z których jedna podawała  jako kontr-argument przykłady bardzo popularnych programów prowadzonych przez osoby otyłe, tym samym zresztą w podtekście definiując wygląd takich osób jako nieestetyczny, możliwe, że  nieświadomie.

Może nie jest to kwestia wielkiej wagi, ale akurat mam na ten temat swoje zdanie, więc piszę.  Nie mam wątpliwości co do tego, że wygląd prezentera czy prezenterki  jest w stanie skutecznie odwrócić uwagę oglądających od tego, co mówi.  Wyobraźcie sobie, drodzy czytelnicy, prognozę pogody prezentowaną przez elegancką panią w zgrabnej sukience bez rękawów, z której pod pachą zwisa harmonizująca kolorem, ale zupełnie w tej sytuacji niestosowna, tasiemka do wieszania na wieszaku.   Albo np. wiadomości czytane przez mądrze wyglądającego i na dodatek przystojnego prezentera, którego designerowski krawat przesunął się na bok, ujawniając w ten sposób brak któregoś guzika w koszuli.  I co, nie zauważylibyście tego na ekranie prawie całkowicie zajętym przez wizerunek prezentera?  Przykułoby to Wasz wzrok i uwagę, a jeżeli jakiś inny widz w tym momencie dzieliłby z Wami kanapę, to czy nie zakrzyknęlibyście „Popatrz, on nie ma guzika na brzuchu!”? Następnie zapewne rozkwitłaby rozmowa na ten temat, a słowa prezentera leciałyby sobie w tzw. niebieske zaświaty.

Powyższe szczególnie odnosi się do TV, polityków, nauczycieli, wykładowców, szkoleniowców oraz innych osób , które ich zawód stawia przed oczyma publiki, ale wszystkie dbające o swój publiczny wizerunek firmy muszą mieć dress code. Tu nie chodzi o to, żeby pracownicy, którzy mają styczność z klientami firmy, byli jak modele na wybiegu, ale o to, żeby ich wygląd spełniał oczekiwania klientów.  Np. w biurze klient spodziewa się ujrzeć rzeczowych urzędników, a nie roznegliżowane plażowiczki, w warsztacie naprawczym mechaników w roboczych drelichach a nie w garniturach, a w gabinecie zabiegowym medyków w fartuchach a nie dresach.

Dlatego uważam, że dress code jest ważny, a jeżeli komuś nie odpowiada, to przecież przymusu nie ma, można po prostu nie podpisać umowy o pracę.

środa, 4 lutego 2015

Moja emigracja czyli właściwie skrócona historia 60% mego życia – cz.2.

Wyjechałam w roku 1973.  Nigdy nie miałam zamiaru emigrować ani nawet odwiedzać obce kraje. W tamtych czasach podróżowanie po świecie nie było dla Polaków łatwe:  można było, po pewnych staraniach, pojechać na urlop do „przyjaciół”, ale to mnie nie interesowało.  Na Zachód trzeba było mieć osobiste zaproszenie od osoby z poza „żelaznej kurtyny”, która podejmowła się zapewnić wikt i opierunek na czas pobytu i wtedy, jeżeli się miało szczęście i ogromną cierpliwość, można było uzyskać paszport, wizę oraz możliwość zdobycia 10 dolarów na wyjazd.  Przypuszczam, że niewiele już osób te warunki pamięta, ale te 10 dolarów starczało zaledwie na jeden sok pomarańczowy na lotnisku w Kopenhadze.

Nie miałam żadnych koneksji  - ani przyjaciół na” zgniłym zachodzie”, ani krewnych w Komendzie Milicji Obywatelskiej czy w lokalnej komórce partyjnej (nikt z nas nie był partyjny), ani dobrych znajomych w jakimś konsultacie, ale nie martwiło mnie to, ponieważ żadnego wyjazdu nie planowałam i byłam całkiem pogodzona z możliwością, że nigdy żadnego obcego kraju nie odwiedzę.

W Polsce było mi dobrze, żyłam w kochającej rodzinie, może raczej nie bardzo zamożnej, bo kiedy inni mieli telewizory, piękne zabawki, nowe tornistry i czasem też bajeranckie ubrania z Hameryki, to ja ich nie miałam,  ale jedzenia ani miłości rodzicielskiej nigdy mi nie brakowało.

Po liceum poszłam na (wtedy) 5-cio letnie studia anglistyczne w Poznaniu, na które dostałam się wyłącznie na podstawie dobrych wyników z matury i z egzaminów wstępnych, bo żadnych dodatkowych punktów za pochodzenie chłopsko-robotnicze czy za przynależność do komunistycznych organizacji nie miałam (zresztą ci, co za takie punkty dostali się na studia, szybko się wykruszyli, bo nie dawali rady). To był straszny system, który, w imieniu wyrównywania szans skrzywdził wiele młodych osób – i tych nadających się na studia, bo ograniczył im dostęp, i tych nienadających się, bo wepchnął je na siłę w sytuację, w której nie miały szans na sukces, co powodowało cierpienie, ekstremalny stres i wynikające z tego choroby. Wiem, bo widziałam na własne oczy.

Studia poszły mi łatwo i ze świetnym wynikiem, do czego przyczyniła się moja dobra znajomość języka, uzyskana przez prywatne lekcje od wieku lat 7 do liceum i potem przez liceum z wykładowym językiem angielskim.  Po drugim roku zarządzono letni obóz edukacyjny, w którym uczestniczyli studenci ze wszystkich anglistyk w Polsce oraz niektórzy wykładowcy, i tam właśnie spotkałam mojego przyszłego męża, który przybył „na doczepkę” z przyjaciółmi z Warszawy. Ktoś nas sobie przedstawił i tak się zaczęło, zakochaliśmy się w sobie.

Boże Narodzenie tego roku mój najdroższy  spędził ze mną i moją rodziną w Trójmieście, co przysporzyło mu kilka zbędnych kilogramów oraz polską narzeczoną, którą zamierzał zabrać do Anglii, bo tam, w swoim kraju, mógł jej zapewnić dobry byt.   Mój Tato żartobliwie cytował „mogli e buoi dei paesi tuoi” (czyli: żona i bydło powinny być z twoich stron) jako przestrogę przed poślubieniem go, ale bardzo polubił mojego przyszłego; Mama martwiła się, że będzie mnie rzadko widywać, a ja po prostu bałam się innego, nieznanego świata i może trochę żałowałam otwierającej się przede mną kariery akademickiej w Polsce.

W następnym roku wzięliśmy ślub, a raczej dwa, bo to było w Polsce socjalistycznej, więc kościelny się nie liczył: żeby dostać świadectwo ślubu, trzeba było zawrzeć związek w Urzędzie Stanu Cywilnego.  Zaplanowaliśmy, choć nie bez oporów ze strony mojej rodziny i mojej własnej, przeprowadzkę do Londynu dwa lata później, po moim ukończeniu studiów w 1973 roku.

W czasie moich studiów mąż był ze mną w Polsce, bo udało mu się przenieść swoje badania naukowe z Uniwersytetu w Birmingham do Warszawy, ale w końcu je skończyłam i czas było wyjechać.  I co to był za cyrk! Po pierwsze, ponieważ nie miałam zamiaru pracować w Polsce przez te obowiązkowe 3 lata po studiach, to musiałam za nie zapłacić, co z braku dostępnych środków musiał tymczasowo podżyrować mój wujek.  Po drugie, wszystko, co chciałam zabrać ze sobą do Anglii (czyli każda poduszka, kołdra, ścierka, garnek i widelec) musiało być spisane na liście w trzech egzemplarzach i dokładnie porachowane na granicy z Niemcami, przez którą przewoził mnie z całym moim dobytkiem  teść.  Nie było to miłe przeżycie, ale przeżyłam i wylądowałam w Anglii, po raz drugi, bo byłam tam z moim przyszłym raz przedtem, kiedy to najpierw odmówiono mi paszportu „z ważnych powodów państwowych”, tłumaczonych przez funkcjonariusza Biura Paszportowego tym, że po co ja chcę tam jechać na wakacje, skoro mam męża Anglika i w końcu wyjadę na stałe.  Czysty obłęd!

W  tamtych latach inni Polacy też wyjeżdżali do Anglii, ale „w ciemno”, bez żadnego oparcia na obczyźnie, na „lewe” zaproszenia, i zostawali tam nielegalnie.  Ja bym nigdy w ten sposób nie wyjechała, w Polsce było mi może niezbyt wolno ale dobrze i absolutnie nie zaryzykowałabym utraty kontaktu z rodziną.  Byli też tacy, co wyjeżdżali  z pomocą służb specjalnych w zamian za donoszenie o poczynaniach polskich emigrantów – nawet jednego takiego spotkałam w Londynie, brrr!

Podsumowując ten długi wywód, w 1973 roku wylądowałam w Anglii i rozpoczęłam nowe życie w Londynie, które potrwało przez 38 lat.

(cdn)

wtorek, 3 lutego 2015

Moja emigracja czyli właściwie skrócona historia 60% mego życia – cz.1.

Od powrotu z Anglii do Polski w 2011 roku nosiłam się z zamiarem opisania mojego 38-letniego doświadczenia emigrantki, ale za każdym razem kiedy chciałam się do tego zabrać rezygnowałam, bo temat prawie nie do ogarnięcia.  Najwidoczniej nigdy nie wpadłam na pomysł, żeby temat podzielić na różne aspekty lub części chronologiczne i pisać o nich osobno, a nie od razu o całości.  Dopiero teraz to do mnie dotarło, więc może zmobilizuję się do systematycznej relacji. Póki co, chcę się odnieść do artykułu o Polkach na emigracji w magazynie Wysokie Obcasy, gdzie jakaś pani, spędziwszy 4,5 roku w Meksyku, wypunktowuje swoje lekcje życiowe płynące z tego doświadczenia, dając mi w ten sposób jakiś zaczep w tym nieogarniętym temacie.

W punkcie 3 ta pani pisze: „Na początku będziesz tęskniła za wszystkim, co polskie, nawet za rzeczami, których nigdy tak naprawdę nie lubiłaś. Będziesz przywozić tony ptasiego mleczka, krówek, kabanosów i innych produktów, których w Polsce właściwie nie dotykałaś. Fakt, że nie możesz czegoś dostać, sprawi, że zapragniesz tego jeszcze bardziej. Potem trochę wyluzujesz.”   Moje doświadczenie było zupełnie inne:  nie przywoziłam przysmaków z Polski, chociaż bardzo chętnie objadałam się nimi podczas częstych wizyt w kraju.  Pierwsza praca mojego małżonka jako nauczyciela matematyki w szkole średniej była marnie płatna, a ja studiowałam podyplomowo, więc nasze środki do życia były bardzo ograniczone i po zapłaceniu za mieszkanie niewiele zostawało, z czego dużo pochłaniały podróże do Polski na Boże Narodzenie, Wielkanoc i urlop letni, mimo, że ówczesne loty tzw. czarterowe były tańsze od biletu kolejowego do Szkocji.  Wobec tego starałam się gotować co się da, byle tanio i pożywnie, kupując najtańsze produkty w supermarkecie i wymyślając potrawy z nich, w czym czasem inspirowały mnie przepisy znalezione w czasopismach czy sklepowych ulotkach.  Np.  pamiętam takie danie, które bardzo przypadło nam do gustu, a powstało kiedy wakacyjnie koczowaliśmy pod namiotem w ogrodzie przyjaciół teściowej, gdzieś na zapadłej wsi w hrabstwie Kent.  Ponieważ do jakichkolwiek sklepów było bardzo daleko, dwa razy w tygodniu przyjeżdżał tam objazdowy sklep, czyli pan z furgonetką zapełnioną podstawowymi produktami spożywczymi, takimi jak chleb, mleko, sery, mięsa, konserwy i warzywa. Raz kupiłam puszkę pomidorów, wędzony boczek i ziemniaki i wyszedł z tego pyszny obiad, ugotowany na patelni na maciupciej kuchence campingowej.

Zresztą praktykę w gotowaniu tanich posiłków zaczęłam już wcześniej, kiedy to przez ostatnie 3 lata studiów mieszkałam z mężem w Poznaniu, w wynajętym pokoju ogrzewanym piecem węglowym i przylegającym do sypialni gospodyni, w której ta, za niespecjalnie dźwiękoszczelną ścianą, regularnie i głośno zabawiała się z sąsiadem podczas nieobecności męża.  Mieliśmy dostęp do lodowatej łazienki, w której okno musiało być cały czas otwarte, żeby uniknąć zatrucia czadem lub gazem oraz do bardzo podstawowej kuchni, a ponieważ miałam w posiadaniu duży garnek, przyrządzałam w nim pożywne i smaczne eintopfy, które, spożywane ze świeżym pieczywem, starczały nam na kilka obiadów.

W punkcie 4 artykułu stoi: „Ugotujesz swoje pierwsze w życiu pierogi. Najprawdopodobniej ruskie, bo te są najłatwiejsze. Potem ugotujesz swoje pierwsze gołąbki, mielone, barszcz, szarlotkę i staniesz się ekspertką od polskiej kuchni. „   U mnie było inaczej, raczej starałam się poznawać tubylczą kuchnię, bo byłam nastawiona na integrację, a nie na odtwarzanie Polski w Anglii.  Uważałam, że skoro tam zamieszkałam na dobre, to powinnam zrobić wszystko, żeby stać się członkiem tamtego społeczeństwa i poczuć się w domu, bo inaczej cała moja egzystencja w Anglii byłaby na zasadzie wyobcowania, co na pewno nie byłoby psychicznie  komfortowe.  Zresztą w moim otoczeniu akurat żadnych Polaków nie było.  W tym pierwszym, trudnym okresie kiedy brakowało nam pieniędzy na życie, faktycznie chciałam gotować polskie zupy na bazie rosołu, bo wiedziałam, że są pożywne i tanie (a poza tym angielskie się do nich nie umywały) i z wielkim  zdziwieniem odkryłam, że korzenie pietruszki są tam nieznane i niedostępne, a jak tu ugotować rosół bez pietruszki?  W końcu zdecydowałam się na zastąpienie jej natką i też było dobrze.  Polskie potrawy zaczęłam gotować dopiero po wielu latach pobytu w Anglii, głównie w celu zaimponowania gościom zaproszonym na obiad, ale niestety bez większego powodzenia.  Anglicy z reguły uznają kwaśne rzeczy za zepsute, więc moje pyszne marynowane śledzie, zupa ogórkowa czy wspaniały barszcz nie zyskały poklasku, chociaż prawdziwa pomidorowa ze świeżych pomidorów się przyjęła i była kulinarnym sukcesem, może dlatego, że jest znana i lubiana w Anglii, ale według mnie ich wersja to nic innego niż podgrzany sok pomidorowy, który ja preferuję czysty na zimno albo z lodem, pieprzem i solą lub z kilkoma kroplami Angostury Bitter i wódką  jako cocktail Bloody Mary.

Punkt 6 brzmi: „Poznasz ludzi, których inaczej nigdy byś nie poznała. Twoimi najlepszymi przyjaciółmi zostaną ludzie, o których w Polsce powiedziałabyś, że na pewno się nie dogadacie. Sytuacje, w których się znajdziesz, zmienią twoje poglądy i wymagania wobec życia. Przewartościujesz wszystko, o czym do tej pory myślałaś, że jest dla ciebie najważniejsze albo zupełnie nieistotne.”  Właściwie, za wyjątkiem drugiego zdania,  to się zgadzam.  Nigdy nie osądzałam ludzi przed ich poznaniem, więc nigdy nie miałam w głowie wizerunków ludzi, z którymi mogłabym się nie dogadać.  Faktycznie, w Anglii  poznałam, głównie w pracy, osoby, z którymi nie nawiązałabym kontaktu w Polsce z tej prostej przyczyny, że takowych w ojczyźnie nie było. Praca i stosunki towarzyskie z przedstawicielami innych narodowości i ras niż moja własna bez wątpienia rozszerzyły moje poglądy, zrozumienie świata i tolerancję różnorodności, skutecznie eliminując moje, niezbyt zresztą  silne uprzedzenia, wynikające jedynie z braku zaznajomienia i uświadomienia.

Punkt 7 mówi: „Jeśli zwiążesz się z kimś z innego kraju, poznasz wszystkie plusy i minusy tłumaczenia swojej osobowości na inny język. Problemem może być wyrażanie emocji, konkretyzowanie myśli, ale szybko nabierzesz wprawy. Zorientujesz się też, że to ma swoje zalety. W kryzysowej sytuacji zawsze możesz powiedzieć, że czegoś nie zrozumiałaś albo, że nie to miałaś na myśli!”  Mnie to akurat nie dotknęło, bo wychodząc za Anglika, władałam angielskim na tyle dobrze, że takie tłumaczenie wpadek by nie przeszło.

Punkt 14: „Ciągle będziesz na coś czekać. Przede wszystkim na powrót do Polski. Będziesz czekać i tęsknić, a potem będziesz czekać i tęsknić w drugą stronę. Będziesz czekać, aż ktoś przyjedzie i cię odwiedzi. Ciągłe czekanie i tęsknota. Ale to dobrze, bo fajnie jest na coś czekać.”   Ja nie czekałam, tylko wzięłam się za zdobywanie swojego miejsca w angielskim świecie pracy. Owszem, tęskniłam, ale to się dało ogarnąć, bo często dzwoniłam do domu, raz na tydzień wymieniałam obszerne listy z siostrą i odwiedzałam rodzinę w Polsce trzy razy w roku, a w późniejszych latach nawet 5 razy. Przez pierwsze 2/3 mojej emigracji wcale nie zastanawialiśmy się nad powrotem do Polski; układ był korzystny dla obu stron, bo przebywanie w Anglii pozwalało nam zaopatrywać moją rodzinę w cukier do zapraw (w czasach kartkowych), lakiery do własnoręcznie konstruowanych mebli (bo innych nie dało się zdobyć) oraz materiał obiciowy do tychże; lakiery samochodowe, lekarstwa, używane zamrażarki, agregatory i Bóg wie co jeszcze. A w drugą stronę nie tęskniłam, dopóki nie wzięłam psa, który na czas naszych wyjazdów zostawał pod opieką  pani, która przez wiele lat pomagała mi w domu i zamieszkiwała w nim podczas naszej nieobecności.

Mogłabym ustosunkować się do każdego punktu artykułu, ale nie widzę takiej potrzeby – to co napisałam powyżej adekwatnie oddaje główne aspekty mojego doświadczena na emigracji.  W następnym odcinku tej sagi wyjaśnię dlaczego znalazłam się na obczyźnie.

Wizyta

Dzisiaj na rogu mojej ulicy pojawił się Pan Premier, aby złożyć bukiet kwiatów pod tablicą upamiętniającą "Profesora Lecha Kaczyńskie...