wtorek, 17 marca 2015

Służba zdrowia

Właśnie przeżywam moją pierwszą, od powrotu do Polski,  przygodę ze szpitalem – jest ciekawie i chwilami „straszno”, ale ogólnie idzie na dobre i podziwiam personel szpitalny za skuteczne działanie pomimo dotkliwego braku środków.

Od początku tygodnia mąż czuł się trochę zmęczony i słaby, ale jeszcze w środę, jak zwykle, poszliśmy w południe na ćwiczenia w basenie solankowym. W czwartek rano dostał wysokiej gorączki , 38,5 C, co jak na bardziej niż dojrzałą osobę jest bardzo wysoką temperaturą, oraz zrobił się czerwony na twarzy i na całym tułowiu i miał zajęte płuca jak przy ciężkiej grypie.  Zaczęłam podejrzewać reakcję alergiczną na Sulfasaliznę, którą niedawno zalecił mu reumatolog, w czym utwierdziło mnie dokładne przeczytanie załączonej ulotki.  Pognaliśmy więc do internisty w spółdzieni, bo w Polsce jest nam dostępna jedynie odpałtna pomoc medyczna, chyba, że w nagłych wypadkach, kiedy możemy uzyskać doraźną pomoc na pogotowiu na podstawie karty Unii Europejskiej. To był, oczywiście, też nagły przypadek, ale nie uśmiechała nam się wizyta na pogotowiu. Lekarz kazał odstawić podejrzany lek i brać wapno, co też uczyniliśmy.  Następnego dnia, w piątek,wydzielina w płucach się zwiększyła, gorączka dalej 38,5 a na dodatek po południu mężowi spuchła górna warga i zdrętwiało dziąsło.   Najpierw pomyślałam, że to od ekstrakcji złamanego zęba zrobionej tydzień wcześniej, ale w sobotę rano już cała twarz była spuchnięta, coraz gorzej oddychał i coraz mniej mi się to podobało.  Mąż, po kilku lekarskich wizytach w ciągu ostatniego tygodnia już o żadnym następnym lekarzu nawet nie chciał słyszeć, zresztą byliśmy już umówieni z lekarką domową na poniedziałek, ale zadzwoniłam do przyjaciela domu, bardzo wszechstronnie doświadczonego lekarza, który doradził niezwłoczną wizytę w Szpitalnym Oddziale Ratunkowym, czyli SOR-ze, więc  zaczęłam szukać takich przybytków w Internecie, bo, nie będąc tubylcem, nie miałam pojęcia o ich lokalizacji.  Trafiłam na listę, która ostatni raz aktualizowana była w 2006 roku, więc zaczęłam po kolei wydzwaniać  do tych szpitali, by się dowiedzieć, czy nadal funkcjonują.  Pierwszy nie odpowiadał, drugi też nie, ale trzeci się zgłosił, więc zapakowałam męża do taksówki i pojechaliśmy tam.

Myślałam, że już dalej pójdzie gładko, ale byłam w błędzie.  Pani Ratownik Medyczny w recepcji SOR-u ani nie myślała męża przyjąć, bo problem zaczął się w czwartek, a już była sobota, więc nagłości brakło.  Na szczęście udało mi się ją przekonać, że znaczne pogorszenie nastąpiło poprzedniego popołudnia, więc się zakwalifikował i dostał opaskę z nazwiskiem.  Pierwsza kolejka, dość krótka, była do „Segregacji pacjentów” (trochę to się niefortunnie kojarzy, kilka stosowniejszych określeń nasuwa się na myśl), gdzie, po dokładnym wywiadzie, obrączkowano nadgarstek  pacjenta kolorową opaską, która dyktowała kolejność przyjęcia u lekarza.  Mąż dostał żółtą, która oznaczała, że lekarz powinien go obejrzeć w ciągu 60 minut.  Mniej pilne były opaski zielone i niebieskie, a bardziej pomarańczowe i czerwone. Rzeczywiście, dostał się do lekarza w mniej więcej tym czasie.  Młoda i miła lekarka wypytała o wszystkie objawy oraz inne dolegliwości, potem zaraz dostał jakąś krótką kroplówkę, fachowo wykonany zastrzyk domięśniowy, jakiś lek do wypicia i założono mu wenflon, w który wstrzyknięto jakiś inny specyfik.  Przypuszczałam, że były to działania w kierunku zatrzymania reakcji alergicznej, i faktycznie, po kilku godzinach, opuchlizna twarzy ustąpiła.

Pobrano krew i mocz, zrobiono EKG, a następnie posłano go na rentgena płuc  i USG jamy brzusznej.  Rtg był szybko, ale na USG czekaliśmy bardzo długo i mąż przysypiał na ławce, bo miał wysoką gorączkę i był osłabiony, co nie było dziwne, skoro w chwili przyjęcia miał 39 C  gorączki.  Potem wróciliśmy do kolejki na SOR-ze na ostani etap tej procedury, czyli konsultację u lekarza.   Miałam nieśmiałą, i kompletnie nieuzasadnioną, nadzieję, że jeszcze godzinka lub dwie i pojedziemy do domu, ale kiedy w końcu o 19-tej  wezwali go ponownie do gabinetu (a byliśmy tam od 12-tej, czyli bite 7 godzin), czekała na nas nieprzyjemna niespodzianka: mąż ma wieloogniskowe, prawostronne zapalenie płuc i stan jest zbyt poważny na leczenie w domu, więc musi zostać w szpitalu.

Kiedy otrząsnęliśmy się z wstępnego  szoku, wyszło na jaw, że łóżek na oddziałach brak, 11 osób na SOR-ze już na nie czeka, więc będzie musiał tam pozostać, aż się coś znajdzie.   Przywiozłam mu najpotrzebniejsze rzeczy i zostawiłam na pastwę SOR-u.  Po nocy spędzonej przy zapalonych światłach,  pośród hałasu maszyn medycznych, odoru niemytych stóp, bieganiny personelu i wycia, wrzasków lub tylko jęków innych pacjentów, mąż troszkę się podłamał, ale leki mu podawali, więc nie było źle. Następna noc, z niedzieli na poniedziałek, była jeszcze hałaśliwsza, więc prawie nie zmrużył oka.  Nie można było przewidzieć, jak długo będzie czekał na wolne łóżko na oddziale, bo oczywiście, i słusznie, cięższe przypadki dowiezione na SOR w czasie jego tam pobytu, miały pierwszeństwo.

W końcu w poniedziałek wieczorem osiągnął następny krok do raju: przeniesiono go na korytarz na właściwym oddziale, ale łóżko było na kńcu korytarza, osłonięte parawanem i miał nawet nawet szafkę, więc poczuł się dużo lepiej, chociażby z powodu ciszy i spokoju.  We wtorek rano wspiął się na absolutne wyżyny dostępnego komfortu: położono go na 3-osobowej sali, na sprawnym i wygodnym,  ale nieco zdezelowanym łóżku.  Natychmiast zajęli się nim lekarze, najpierw bardzo miła pani ordynator oddziału, a potem równie przyjemna lekarka , do której został przypisany, i, oprócz podawania wymaganych leków, natychmiast porobiono mu badania kontrolne.  I mąż i ja odnieśliśmy wrażenie, że opieka lekarska jest dobra i właściwa, pomimo kiepskiego stanu salowego sprzętu.

Muszę tu nadmienić, że jeżeli rzecz działaby się w Anglii, gdzie mieszkaliśmy przez 38 lat, to byłoby bardzo podobnie, to po prostu problem polegający na za dużym popycie na za małą podaż. Od naszych przyjaciół dowiadujemy się, że w Niemczech czy Austrii  taka historia nie mogłaby się przydarzyć, no ale tam musowo jest ”ordnung”.

Absolutnie nie winię za tę sytuację ratowników medycznych, pielęgniarek i lekarzy na SOR-ze, oni naprawdę robią co mogą, ale najzwyczajniej nie mają środków.  Wręcz przeciwnie, podziwiam ich i mam dla nich dużo szacunku.  Moim zdaniem, źle zachowują się pacjenci SOR-u, którzy robią awantury i domagają się swoich praw (rozumie się, że to  tylko ci najmniej chorzy, bo pacjenci w poważniejszym stanie nie daliby rady)pogłębiając w ten sposób  stres i tak już zestresowanego personelu oraz innych chorych.

wtorek, 3 marca 2015

Moja emigracja cz.3 – praca

Pierwszą pracą, którą podjęłam w Anglii była praca ekspedientki w pralni chemicznej.  Dokładnie nie pamiętam kiedy to było, ale przypuszczam, że nie po przeprowadzce z Polski do Anglii ale wcześniej,  w czasie mojej pierwszej tam wizyty w 1970 roku. Była marnie płatna (ale nie o to chodziło) i trwała zaledwie kilka tygodni (z wyboru) i pracowałam najpierw w jednej placówce, w zamożnej dzielnicy Londynu Swiss Cottage, a potem w innej, już  „gorszej” dzielnicy.  Z całej tej pracy pozostały mi w pamięci dwa zdarzenia.   W Swiss Cottage, gdzie jedynym moim zadaniem było przyjmowanie ubrań do czyszczenia i ich wydawanie,  pewnego dnia pojawił się wysoki, przystojny mężczyzna z ubrudzonymi trawą białymi ubraniami od krykieta, który był zaskoczony, że, przy wypisywaniu kwitu nie wiedziałam jak się pisze jego nazwisko i poprosiłam, żeby przeliterował.   Po powrocie do domu dowiedziałam się od narzeczonego, że to był sławny zawodnik krykieta, którego każdy szanujący się Anglik znał i kochał.  Drugie wspomnienie, już z tej gorszej dzielnicy, gdzie zarządzałam placówką i byłam odpowiedzialna za kasę i za zamykanie przybytku na noc, dotyczy właśnie tego zamykania.   Zamknęłam drzwi o przepisowej godzinie  i  liczyłam kasę, kiedy pod drzwiami stanęła kobieta i, widząc mnie wewnątrz, domagała się wpuszczenia.  Nie otworzyłam drzwi, ale ona tam stała aż wyszłam  i wtedy mnie kopnęła w nogę.  Nie wiadomo, czym by się to skończyło, ale na szczęście mój narzeczony przyszedł po mnie i ona wtedy uciekła.

Następna praca, już po przeprowadzce z Polski do Anglii w 1973 roku, była podniecająca.  Mieszkaliśmy wtedy u teściowej w eleganckiej dzielnicy Swiss Cottage i pewnego dnia znalazłam w gazecie ogłoszenie czarterowanego księgowego w tej właśnie dzielnicy, który poszukiwał pracowników.  W ogłoszeniu stało, że kandydaci na posadę powinni znać rachunkowość do poziomu Trial Balance (obroty i salda), więc, będąc przedsiębiorczą osobą, poszłam do księgarni  i zakupiłam książkę na temat.  Wydał mi się dziecinnie prosty, więc zgłosiłam swoją kandydaturę i powiedziałam jak jest:  wyższe wykształcenie owszem mam, ale w innym kierunku; kwalifikacji czy doświadczenia w księgowości  nie posiadam, ale jeżeli chodzi o to, co jest w tej książce, to potrafię to zrobić.  I na tej podstawie zostałam zatrudniona, za 1 funt na godzinę, co w owych czasach było OK.  Równocześnie ze mną została zatrudniona młodsza ode mnie dziewczyna, prosta Angielka po jakimś kursie księgowości, która mnie polubiła, mimo tego, że wydawałam się jej odrobinę dziwna.

W trakcie mojego zatrudnienia okazało się, że większość klientów mojego pracodawcy to artyści i zespoły muzyczne czyli ludzie niemający głowy do papierkowej roboty.  Przynosili kartony pełne paragonów i innych świstków, a naszym zadaniem było zrobienie z tego oficjalnych ksiąg rachunkowych. Uwielbiałam tę pracę, bo była jak zabawa w detektywa, swoje zadania spełniałam bez zarzutów, ale odznaczyłam się w niej głównie tym, że potrafiłam zjeść na lunch pół kilograma angielskiego „trifle” – mojego ulubionego deseru , który składał się z biszkoptowej podstawy polanej mocnym winem sherry , potem warstwy owoców w galaretce i następnie budyniu waniliowego, na koniec posypanego płatkami prażonych migdałów.  Pycha!

Moim zdaniem, sherry trifle jest jedną z najbardziej udanych potraw kuchni angielskiej.  Drugie miejsce w moim rankingu zajmuje cieniutko krojona pieczeń wołowa w towarzystwie Yorkshire Pudding (nadmuchane, pieczone ciasto w rodzaju sufletu), pieczonych ziemniaków i jarzyn, np. pysznego pasternaku, który wygląda jak korzeń pietruszki, ale smakuje jak pietruszko-marchewka, oraz niezastąpionego sosu „gravy”, który, po zagęszczeniu, powstaje z soków pieczeni.

To była dygresja o angielskiej kuchni, ale wróćmy do tematu.

Pracowałam tam chyba ze dwa lata, równocześnie uczestnicząc w lingwistycznym studium podypplomowym na uniwersycie Reading, gdzie miałam zdobyć doktorat, ale nic z tego nie wyszło, bo znienawidziłam mojego profesora, sławnego z opublikowania jakiejś książki o gramatyce.  Był nudny jak przysłowiowe flaki z olejem i nie znaleźliśmy wspólnego punktu widzenia, więc po roku zrezygnowłam z tej zabawy.  Zresztą doszłam do wniosku, że kariera akademicka jest nie dla mnie, bo jest za bardzo odsunięta od realiów życia.  Rok wcześniej dostałam miejsce doktoranta na uniwersytecie Cambridge na podstawie mojej pracy magisterskiej z Poznania, ale studiów nie podjęłam, bo był wymóg mieszkania w akademiku na miejscu, a nasze jedyne środki do życia dostarczała posada męża w Londynie.  Po latach uznaliśmy, że można to było jakoś przeskoczyć, ale wtedy byliśmy bardzo młodzi i odrobinkę zastraszeni aurą tego światowo sławnego uniwersytetu. Przez rezygnację z tych studiów straciłam klucz do wielu drzwi, ale niekoniecznie tych, które chciałam otworzyć.

Dalsze dzieje mojej kariery opiszę w następnych wpisach.

Krótka notka o pisarzach skandynawskich

Pod choinkę dostałam w prezencie od męża kupon książkowy empiku, więc czym prędzej tam pobiegłam i nabyłam worek książek. Ponieważ pisarze skandynawscy są mi właściwie nieznani (oprócz, oczywiście, Stiega Larssona!) , znalazły się między nimi dwie napisane przez  szwedzkich autorów.

Na pierwszej się trochę zawiodłam, bo pisarstwo nietęgie, a i tłumaczenie mnie drażniło. Była to powieść sensacyjna Roberta Kviby’ego pod tytułem “Skorumpowani”.  Zaczęłam ją czytać w samolocie do Londynu podczas mojej niedawnej tam wizyty i już na początku miałam pewne wątpliwości, ale pomyślałam, że po prostu muszę się dalej wczytać i będzie dobrze. Niestety, nie było.  Po pierwsze, gubiłam się często w odnośnikach do postaci:  w dialogach było łatwo, bo wiadomo, raz ten, raz tamten, ale w opisach rozmów i akcji kilka razy zupełnie nie mogłam dojść, który „on” co zrobił lub powiedział.  Czasem w rozszyfrowaniu tego pomagała płeć postaci, ale nawet na tym nie można było polegać, bo raz mężczyzna „odpowiedziała”.

Po drugie, co najgorsze, postaci wydały mi się takie jakieś dwuwymiarowe, w zasadzie tylko fasady, a nie ludzie, których mogłabym ujrzeć oczyma wyobraźni.  Możliwe, że właśnie dlatego postać męża bohaterki, Maxa Landera, była dla mnie  kompletnie nieprzekonywująca, chociaż podejrzewam, że to raczej jej koncepcja nie całkiem się kupy trzymała.

Szwedzkiego nie znam, ale (po trzecie) odniosłam wrażenie, że tłumaczenie nie było doskonałe.  W wielu momentach trafiałam na słowo, które mi zupełnie nie pasowało do kontekstu, a czasem również któreś zdanie wydało mi się  dziwnie skonstruowane.  Parę razy też miałam silne odczucie, że wyrażenie, które w języku szwedzkim jest prawdopodobnie idiomem zostało przetłumaczone dosłownie.

Ciekawi mnie, czy ktoś z Was czytał tę książkę i jaką o niej ma opinię, wiec proszę, napiszcie.

Wizyta

Dzisiaj na rogu mojej ulicy pojawił się Pan Premier, aby złożyć bukiet kwiatów pod tablicą upamiętniającą "Profesora Lecha Kaczyńskie...