tag:blogger.com,1999:blog-4910575239139866722024-02-19T02:02:26.718-08:00repatriantkaNiekoniecznie o tym, jak widzę Polskę po powrocie do niejSiwahttp://www.blogger.com/profile/04904581790599572351noreply@blogger.comBlogger137125tag:blogger.com,1999:blog-491057523913986672.post-33233471715447104162018-08-31T13:49:00.000-07:002018-08-31T23:36:21.101-07:00Wizyta<br />
<div style="margin: 0px;">
<span style="font-family: "calibri";">Dzisiaj na rogu
mojej ulicy pojawił się Pan Premier, aby złożyć bukiet kwiatów pod
tablicą upamiętniającą "Profesora Lecha Kaczyńskiego", wmurowaną w ścianę
budynku, w którym kiedyś nauczał studentów.</span></div>
<br />
<div style="margin: 0px;">
<span style="font-family: "calibri";">Przybył na
miejsce z wielką pompą i paradą. <span style="margin: 0px;"> </span>Akurat
wracałam ze spaceru z psem, zahaczając po drodze o piątkowy targ , żeby nabyć
pomidory Lima do przecieru.<span style="margin: 0px;"> </span>Patrzę, a tu
auto policyjne zagradza wjazd na główną ulicę, od której odchodzi moja
przecznica, ale nie zatrzymali mnie.<span style="margin: 0px;"> </span>Widziałam,
że przepuścili autobus miejski, ale żadnych innych pojazdów.<span style="margin: 0px;"> </span>Podążyłam więc raźnym krokiem wzdłuż
zamkniętej ulicy w stronę domu, bo miałam pilną potrzebę, a poza tym niosłam
targowe zakupy.<span style="margin: 0px;"> </span>Po paru minutach marszu
usłyszałam policyjne syreny wyjące na głównej arterii miasta, a zaraz potem
na ulicę wjechał konwój pięciu aut na sygnałach i zatrzymał się przed pamiątkową
tablicą. <span style="margin: 0px;"> </span>Nie bacząc na nie szłam dalej,
ale tuż przed rogiem mej ulicy stał jakiś facet i gdy chciałam go ominąć,
zatrzymał mnie i poprosił, grzecznie zresztą, żebym chwilę poczekała.<span style="margin: 0px;"> </span>Czekać nie mogłam, bo moja pilna potrzeba
stawała się coraz pilniejsza, a poza tym byłam dosłownie 50 m od domu.<span style="margin: 0px;"> </span>Na szczęście kiedy powiedziałam, że nie idę
na róg z pamiątkową tablicą tylko chcę dojść do domu w tej przecznicy, to mnie
przepuścił.</span></div>
<br />
<div style="margin: 0px;">
<span style="font-family: "calibri";">Skręcając w
moją ulicę nie mogłam przeoczyć<span style="margin: 0px;"> </span>ok.
20-tu nerwowych facetów w garniturach ani premiera, składającego olbrzymi
bukiet pod pamiątkową tablicą.<span style="margin: 0px;"> </span>Idąc
później do sklepu, obejrzałam ten bukiet: składał się z białych i czerwonych
róż, a szarfa przy nim obwieszczała wielkimi złotymi literami na
złoto-biało-czerwonym tle dawcę, nie wspominając nic o tym, któremu ten hołd
oddawał.</span></div>
<br />
<div style="margin: 0px;">
<span style="font-family: "calibri";">A tak w
kwestii formalnej: białe róże?<span style="margin: 0px;"> </span>Czyż nasz
wódz nie potępił ich na wsze czasy jako symbol nienawiści?</span></div>
<b></b><i></i><u></u><sub></sub><sup></sup><strike></strike><span style="font-family: "calibri";"></span>Siwahttp://www.blogger.com/profile/04904581790599572351noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-491057523913986672.post-1470706376443132262018-01-09T10:41:00.000-08:002018-01-09T10:44:27.985-08:00Neapol - zobaczyć i umrzeć, cz.2<i>Poniższy tekst przygotowałam w maju 2017 roku, jest 2. częścią wpisu z 09.05.2017.</i><br />
<br />
Popołudniowa drzemka to fajna sprawa, tam w Neapolu mieliśmy chociaż wytłumaczenie, że się nachodziliśmy, najedliśmy i napili, ale pierwszego dnia po powrocie też mieliśmy na nią ochotę, aczkolwiek nie ulegliśmy pokusie, bo przecież trzeba było przystosować się znowu do przyzwoitości. Wprawdzie na studiach też sobie na takie pozwalaliśmy, no ale wtedy nie było niebezpieczeństwa, że ktoś uzna takie zachowanie za efekt starzenia się.<br />
<br />
Wracając do naszej eskapady, to po wspomnianej drzemce wybraliśmy się ponownie w Neapol, żeby zbadać szanse na wycieczkę morską do Sorrento, zahaczając po drodze o warsztat wyrobów skórzanych wcześniej poznanego Pepe znajdujący się o 100 m od naszego apartamentu. Zastaliśmy Pepe na pogawędce z miłym towarzyszem o długich, siwych i kręconych włosach przy małym stoliku na zewnątrz, na którym w artystycznym bezładzie leżały rzeczy, z których akurat coś robił. Weszliśmy do warsztatu, który okazał się być maleńkim pomieszczeniem, cudownie pachnącym skórą, z antresolą zasłoniętą wysokimi półkami z najprzeróżniejszymi materiałami do jego wyrobów: były tam zamsze we wszystkich kolorach tęczy, wyprawione grube skóry na paski do spodni i cieńsze na portfele czy torebki, delikatnie wyprawione cielęce skórki jak na rękawiczki i pełno innych materiałów których, jako osoba słabo obeznana z tematem, nie zdołałam zidentyfikować. Był też stół warsztatowy z nieznanymi mi przyrządami oraz półki z pięknymi, dopieszczonymi wyrobami. W oko wpadła mi papierośnica z jasnobrązowej, błyszczącej skóry na standardową paczkę papierosów i futeralikiem na zapalniczkę z boku, więc ją kupiliśmy, a Pepe w prezencie dodał zakładkę do książki – paseczek zamszu z kolorowymi, zamszowymi ozdóbkami na obu końcach – nie było to dokładnie w moim guście, ale przyjęłam wdzięcznie jako wyraz przyjaźni. W naszym apartamencie były dwa następne przejawy jego działalności: przywieszki do kluczy, z jasnej skóry z wypaloną nazwą apartamentu oraz bardzo elegancka kwadratowa tacka na te klucze, z ciemnej, grubej skóry, spiętej na rogach nitami. Pepe bardzo pragnął wypalić moje imię na tej papierośnicy, chyba trzy razy to proponował, ale ja byłam nieustępliwa, bo nie byłam w stanie pogodzić się z jakimkolwiek uszkadzaniem takiej pięknej skóry. Był bardzo zawiedziony, no ale trudno, nie można mieć wszystkiego.<br />
<br />
Po tym przyjemnym i owocnym spotkaniu ruszyliśmy dalej w dół, w stronę morza, dochodząc do głównej ulicy biegnącej wzdłuż brzegu. Po stronie morza ciągnęły się nieskończenie odgrodzone od ulicy budynki przemysłowe, magazyny, itp., a po stronie miasta zaniedbane i biedne bloki mieszkalne, przerywane od czasu do czasu podłą kafejką czy małą stacją benzynową, więc wielkie było nasze zdziwienie, kiedy natknęliśmy się wśród nich na elegancko i drogo wyglądający hotel „Romeo”. Przed drzwiami stał umundurowany portier, a hotel otoczony był rabatami z egzotycznymi kaktusami, jakich nigdy przedtem nie widziałam. <br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjLVMvE0LP8spUO3eIWA-lP1W5q0UK5JOpaABpHd0boDSDiyvEGZ6m310KdZ0F3431a8NjMwQTaoIyVNannaenPR-IOlJBAXmxrR0YZ4aB38hd5uVHJ3IuzNWbE-RJ5swF5e3IqTbeMd6p4/s1600/P1000294.JPG" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="1200" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjLVMvE0LP8spUO3eIWA-lP1W5q0UK5JOpaABpHd0boDSDiyvEGZ6m310KdZ0F3431a8NjMwQTaoIyVNannaenPR-IOlJBAXmxrR0YZ4aB38hd5uVHJ3IuzNWbE-RJ5swF5e3IqTbeMd6p4/s320/P1000294.JPG" width="240" /></a> </div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhXjJe4udC-1G02Ob6LMcEO29aBQb94xWLyRN1Wd2FknDkUsEIHQOkdjvVsAqtAT-zNyHCXWPcRedBuzmaoE2EcpGrL2Atv6ioIMZUR8fa2JqqYuTXbvOz0siZ0svIaxWC01x2ud78qKXZN/s1600/P1000293.JPG" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="1200" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhXjJe4udC-1G02Ob6LMcEO29aBQb94xWLyRN1Wd2FknDkUsEIHQOkdjvVsAqtAT-zNyHCXWPcRedBuzmaoE2EcpGrL2Atv6ioIMZUR8fa2JqqYuTXbvOz0siZ0svIaxWC01x2ud78qKXZN/s320/P1000293.JPG" width="240" /></a></div>
<br />
<br />
W końcu dotarliśmy do celu naszego spaceru, portu pasażerskiego Molo Beverello, skąd, według informacji uzyskanych z mapek turystycznych i Internetu, miały kursować statki do Sorrento. Najpierw natrafiliśmy na biuro turystyczne, gdzie uprzejmie nas poinformowano, że statki odchodzą co 2 godziny, a bilety musimy właśnie tam kupić co najmniej 20 minut wcześniej. Na zapytanie, skąd te statki odchodzą, wskazali nam odległy o ok. 300 m bar, za którym znajdowały się przystanie, więc poszliśmy tam, żeby wybadać sytuację i ocenić, jak dużo czasu będzie nam potrzeba następnego dnia na dotarcie. Na miejscu okazało się, że owszem, przystanie są, ale są też i kasy biletowe, gdzie można zakupić bilety bez stawiania się wcześniej w biurze turystycznym.<br />
<br />
Statki odchodziły o 9.00, 11.00, 13.00, 15.00, itd., i można było kupić bilet w jedną stronę za 13 € lub tam i z powrotem za 26 €, ale wymyśliliśmy sobie, że ciekawiej będzie popłynąć statkiem tam, a wrócić do Neapolu pociągiem i tak też uczyniliśmy. Najpierw zaplanowaliśmy popłynąć o 11-tej, ale po powrocie do apartamentu i późnej kolacji doszliśmy zgodnie do wniosku, że nie ma co się szarpać, ostatecznie jesteśmy na urlopie wypoczynkowym i statek o 13-tej zupełnie nam wystarczy. W planach robionych przed wyjazdem do Neapolu miałam na ten dzień wpisaną również wizytę w Herculaneum (po włosku Ercolano), ale trudno, jesteśmy wiekowi, pośpiech już nie dla nas, przyjedziemy następnym razem, to obejrzymy.<br />
<br />
W sobotę pogoda akurat nam dopisała, było ciepło i słonecznie, w sam raz na morską wycieczkę. Dotarliśmy do portu z dużym zapasem czasu, zakupiliśmy bilety i, żeby sobie umilić czekanie, udaliśmy się do baru na kawę. Mąż zajął miejsce przy wolnym stoliku, a ja pospieszyłam do baru. Kontuar był długi, na jednym końcu składało się zamówienia i uiszczało za nie opłatę, otrzymując za to paragon, potem była część z ciastkami, itp., a na końcu część z kawą. Nie wiedziałam, jak to działa, więc grzecznie stanęłam na końcu kolejki do ciastek (jakaś kobieta usiłowała mnie odepchnąć swoją wielką torbą i wejść przede mnie, ale się nie dałam), ale ktoś za ladą spojrzał na mój paragon i skierował mnie do części kawowej. Tam też stanęłam w kolejce, ale okazało się, że to mit a nie kolejka. Inni się wpychali, wymachując paragonami, wrzeszczeli i popychali, a ja tam stałam pokornie i cierpliwie jak wół czekający na rzeź. W którymś momencie wepchnął się przede mnie jakiś opalony typ z siwymi loczkami i zwróciłam mu uwagę na to, że ja tu też czekam, więc przeprosił i ustawił się za mną, ale dalej machał paragonem do barmanów. Któryś w końcu go zauważył i chciał obsłużyć, a on wtedy szarmancko, że ja jestem przed nim. Niestety, nic to nie pomogło, barmani najpierw obsłużyli wszystkich facetów co stali po espresso, a jak już nikogo innego nie było przy ladzie, to wreszcie zwrócili uwagę na mnie i zrealizowali moje idiotyczne zamówienie na gorącą czekoladę i cappuccino. Tego doświadczenia nie polecam, w którymś momencie aż chciało mi się płakać, ale to moja własna wina: zachowałam się po angielsku, nie po włosku!<br />
<br />
Z wsiadaniem na statek też były schody, bo w kasie biletowej powiedziano nam, że statek odchodzi ze stanowiska nr 4, a pięć minut przed planowym czasem nagle ogłoszono przez megafon, że odejdzie ze stanowiska nr 10. Pobiegliśmy tam w popłochu i udało się, zdążyliśmy. Na statku zapytałam młodego i pięknego członka załogi, w którą stronę popłyniemy (żeby wiedzieć, gdzie usiąść) – powiedział, że najlepiej po lewej i na górnym, otwartym pokładzie, więc tam się udaliśmy. Prawie wszystkie miejsca były już zajęte, ale znaleźliśmy dwa dla siebie. Widoki w czasie naszego 40-to minutowego rejsu były wspaniale, Wezuwiusz i cały brzeg zatoki neapolitańskiej, słońce lało się na nas z góry, morze wyglądało bosko <br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjN7MqTVFyTBJ4zhcBojL4leMPb3aRL0hBnYNDF5PvNUqirKhPmsfJltgnrn2zqLs7Je6ahh8IVSZdHVgyxgYWMMMmGR8nnyrgqWImXav01-Yt7l-yKWj8UfdbWMCrOlIe02N8CT5hTGs74/s1600/P1000314.JPG" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1200" data-original-width="1600" height="240" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjN7MqTVFyTBJ4zhcBojL4leMPb3aRL0hBnYNDF5PvNUqirKhPmsfJltgnrn2zqLs7Je6ahh8IVSZdHVgyxgYWMMMmGR8nnyrgqWImXav01-Yt7l-yKWj8UfdbWMCrOlIe02N8CT5hTGs74/s320/P1000314.JPG" width="320" /></a></div>
i na dodatek roznosili drinki z baru do zakupienia, z których zresztą skorzystaliśmy, ale był jeden mankament – mąż nie wziął czapki, więc się odrobinę przysmażył, kupił potem w Sorrento, ale troszkę za późno, bo już był czerwony jak ugotowany raczek.<br />
<br />
Widok na Sorrento z portu był spektakularny: wysokie, nagie skały, zwieńczone pięknymi i bogatymi budowlami na samym skraju, które wyglądały, jakby za chwilę miały spaść do morza.<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEilKdYkm4OjeMFG_t6PH0hUWZwziqk08fLJrOmc9qyv7eqA-u6XLpuyn9JA7VuA5lb4G4mphR11TkS4MnidPnb2q38qUV5chs-as4GM2Pg8DYLKRCeYw-ZvDI2gYqL-W6KnVPdhXvOE5IBf/s1600/P1000318.JPG" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1200" data-original-width="1600" height="240" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEilKdYkm4OjeMFG_t6PH0hUWZwziqk08fLJrOmc9qyv7eqA-u6XLpuyn9JA7VuA5lb4G4mphR11TkS4MnidPnb2q38qUV5chs-as4GM2Pg8DYLKRCeYw-ZvDI2gYqL-W6KnVPdhXvOE5IBf/s320/P1000318.JPG" width="320" /></a></div>
Z portu prowadziła na górę zygzakowata, wąska droga dla samochodów, która trochę mi przypominała, w dużo mniejszej skali, drogę na stoku La Turbie we Francji, gdzie z jednej strony była przepaść, a z drugiej skalna ściana. Zaczęliśmy nią wspinać się w górę, aż natrafiliśmy na przylepione do stromej i wysokiej ściany schody, którymi dotarliśmy na szczyt, do centrum miasteczka. <br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjvk5snspRegfD0t_3fyAVMIQErCUDyKN645jhidel8F3skVTDL8X9Jlm2gGX6gij_-cX9XnE1zQFHZsZiqsfZY2iVpya0BOYElN3jUN1Xnr7VoJbIs7cXnJOftVroOT6cT7VKL8Jd57quD/s1600/P1000324.JPG" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1200" data-original-width="1600" height="240" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjvk5snspRegfD0t_3fyAVMIQErCUDyKN645jhidel8F3skVTDL8X9Jlm2gGX6gij_-cX9XnE1zQFHZsZiqsfZY2iVpya0BOYElN3jUN1Xnr7VoJbIs7cXnJOftVroOT6cT7VKL8Jd57quD/s320/P1000324.JPG" width="320" /></a></div>
<br />
Wysoko było, patrząc potem w dół można było dostać zawrotów głowy, chociaż mnie to akurat jakimś dziwnym trafem nie dotyczyło, mimo, że z powodu lęku wysokości nawet wspięcie się na krzesło jest dla mnie problemem. Za to mąż, który oficjalnie lęku wysokości nie ma, raczej nie wykazywał chęci do zbliżenia się do barierki na bliżej niż metr przy robieniu zdjęć.<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj9RxP9-cjrluhSDxXdKMuny_Rp-M6b-ta1T_pZC94ltVis4-Vqo2NeKSUM9VVqLn7Qh01xl2CNtsnmZ0Qg-2KK-Ml8zWUxV0OXb8bbhFwU6tB97oiZkHTdUed7wEU2QrA_hC7RiCtyf3Bw/s1600/P1000330.JPG" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1200" data-original-width="1600" height="240" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj9RxP9-cjrluhSDxXdKMuny_Rp-M6b-ta1T_pZC94ltVis4-Vqo2NeKSUM9VVqLn7Qh01xl2CNtsnmZ0Qg-2KK-Ml8zWUxV0OXb8bbhFwU6tB97oiZkHTdUed7wEU2QrA_hC7RiCtyf3Bw/s320/P1000330.JPG" width="320" /></a></div>
<br />
Ponieważ był już najwyższy czas na obiad, zasiedliśmy w najbliższej, dosłownie znajdującej się na szczycie schodów, dużej restauracji z większością stolików na zewnątrz, pod osłoną. Wewnątrz też były, ale z powodu letniej aury, większość gości siedziała na zewnątrz. Zamówiliśmy wino, żeby nam się nie dłużyło oczekiwanie na jedzenie, a potem przeglądaliśmy kartę dań. Były różne, ale najbardziej mieliśmy ochotę na rybę, mąż wybrał filet z leszcza morskiego, podpieczonego z posypką z sera, a ja skusiłam się na rybę dnia z grilla, wycenioną w karcie za kilogram. Kelner nie potrafił powiedzieć, co to będzie za ryba, tylko, że dzisiejsza i odpowiedniej wielkości na jedną osobę, ale zaryzykowałam i nie pożałowałam. Dostałam wspaniałego okonia morskiego z grillowanymi jarzynami, pycha! Przy nim filet zamówiony przez męża wydał się marnym fast-food’em.<br />
<br />
Po obiedzie najpierw poszliśmy na stację kolejową, żeby wybadać sytuację z pociągami do Neapolu, a potem ruszyliśmy zwiedzać Sorrento. Po drugiej stronie przepaści, patrząc z naszej restauracji, odkryliśmy przepiękny ogród. Zdziwiło mnie trochę, że przy wielkiej bramie wejściowej stał lokaj, ale potem wszystko stało się jasne: ogród należał do eleganckiego hotelu w jego głębi, ale ewidentnie był otwarty, przynajmniej w ciągu dnia, dla szerokiej publiki. Czego tam nie było: wypielęgnowane trawniki, szpalery drzew pomarańczy, cytryny, kwitnące róże obok egzotycznych roślin i rzeźb, cisza i zastygnięty w żarze słońca spokój, powietrze przepełnione zapachem owoców cytrusowych, sosen i kwiatów - w ogóle to tak możnaby sobie wyobrazić raj.<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEik8oP5_LVXQMtE7a9mzGOezvRnuzWo7GJOXVfRhLTZrX8mJbJq4UxUcEZts3GB42OHgKQygSBhBYyDD6ytSSqoOWTIXPdbFELzLDveU7BFmcrWjROwil-yTtDICIrTDUhPhd2zehXxqf-l/s1600/P1000342.JPG" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1200" data-original-width="1600" height="240" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEik8oP5_LVXQMtE7a9mzGOezvRnuzWo7GJOXVfRhLTZrX8mJbJq4UxUcEZts3GB42OHgKQygSBhBYyDD6ytSSqoOWTIXPdbFELzLDveU7BFmcrWjROwil-yTtDICIrTDUhPhd2zehXxqf-l/s320/P1000342.JPG" width="320" /></a> </div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiym-HMxK5lP5Pdp-4tpuAl6F0crd3T_-KD6pt5IXyb6oJNgo6MADRR_b1DKNOU8xqXLXCPFRU5QPwnucnynMcLtfTUmNXuH3iwff1qYfODiGCegTP5mX5RzdwMp6FsfuDqjTZgXEH6wkpl/s1600/P1000343.JPG" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="1200" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiym-HMxK5lP5Pdp-4tpuAl6F0crd3T_-KD6pt5IXyb6oJNgo6MADRR_b1DKNOU8xqXLXCPFRU5QPwnucnynMcLtfTUmNXuH3iwff1qYfODiGCegTP5mX5RzdwMp6FsfuDqjTZgXEH6wkpl/s320/P1000343.JPG" width="240" /></a></div>
Na końcu ogrodu, nad samym urwiskiem skały nad zatoką, znajdował się nierzucający się w oczy budynek hotelowy oraz dyskretny parking dla gości. Szczyt plebejskich wrażeń osiągnęliśmy, gdy na centralnej alejce napotkaliśmy elegancką parę jak najbardziej oczywistych gości tego hotelu: ona w ślicznych pantofelkach i białej, zwiewnej sukience do kolan z rozcięciem na plecach, niosąca elegancką papierową torbę z jakiegoś ekskluzywnego sklepu; on w ciemnym garniturze i rozpiętej pod szyją białej koszuli; zrelaksowani i najwyraźniej przywykli do takich strojów. Tego się nie da sfingować: można za grube pieniądze wykupić miejsce w takim hotelu, można podjechać tam wypasioną limuzyną, ale brak obycia z bogactwem ujawni się natychmiast – ci ludzie po prostu niczego innego nie znają, to jest dla nich naturalne i zwykłe, a każdy, kto chce się pod to podszyć wyjdzie fałszywie, bo się w takim przepychu nie znajdzie. Nie postuluję tu absolutnie, że jedni lepsi a drudzy gorsi, ale że odmienną przeszłość i doświadczenie mają.<br />
<br />
Zmęczeni długim łażeniem po mieście wstąpiliśmy do jakiegoś baru na kawę. Mąż tam został, a ja poszłam zwiedzać sąsiednie sklepiki: w pobliżu były dwa z ceramiką i jeden z ubraniami. Kupiłam sobie luźną bluzkę, bo figura już nie ta co dawniej i brzuch trzeba ukryć, a potem zwiedziłam ceramikę. Piękne rzeczy tam były, kafelki, tace, półmiski duże, średnie i małe z zagłębieniami na sosiki, itp., ale w końcu niczego tam nie kupiłam, choć potem tego żałowałam.<br />
<br />
Nadszedł czas, żeby stawić się na stacji kolejowej w sprawie powrotu do Neapolu. Poszliśmy i pociąg już czekał, taki podmiejski, trochę zdezelowany, ale okazał się dość szybki. Ludzi było sporo, bo linia obsługiwała wiele małych miejscowości pod Neapolem. Podróż trwała zaledwie 40 minut, ale przez ten czas zaobserwowałam taki obrazek. Na jednej stacji wsiadł ciemnoskóry facet z czymś, co wyglądało na wielkie, kartonowe pudło na wózku do przewożenia worków, chyba jakiś handlarz małym, łatwo przenośnym towarem. Na którejś kolejnej stacji wsiadł taki następny, ale jego pudło było solidniejsze, drewniane. Stali obaj na przejściu między przedziałami i nie słyszałam ich rozmowy, choć zapewne nawet gdybym słyszała, to nic by mi to nie dało, bo wątpię, żeby rozmawiali w jakimś znanym mi języku. Ten pierwszy niechętnie się odzywał i wyglądało na to, że ten nowy chwalił się lepszym sprzętem: dotykał raz jednej, raz drugiej skrzyni i wydawał się coś mówić przekonywującym głosem, chociaż intonacja w obcym języku może być myląca.<br />
<br />
Z pociągu wysiedliśmy około godziny 21-szej na głównej stacji Neapolu – olbrzymiej, rozświetlonej i buzującej życiem. Udało nam się (bo nie wszystko było jasno oznakowane) wyjść z niej na Piazza Garibaldi, skąd miałam opracowaną drogę do domu. Plac był wielki i bardzo ożywiony o tej porze, na środku stał wóz policyjny, ale policjanci stojący obok niego byli zrelaksowani i najwyraźniej nic strasznego się nie działo, więc poczuliśmy się bezpiecznie. Mijając nadal otwarte i rzęsiście oświetlone butiki z modnymi i drogimi ubraniami podążaliśmy w kierunku naszej dzielnicy, ryzykując życiem przy przechodzeniu jezdni, bo nawet jeżeli były światła, to o tej porze nie działały i trzeba było po prostu przebić się przez strumień samochodów, tak, jak to bezproblemowo robili tubylcy. Doszłam do wniosku, że jeżeli oni przechodzą i żyją, to nam się też powinno udać, ostatecznie tak bardzo nie różnimy się od nich. I faktycznie, dało się, może dlatego, że tutejsi kierowcy są przyzwyczajeni do ludzi pętających się po jezdni, ale straszno było.<br />
<br />
Kiedy po około pół godziny (bo trzeba wiedzieć, że tam wszystko jest blisko) dotarliśmy do naszego apartamentu, z ogromną ulgą zasiadłam z papierosem na balkonie i miałam przyjemność zaobserwować na dole sobotnią impromptu imprezę nastolatków w toku. Z odległości mojego balkonu trudno było określić dokładny wiek uczestników, ale na pewno mieli powyżej 16-lat. Nie robili niczego złego, były przekomarzania, prześmiechy , ucieczki i powroty i nawet tańce, choć żadnej muzyki nie dosłyszałam. W pewnym momencie dwoje z nich zaczęło się obejmować i całować, na co nikt nie zwrócił oczywistej uwagi, ale kiedy potem zeszli po schodkach pod obfity krzew na placyku poniżej i po pół godziny wrócili do reszty kompanów na górze, przywitały ich gromkie brawa. Pomyślałam sobie ze smutkiem, że niestety ani u nas ani w moim drugim domu, Anglii, młodzież już chyba nie jest taka radosna i niewinna.<br />
<br />
Ciąg dalszy nastąpi, jeżeli uda mi się go zrekonstruować ze zdjęć, bo notatki chyba gdzieś przepadły - w drugiej połowie roku miałam głowę zaprzątniętą ważniejszymi sprawami.Siwahttp://www.blogger.com/profile/04904581790599572351noreply@blogger.com2tag:blogger.com,1999:blog-491057523913986672.post-90558643758963430302017-12-16T13:23:00.000-08:002018-01-08T09:06:20.889-08:00Życie z Kropką - cz.3.Kilka dni temu minął miesiąc od nastania Kropki.<br/><br/>Ciekawe, co z tego wyrośnie. Na razie ostre włosy na pysku coraz bardziej się stroszą, ale te trzy śmiesznie sterczące kłaczki pod dolną szczęką w brodę się jeszcze ani myślą przekształcić. Nogi i łapy są płowe, obie tylne i jedna przednia prążkowane wzdłuż na czarno, a czarny płaszczyk na grzbiecie robi się bardziej ostrowłosy i na udach tylnich nóg widać fajne loczki, więc może będzie ostrowłosa z kręconą sierścią. Ma zastraszająco dużo cech niemieckiego jagdteriera, czyli psa do polowań. Wyglądem całkiem go przypomina, a i charakterem też: jest inteligentna, nieustraszona, ale również krnąbrna i niełatwo nagiąć ją do swojej woli. Napisałam „zastraszająco”, bo teriery są trudne.<br/><br/>Kropka jest przesłodka i chociaż bardzo się dla niej poświęcam, np. wstając trzy razy w ciągu nocy, żeby mogła się załatwić, pracowicie ucząc czego się da każdego dnia, pomijając własne posiłki, żeby nakarmić na czas, itp., to muszę wyznać, że robię to z poczucia obowiązku, a nie z miłości. Jest śliczna i milusia, absolutnie nie oddałabym jej nikomu, ale w sercu wiem, że nigdy jej tak nie pokocham jak kochałam mojego wspaniałego, olbrzymiego i nadzwyczaj mądrego labradora z delikatną domieszką collie, z którym przeżyłam 15 radosnych i pełnych szczęścia lat. Odszedł prawie dwa miesiące temu, ale nadal po nim płaczę i nadal bardzo mi go brak. Kropka, co prawda, wypełniła moje życie obowiązkami, dopełnianie których pozostawia mi niewiele czasu na rozpamiętywanie, ale przecież to go zastąpić w żaden sposób nie może i żal po nim będzie mi jeszcze długo dokuczał.<br/><br/>Kropka jest teraz w stadium ludzkiego dwulatka, co to już dużo może, ale bardzo niewiele wie. Potrafi się błyskawicznie przemieszczać o własnych siłach, stawać na nogach i sięgać po wszelkie rzeczy znajdujące się nie wyżej niż około 80 cm od podłogi, co w zupełności wystarcza, żeby narobić sporo szkód. Poniżej zdjęcie oszalałego z głodu zwierza sięgającego na stół do naszych talerzy. <img alt="" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjN2cmnRRavbnzZCkLwhdQxCZrlyAk0gfOuL0Ana2g2UWWpvGHGwRMq9i_dkwyb2jE596JE69gX5qMWtrwSpaq1NKnEGejfRbVdKNCzJMv98_8dYseDzLkyXSiMWRKTyltvTQUB5NpUx2ye/w1004-h933-no/" width="600" height="557" /> Zaczęła od ściągania moich starych kalendarzyków, których cały zbiór (od 1973 roku) wraz z innymi historycznymi dokumentami znajduje się na dwóch najniższych półkach z książkami w moim gabinecie. Udało jej się skonsumować okładki zeszycika, w którym za młodu zapisywałam skrzętnie słowa ulubionych piosenek moich ówczesnych idoli takich jak The Beatles, The Rolling Stones, Dusty Springfield, Adriano Celentano czy nawet czasem różnych Engelbertów Humperdincków i im podobnych, którym jedna piosenka się akurat udała, trafiając do mojego młodego i niewinnego serca. Zapisywanie tekstów było konieczne, ponieważ moja siostra i ja miałyśmy w zwyczaju odtwarzać te utwory na dwa głosy przy ognisku, zwykle na prośbę Taty, który lubił tego słuchać, chociaż my zresztą też kochałyśmy śpiewać. Ulubionym utworem Taty była „Hrabina z HongKongu” (wedlug nas „Hrabinia z HongKongu”, a po angielsku „This Is My Song”) Petuli Clark, zaczynająca się od słów „Why is my heart so light, why are the stars so bright”.<br/><br/>Po tej krótkiej dygresji wracam do tematu Kropki i jej destrukcyjnych tendencji. Ta sytuacja zmusiła mnie do budowania lepszych lub gorszych Kropkoodpornych barier , które chociaż częściowo powstrzymałyby nawałnicę jej niszczycielskich zapędów. W domu się udało z półką na książki, postawiłam zaporę z grubej tektury przy dwóch dolnych półkach regału, przyszpiliłam koszem na śmieci (z pokrywą, rzecz jasna) i demontaż kalendarzyków ustał. Raz próbowała zerwać tekturę, ale w porę ją powstrzymałam, więc umocnienie działa nadal. Udało się też z butami w garderobie (czytaj: rupieciarni), bo po prostu przestaliśmy ją tam wpuszczać, ale sytuacja z komódką i toaletką w holu czy stołem jadalnianym w salonie pozostaje nieogarnięta: jedyne co wymyśliłam do tej pory, to umieszczanie rzeczy na środku a nie na brzegach tych mebli. Starczy to pewnie na jakiś czas …<br/><br/>Na wsi, na naszym mieszkalnym strychu na oborą, problem jest równie trudny, albo i trudniejszy, bo żadnych drzwi do zamykania tam nie ma, oprócz drzwi do łazienki , które muszą być otwarte, żeby ciepło z kozy ją nagrzało. Kropka szybko się zorientowała, że na moim stołeczku przy łóżku znajdują się niezwykle interesujące rzeczy, więc jednej nocy po kolei zaczęła je sobie przywłaszczać. Najpierw wychłeptała pół szklanki stojącej tam gazowanej wody, którą miałam na noc i do zażycia porannych leków. Miałam nadzieje, że na tym poprzestanie, bo poprzedniej nocy też się napiła i przestała, więc usiłowałam zasnąć. Nic z tego! Po chwili zauważyłam w półśnie jakieś migotanie w jej łóżeczku, i chwilę mi zabrało, zanim zidentyfikowałam źródło – mój telefon, oczywiście. Zerwałam się na równe nogi i odzyskawszy go, odłożyłam na stół razem z pudełkiem moich leków, które było następne od brzegu, po czym znowu się położyłam w nadziei rychłego zaśnięcia. W zasadzie mi się udało, posłyszałam jeszcze, jak bierze latarkę, ale nie ratowałam jej, bo doszłam do wniosku, że nie ma dużego ryzyka. Rano na stołeczku zostało tylko jeszcze pudełko z chusteczkami i budzik, bo leżały najdalej od krawędzi, od której Kropka zaczęła plądrowanie, ale działała systematycznie i chyba się znudziła, zanim do nich dotarła. Rano wstałam z mocnym postanowieniem wystosowania jakiegoś systemu ochronnego, i wymyśliłam: przyniosłam z obory prostokątny metalowy koszyk i zamocowałam go do stołeczka sznurkiem, na krzyż, co nie było łatwym zadaniem, bo Kropkę sznurek okropnie podniecał, targała i wyrywała mi go z rąk, aż w końcu musiałam zamknąć ją w łazience, żeby dokończyć konstrukcję. Do koszyka powkładałam wszystkie potrzebne mi w nocy i rano przedmioty i się udało: Kropka tylko przez chwilę interesowała się sznurkami, a potem doszła do wniosku, że są łatwiejsze łupy i zaprzestała.<br/><br/>I fakt, znalazła je. Następnego dnia odkryłam w jej łóżeczku nieco sfatygowane szczątki elektronicznego papierosa mojego męża, który to papieros wraz z pudełkiem i akcesoriami bezkarnie sobie wzięła ze stoliczka przy fotelu, siedząc na którym mąż czyta e-książki w Kindle lub ogląda telewizję.<br/><br/>Walka o dominację przedmiotów codziennego użytku trwa nadal, i jeszcze nie wiadomo, kto wygra, my czy ona.<br/><br/>cdnSiwahttp://www.blogger.com/profile/04904581790599572351noreply@blogger.com2tag:blogger.com,1999:blog-491057523913986672.post-16470736993440143962017-12-04T12:28:00.000-08:002018-01-08T09:06:20.528-08:00Życie z Kropką – cz.2.Niedawno minął drugi, dla starszej osoby dość wyczerpujący, tydzień z Kropką. Jest zwierzątkiem niewielkich rozmiarów, coś jak duży kot na wyższych nogach, ale energii ma tyle, co cały zastęp początkujących harcerzy, a przynajmniej takie odnoszę wrażenie. Bez cienia lęku usiłuje podbić otaczający ją nowy świat, uwielbia zabawy i przygody, wszystko ją okropnie ciekawi, ale koncentrację ma wyjątkowo krótką, góra 20 sekund, co sprawia, że każdy nowy bodziec zaraz ją nudzi i odczuwa potrzebę zajęcia się czymś innym. Tych bodźców staram się jej dostarczać jak najwięcej, ale po prostu nie nadążam za jej niespożytym głodem wrażeń.<br/><br/>Jeden mój pomysł na zajęcie Kropki sprawdził się w 100%, przynosząc nam godziny ulgi od jej nadaktywności. Pomyślałam sobie, że gdyby miała coś interesująco pachnącego i za dużego do zjedzenia, to miałaby zajęcie na dłuższy czas, i z tą myślą udałam się do pobliskiego sklepiku zoologicznego. Jedyną dostępną rzeczą odpowiadającą mojej koncepcji okazała się być suszona tchawica wołowa, około 4 cm średnicy i 40 cm długości, więc ją zakupiłam za jedne 5 zł i bezzwłocznie przedstawiłam Kropce. Ach, co to było za podniecające wydarzenie! Rzuciłam to na podłogę, Kropka zbliżyła się jedynie na odległość półtora metra i zaczęła to groźnie obszczekiwać. Najwyraźniej bała się tego – może dlatego, że wyglądało to trochę jak wąż, który prawdopodobnie jest zakodowany w genach mniejszych zwierząt jako śmiertelne zagrożenie. Dopiero kiedy ja podeszłam do „węża” i go dotknęłam bez uszczerbku na zdrowiu, Kropka nabrała śmiałości i zbliżyła się, obwąchując z zachowaniem wszelkich środków ostrożności, bo przecież nie wiadomo, co takiemu wężowi może przyjść do głowy.<br/><br/>Potem już było z górki. Kropka zawładnęła „wężem”, zaczęła go żuć i natychmiast stał się jej najcenniejszym skarbem. Po godzinnych zmaganiach z nową atrakcją, kiedy już się tym porządnie zmęczyła, zaczęła szukać miejsca, w którym dałoby się to schować na zaś. Stawała przed drzwiami do ogrodu z tchawicą w pysku, piszczała z podniecenia i domagała się wypuszczenia do ogródka, a potem gdzieś to tak sprytnie chowała, że nie mogłam tego znaleźć, pomimo, że ogródek jest wielkości chusteczki do nosa. Ona czasami też nie mogła, ale po jakimś czasie jednak odnajdywała swój skarb i z wielką dumą przynosiła do domu.<br/><br/>Następnie zaczęła go zakopywać w domu - w swoim łóżeczku, pod poduszką na kanapie i w rogu kanapy pod podarowanym jej moim sweterkiem. Porządnie to robiła, zagarniając jakikolwiek dostępny materiał nosem na skarb, ubijając na kupkę, a potem sprawdzając, czy nic nie wystaje. W ciągu jednego dnia potrafiła trzy razy zmieniać kryjówkę na inną, która pewnie w tym momencie wydała się jej bezpieczniejsza. Tchawica robiła się coraz krótsza, bo od czasu do czasu ją wygrzebywała i zawzięcie żuła, ale zawsze potem chowała ją na nowo. Jej zachowanie tłumaczę sobie naturalną u wielu zwierząt potrzebą zapewnienia sobie pożywienia na później, bo inaczej zagrzebywałaby też inne zabawki.<br/><br/>cdnSiwahttp://www.blogger.com/profile/04904581790599572351noreply@blogger.com2tag:blogger.com,1999:blog-491057523913986672.post-1989543828191587372017-11-23T12:21:00.000-08:002018-01-08T09:06:20.089-08:00Życie z Kropką – cz.1.Trzeba zacząć pisać memoir o życiu z Kropką. Decyzję te podjęłam nie bez pewnych oporów, bo wiem jak łatwo zanudzić innych opowiadaniem o tym, co właśnie zawładnęło Twoim życiem, jeżeli oni też przez to akurat nie przechodzą. Jednak doszłam do wniosku, że skoro nikogo nie zmuszam do czytania, to mogę pisać tak po prostu dla siebie, żeby zapamiętać, a jeśli trafią się równolegle doświadczające osoby, to może powezmą z moich wpisów otuchę, że nie są sami w swoich zmaganiach.<br/><br/>Przy moich poprzednich psach tego nie zrobiłam i bardzo żałuję - tyle wspaniałych chwil zatraconych na zawsze w starczej niepamięci, które teraz może mogłabym przeżyć jeszcze raz. A było co pamiętać: nastanie wielkiego, krnąbrnego, odważnego i wojowniczego szczeniaka, jego szczenięce ale bardzo skuteczne dewastowanie naszego domu, w tym obgryzanie ścian, przegryzanie kabli elektrycznych, niszczenie butów (oczywiście tylko po jednym z każdej pary) i tym podobne kosztowne, ale jakże słodkie wybryki. Kiedy dołączyła do niego 2,5-roczna dominująca suka ze schroniska, przestał szaleć i skupił się całkowicie na podporządkowaniu się jej woli, bo na dzień dobry pocięła mu pysk jak żyletką. Jednak po tym wszystkim bardzo się pokochały, przynajmniej on ją, bo ona sprawiała wrażenie, jakby koniecznie chciała się go pozbyć. Niemniej żyły w zgodzie przez bardzo długie lata i kiedy w 2013 roku ona odeszła tam, gdzie psy odchodzą po śmierci, on bardzo to przeżył i bardzo tęsknił za swoją nieodłączną towarzyszką od 11-tu lat. Sam odszedł miesiąc temu, w sędziwym wieku 15-tu lat, co na nasze, z poprawkami na rozmiar psa, daje około100 lat.<br/><br/>Zatem będzie o Kropce. <img alt="" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiMKzQy_0uf-vajqT2q3MxEjF4mNb86au1tf7upCOBl40HXxFVKW1HkDBMb7ZdcG3FCHyKuttfHNj0a86xt9sKUzfMG_9LgjHYfQjS6uMcIyN_pMclkQ6pE9tIyCyiBcb6b4w5jLcn8zO5R/w720-h959-no/" width="400" height="534" />Po spokojnie przespanej pierwszej nocy Kropka obudziła się w piątek zaprzyjaźniona z ze swoim nowym domem i z nami, i przepełniona energią życia, pod którym to delikatnym określeniem rozumiem daleko posunięte ADHD.<br/><br/>Większość dnia upłynęła na wyprowadzaniu Kropki do ogródka co godzinę, żeby się załatwiła, i sowitym chwaleniu za każde przypadkowe nasikanie czy kupkę na zewnątrz. Były przy tym pewne utrudnienia, bo okazało się, że jest na tyle mała, żeby przecisnąć się przez szczeble bramy wiaty czy ogrodzenie tarasu, z których to miejsc mogłaby przedostać się na ulicę, więc wyprowadzałam ją na smyczy i bez zwłoki zajęłam się uszczelnianiem ogrodzenia. Dość szybko udało mi się ustawić prowizoryczne bariery ze znalezionych w piwnicy materiałów, ale niestety okazały się być nieodporne na wiatr, co moment trzeba było je stawiać na nowo, więc postanowiłam jak najszybciej zakupić siatkę i skonstruować porządne bariery, ale póki co trzeba było sobie jakoś radzić.<br/><br/>W wyniku moich usilnych starań, w drugi dzień pobytu Kropka ani raz nie załatwiła się w domu. Następnej nocy to owszem, ale trudno, tylu godzin 3-miesięczny szczeniak nie da rady wytrzymać.<br/><br/>Następnego dnia musiałam jechać na wieś do Mamy i oczywiście ją wziąć ze sobą. Używamy tam jako mieszkania odbudowanego po zawaleniu pod nawałem śniegu strychu w oborze, w której kiedyś na dole trzymało się świnie i kury, a teraz składuje się rowery, meble ogrodowe i wszelkie rupiecie, które jeszcze mogą się kiedyś przydać.. Na strych oczywiście wchodzi się po schodach i stojąc na samym dole, Kropka przeraziła się ich ogromem: każdy stopień był wyższy niż ona sama, a szczyt schodów sięgał prawie do nieba. Musiałam ją wnieść po tych schodach, ale tam już ciekawość wzięła górę i suczka zaczęła dzielnie zwiedzać nowe miejsce. Przezornie zabrałam z domu poduszkę i zabawkę, z którymi była już zaznajomiona, i jak tylko włożyłam je do wypranego łóżeczka po moim staruszku, Kropka zaakceptowała je jako swoje. Łóżeczko było około 10 rozmiarów za duże, ale po umieszczeniu w nim poduszki i okoleniu wałkiem z kocyka zrobiło się całkiem przytulne i chętnie w nim leżała i znosiła do niego swoje zabawki oraz inne zdobycze, np. moje kapcie, majtki męża, skarpetki, kawałki drewna i papieru z kosza na rozpałkę do kozy i w ogóle wszystko co udało się jej złapać w zęby.<br/><br/>Gorzej było z czystością, bo w nowym miejscu, do którego przybyła po zaledwie dwóch dniach pobytu u nas, malutka była bardzo zdezorientowana i całą naukę trzeba było zacząć od nowa. To chyba jest trochę tak, jak uczenie 3 – 4-roletniego dziecka dwóch języków na raz: początkowo spowalnia to rozwój, ale po niedługim czasie dziecko sobie wszystko poukłada i da radę to ogarnąć, a nawet staje się przez to bystrzejsze.<br/><br/>Mam wrażenie, że suka jest pojętna, obserwuje mnie bardzo uważnie i wsłuchuje się w mój głos, ale na razie nie potrafi utrzymać koncentracji przez dłużej niż 10 sekund, co odrobinę utrudnia naukę. Ja się jednak nie poddaję i cały czas próbuję.<br/><br/>Wzięłam tę młodziutką sunię, bo, po pierwsze, nie mogłam już znieść bólu po utracie mojego poprzedniego przyjaciela, po drugie podbiła ona moje zrozpaczone serce swoją bezradnością i łaknieniem człowieka, a po trzecie, przez te 15 lat odkąd miałam szczenię, zdążyłam zapomnieć jak to jest z takim małym i ruchliwym stworzeniem w domu. Niech ten wpis będzie przestrogą dla ludzi dobrego serca, którzy decydują się przygarnąć urocze i słodkie maleństwo: muszą się najpierw zastanowić, czy starczy im energii i cierpliwości, aby znieść co najmniej dwa – trzy miesiące ciężkiej aczkolwiek miłej sercu pracy wychowawczej. Takie szczenię kocha się od pierwszego wejrzenia, ale trzeba się jeszcze urobić po łokcie zanim z tego będą ludzie.Siwahttp://www.blogger.com/profile/04904581790599572351noreply@blogger.com3tag:blogger.com,1999:blog-491057523913986672.post-59798960684450403582017-11-21T11:23:00.000-08:002018-01-08T09:06:19.933-08:00Kropka – dzień 1W schronisku nazwano ją Dynia, nawet fajnie, ale z jakiegoś powodu czułam potrzebę wołania jej po swojemu (pewnie jest na to jakieś uczone wytłumaczenie). Przez całe czwartkowe popołudnie(dzień, w którym ją przywieźliśmy), odkąd zaistniała w naszym domu, i mąż i ja na wyścigi staraliśmy się znaleźć nowe imię dla tej słodkiej bestii, ale szło powoli, bo nic nie pasowało. Co jedno z nas wymyśliło, drugie natychmiast odrzucało i tak mogłoby jeszcze potrwać przez dłuższy czas, gdybym nagle nie wpadła na imię Kropka, które, według mnie, odzwierciadlało jej maleńkość i czarność, równocześnie spełniając podstawowe wymogi dla psich imion, bo było dwusylabowe i dźwięczne. Mąż też to odczuł i natychmiast się zgodził: imię było trafne i, jak nam się wydawało, nietuzinkowe, chociaż kiedy opowiedział o niej swojej fizjoterapeutce, to się okazało, że ona też miała pieska o takim imieniu. <img alt="" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjN0BVju1CEgzeMCNoAtoLNzYt4GJe6kbBeAcl7p78iEk-8ZATX4OEdIsJHq1b6GAQ39eL45wHTyFumP_xVED_cGygPICv6mop0yUSbo5FhhIDAvqEDkztord33sqNBKZB5iyUhCSmIjBRc/w720-h959-no/" width="400" height="534" /><br/><br/>W samochodowej podróży z odległego schroniska była spokojna, ale na wszelki wypadek mąż z nią siedział na tylnim siedzeniu i trzymał za smycz, co okazało się całkiem zbędne, bo maleństwo usnęło i obudziło się dopiero po dotarciu na miejsce. Po wysadzeniu z samochodu była przez małą chwilkę zdezorientowana i troszkę przestraszona, ale zaraz potem zaczęła zwiedzać ogródek i najwyraźniej poczuła się w nim dobrze. Stało się oczywiste, że to nie jest bojaźliwy pies, i bardzo mnie to ucieszyło, bo bojaźliwe psy mogą być albo agresywne albo kompletnie skopane psychicznie, tak jak rasowy owczarek niemiecki mojej siostry, który nie wiedział, że jest duży i silny i wobec zagrożenia smyczą lub czymś innym zamarzał i sikał pod siebie. To było dziecko specjalnej troski, od urodzenia bardzo smutny pies, który nie umiał się bawić. Na szczęście moja nowo nabyta suczka wcale nie wykazywała takich cech, wręcz przeciwnie, reagowała odważnie i otwarcie na ludzi , na smycz i na wszelkie inne dziwactwa napotykane co chwilę na nowej drodze życia.<br/><br/>Natychmiast po przyjeździe okazało się, że jeżeli kiedykolwiek miała dom, to nie nauczyła się w nim czystości i lała jak z cebra, wszędzie i mniej więcej co 15 minut. Robiła to pomimo wyprowadzania co pół godziny do ogródka, ale trudno było mieć o to do niej pretensje, ostatecznie 3-miesięczny szczeniak ma bardzo mały pęcherz i jeszcze słabiutkie mięśnie odpowiedzialne za trzymanie moczu. Wtedy właśnie po raz pierwszy dotarło do mnie, że przez te 15 lat z moim poprzednim psem zdążyłam zapomnieć, jak to jest z takim nowym maluchem w domu.<br/><br/>Nie chcąc zapeszać losu, przed jazdą po nią zupełnie nie przygotowywałam się na jej przyjęcie: nie kupiłam karmy ani łóżeczka, nie miałam żadnych zabawek, odpowiedniej wielkości misek czy szelek do samochodu, ani szamponu do wykąpania nieładnie pachnącego pieska ze schroniska, mając świadomość, że jeżeli ją dostanę, to wszystko będę mogła kupić po powrocie, chociaż nie liczyłam się z tym, jak kompletnie absorbujące będzie takie nowe stworzenie w domu, wykluczając możliwość jakiegokolwiek wypadu na zakupy. Na szczęście schronisko dało mi razem z suczką pakiet starterowy: plastikowy pojemnik z paczką suchej karmy, zabawką i kocykiem, który zresztą im zostawiłam, bo przywiozłam własny. Po południu jeszcze przyszli brat i bratowa w celu poznania Kropki i przynieśli zabawki oraz paczkę „podkładów higienicznych” do przewijania niemowląt, które wypróbowali przy uczeniu ich suki czystości. Jak już raz pies nasiusia na taki podkład rozłożony na podłodze, to potem tylko tam będzie to robił.<br/><br/>Przyszła pora na karmienie i nasypałam trochę suchej karmy do miseczki, ale od razu stało się jasne, że ta mała czegoś takiego nigdy przedtem nie jadła, bo bardzo ją to rozśmieszyło. Zjadła jednak, bo była głodna, ale raczej jej to nie odpowiadało. Potem, kierując się wyglądem treści, którą zwróciła pod koniec jazdy ze schroniska oraz poradami bratowej, ugotowałam jej ryż z mięskiem z indyka i jarzynami, a następnego dnia kupiłam mięsne puszki dla szczeniaków.<br/><br/>Ten pierwszy dzień wydał się okropnie długi, równie ekscytujący co męczący dla nas wszystkich, nie opuszczaliśmy jej ani na chwilę, wieczorem więc, w zacisznym kącie w holu, ułożyłam jej kocyk zamiast łóżeczka, wrzuciłam tam jej zabawki i poszliśmy spać. Noc przebiegła spokojnie, ale rano, co było do przewidzenia, było trochę sprzątania.<br/><br/>cdnSiwahttp://www.blogger.com/profile/04904581790599572351noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-491057523913986672.post-83338744667320997152017-11-15T09:19:00.000-08:002018-01-08T09:06:19.777-08:00Kropka - dzień 0Zobaczyłam ją zupełnie przypadkowo na Facebook’u wieczorem we wtorek 7-go listopada, a w czwartek 9-go już zostałam jej właścicielką. Ona to 3-miesięczna suczka, czarna podpalana, po części ostrowłosa i słodka do bólu.<img alt="" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj6HKcVbWQlB6jIrG_FZeBOiwU66VIXM04Yhk7FPMTYQxNd4OznvJltOubU9QefwZklb7alGG7wp7L1-77RQgEWt2FqNBoOZqAXgar4kL7DDg9VdlsgkumZ9qlC9F8hRR2ZgxiDCZNwrECN/w1381-h854-no/" width="400" height="247" /><br/><br/><span style="font-weight: 300">Mój przyjaciel z 15-toletnim stażem, najradośniejszy pies na świecie a dla mnie również substytut naturalnego potomstwa, odszedł 21-go października, zostawiając po sobie straszliwą pustkę w sercu i wszechobecne widma w otoczeniu: w każdym kącie mieszkania - pod biurkiem w moim gabinecie, gdzie obowiązkowo leżał przy moich nogach kiedy tam siedziałam, w kuchni gdzie bardzo umiejętnie przeszkadzał przy gotowaniu, w ogródku gdzie obsesyjnie kopał olbrzymie dziury, zasypując przy tym podłogę wiaty i tworząc na niej wyboiste kopce ziemi; w samochodzie, którym kiedyś przyjechał z Anglii i którym potem co tydzień jeździł na wieś, przy moim łóżku na wsi i w łazience, gdzie asystował mi przy myciu, czego w mieście nie mógł robić, bo by się nie zmieścił; w tamtejszym sadzie, z którego późnym latem znosił sobie zielone gruszki, każdorazowo obnosząc się z upolowaną zdobyczą zanim ją schrupał na podwórku.</span><br/><br/>Z niezmiernym bólem po stracie, lecz świadoma faktu, że jedynym lekarstwem na utratę psa jest następny pies, po tygodniu zaczęłam przeczesywać schroniska w promieniu 50 km, ich strony internetowe oraz ogłoszenia o psach do oddania na OLX, szukając jakiegoś potrzebującego psa, którym mogłabym się zająć bez reszty, a wybór był ogromny, bo niestety nie brak bezdusznych ludzi, którzy albo katują psy albo wyrzucają z samochodu albo przywiązują do drzewa i zostawiają na pastwę losu. Typowałam i notowałam, ale głęboka depresja nie pozwalała mi podjąć jakiegokolwiek działania; wiele razy mówiłam „Jutro jadę zobaczyć tego psa”, ale nie mogłam się na to zdobyć.<br/><br/>W końcu, po dwóch tygodniach od śmierci mojego ukochanego psa, wybrałam się z mężem do schroniska, żeby poznać upatrzonego psa, około 6-cioletniego (bo ze względu na nasz wiek wymyśliliśmy, że starszy pies powinien odejść jeszcze przed nami). Na miejscu pies na nas warczał, nie przymilał się, ale wzięliśmy go na próbny spacer i okazało się, że za nami nie przepada. Nie chcieliśmy odjeżdżać z pustymi rękami, bo tyle tam było potrzebujących psów, więc wzięliśmy innego na spacer. Nie miał jednej przedniej łapy, co mu i nam zupełnie nie przeszkadzało, był szalenie uczuciowy i milusi, nawet dało się go wsadzić do samochodu, co dla nas ważne, bo co tydzień kursujemy między miastem a wsią, ale niestety okazało się, że nie znosi innych psów, więc zrezygnowaliśmy.<br/><br/>W następnym tygodniu, kiedy mąż przebywał na zagranicznych wojażach, pojechałam do innego, większego schroniska, gdzie przebywał interesujący mnie dorosły pies, ale okazał się być psem podwójnym: w schronisku zaprzyjaźnił się z innym do tego stopnia, że nie sposób je było rozdzielić, więc jeżeli brać, to oba. Trochę się tego bałam, były bardzo nieufne, a poza tym dwa to stado, którego mogłabym nie opanować, więc po długim namyśle ich nie wzięłam.<br/><br/>W końcu doszłam do wniosku, że dla dwojga starszych i słabnących z dnia na dzień osób najłatwiejszy będzie szczeniak niedużej rasy, bez naleciałości schroniskowych, którego możnaby wychować i ustawić po swojemu. I wtedy właśnie wieczorem znalazłam ogłoszenie o tej suczce. Od razu mi się spodobała, więc następnego dnia rano zadzwoniłam do schroniska, opisałam moje warunki mieszkalne, wytłumaczyłam powód chęci do adopcji, i pomocna pani w schronisku zgodziła się zarezerwować ją dla mnie do południa następnego dnia, choć już wtedy na FB dwie inne osoby wyraziły zainteresowanie, ale osobiście się nie zgłosiły.<br/><br/>Tak więc w czwartek9-go listopada zostałam prawowitą właścicielką w/w suczki. Przy jej odbiorze był moment zwątpienia, bynajmniej nie z mojej strony, ale z powodu dopustu bożego. Zajechaliśmy (ja i mąż) sprawnie pod dość odległe od domu schronisko, gdzie właśnie grupa bardzo młodych osób ustawiała pod bramą przywiezione worki karmy, misie, kocyki, itp., i robiła sobie z nimi zdjęcia pamiątkowe. Zadzwoniłam do bramy i po chwili nadeszła pani, oznajmiając wszem i wobec, że dzisiaj do schroniska nikogo wpuścić nie może, bo wybuchła epidemia parwowirozy, na dodatek jakiejś tak zmutowanej, że nawet koty się zarażały. Miny mocno zrzedły i nam i całej reszcie, bo wszyscy przybyliśmy tam z nadzieją w sercach, my na przygarnięcie słodkiego szczeniaczka, a oni na uroczyste przekazanie z poświęceniem uzbieranych w szkole darów wszystkim potrzebującym zwierzakom. Na szczęście okazało się, że do biura znajdującego się zaraz za bramą nas wpuścili, jako że byliśmy umówieni, i suczkę przynieśli, a grupę młodzieży z darami pochwalili i wystawili szkole należne jej dyplomy. cdnSiwahttp://www.blogger.com/profile/04904581790599572351noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-491057523913986672.post-44367893374749242972017-05-09T13:05:00.000-07:002018-01-08T09:06:19.241-08:00Neapol - zobaczyć i umrzeć, cz.1Dawno nie pisałam, bo zawładnęła mną bez reszty polityka, a o tym nie chciałam, żeby nie ściągnąć na siebie fali hejtu. Teraz nadarzył mi się bezpieczniejszy temat, więc znowu piszę.<br/><br/>Neapol – miasto historii, piękna i tętniącego życia w chaosie, biedne, zaniedbane i kompletnie nieprzewidywalne. To nie Rzym czy Mediolan, nawet nie Palermo (choć to już „cieplej”), więc wybierając się tam, nie wolno mieć oczekiwań wyrobionych na podstawie wizyt w innych miastach. Trzeba nastawić się na wszystko i brać Neapol takim, jakim się go znajduje, bo jedynie takie podejście gwarantuje pełną satysfakcję. Wybrałam się tam z mężem na zaledwie cztery noce, ale ile wrażeń! Opisać się nie da, trzeba to osobiście przeżyć, ale tu spróbuję choć trochę odzwierciedlić moje odczucia.<br/><br/>Przylecieliśmy bez problemów bezpośrednim lotem z Gdańska w czwartek wieczorem i wzięliśmy taksówkę z lotniska do odległego o ok. 4 km historycznego centrum Neapolu, gdzie znajdował się nasz wcześniej zamówiony, prywatny apartament. Nota bene, nie polecam tej podróży kobietom w zaawansowanej ciąży, droga jest tak wyboista, że można poronić, albo zgubić zęby, jeżeli ma się sztuczną szczękę. Kierowca nie bardzo wiedział, gdzie jest podany przez nas adres, podpowiadałam mu najbliższe główne ulice, szperał w telefonie, w końcu wysadził nas w ślepym zaułku pod szerokimi schodami, pokazał, że mamy iść na górę, wziął 25 euro i odjechał. Niezupełnie byliśmy przekonani, że to nasza ulica, nie było nazwy, a numeru 8 też nie było i po schodach w górę numery rosły. Pytaliśmy o naszą ulicę najpierw jedną, potem drugą osobę, które akurat wychynęły z czeluści otaczających budynków, ale żadna nie kojarzyła tej nazwy. Zaczęło być trochę straszno: ciemna noc, obce miasto, nie wiadomo gdzie jesteśmy i czy to w ogóle jest właściwa dzielnica.<br/><br/>Łapiemy za telefon i dzwonimy do właściciela apartamentu: pomocy, zgubiliśmy się! Podajemy nasze namiary i po dwóch minutach pojawia się nasz gospodarz, Niki, okazuje się, że taksówkarz wiedział, co robi, do tego miejsca są dwie drogi, obie przez schody, a on nam wskazał jedną z nich, tylko za wcześnie zwątpiliśmy. <img alt="" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg2GwMk6DORu6_vkwyCzg-34ykKrTLf66AiOnukcVtwRqZyzIPsMO0S7vzNng469RkDbeYbp_Nh7o7gfAyeSy2gxBQNJiloVpvrGaVSq-l07emwheNLofhh5PQ0HYay-5YoLgnIJvdWyQ1W/w738-h984-no/" width="600" height="800" /> Niki prowadzi nas do apartamentu, gdzie serdecznie wita nas również Pepe, jego przyjaciel mieszkający w tym samym domu. Nie dając nam ochłonąć po podróżnych wrażeniach, Niki oprowadza nas po apartamencie a potem zaczyna opowiadać o Neapolu i jego historii, pokazując na planie miasta najciekawsze miejsca i widoki – widać, że dużo wie i zależy mu, żebyśmy byli zadowoleni i dużo zobaczyli. Nawet chce z nami wyjść i coś pokazać, ale odmawiamy, bo jesteśmy zmęczeni, więc zostawia nas w spokoju.<br/><br/>Apartament nazywa się Casa San Marcellino, jest czysty i dobrze wyposażony, i chociaż śniadania nie są wliczone w cenę, Niki zostawił nam w lodowce mleko i sok pomarańczowy oraz cztery brioszki z czymś pysznym w środku. Zaraz przy wejściu jest łazienka z prysznicem, umywalką, klozetem i bidetem; dalej jest duży pokój z częścią kuchenną, stołem i krzesłami i kanapą <img alt="" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgPPpUiiZx5Q5XrwD8-jSNvSk-Mg2GsCR4ej0Mc2HM88qbzYIQ9GcSduDqvjOKYzJ3FV-ztL7TucQU73lqRCU2IOxCJgdQjw_kq9EEtjR8BexPMpNj7zqL9EOmI_jjZwhXPg-_BuaO5pIJW/w738-h984-no/" width="600" height="800" />, a potem duża sypialnia z podwójnym łóżkiem i obszernymi szafami, z której wychodzi się na wąski balkon, bardzo dla mnie ważny z powodu palenia. Wszystko wygląda świeżo i funkcjonalnie, a nawet przestronnie. Najbardziej fascynują mnie kafelki w kuchni, bo kafelki kolekcjonuję <img alt="" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjXiRYD1aJP8bPXBS6Hm8EkpD1Z52S_H5e9nUnBi0SiSW8JB1qOoK244GKnXt7IQ24Ehupdf02hhI4Pz0-GNQ_tUmlLqyTOk184q6fd7aelWcJo1w7cbgNwkycg3ONox8nlgiiHhg9-d7X-/w1157-h868-no/" width="600" height="450" /> – tu na ścianie jest 20 różnych wzorów, policzyłam! Mieszkać tu wygodnie mogą cztery osoby, bo kanapa w dużym pokoju jest rozkładana.<br/><br/>Niki ma jeszcze drugi apartament w innej dzielnicy, ale nasz jest nowy, jesteśmy dopiero 5-tą partią gości, więc może odrobinę ryzykowałam, zamawiając go przez booking.com, ale absolutnie nie żałuję tego wyboru. Znajduje się w historycznym centrum Neapolu (centro storico), na ulicy Rampe San Marcellino, skąd wszędzie jest blisko. Dom stoi na górce a balkon wychodzi na dziedziniec pomiędzy wysokimi, nierzadko odrapanymi kamienicami. <img alt="" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhRuAEWQUJftlbEFPqeI_M7ehY6L1lzqg8z1i8qOiIbBlyT4IBdQUvDzZ4r5pasWoViCtuTbytI5R5n_tvDrWKCayBjzqVySg9n1TDmopL3HAV-i-TWYnXtacUen6x0LXrWBOWK4ykcczQw/w738-h984-no/" width="600" height="800" /> Z niego obserwowałam codzienne, zwykłe i prawdziwe życie lokalnych mieszkańców oraz ich wypraną bieliznę własną i pościelową, wywieszoną na balkonach lub na przesuwanych sznurkach pod oknami . Właściwie to nie chciałam podglądać, ale spędzając tyle czasu na balkonie (w sprawie palenia) <img alt="" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhb9xJ2jUYeY-N6vNtoJ2bUmQmIBzHDiuMS093EuLJ_JVO8mNvIrJzPd7yG_7n0nxCh2QGcIY-3aPqDXYwKKXxYjkUIUnMgvCaml7vcfxByASR_bGY3VL-Bsk6AU3J9HtzKf7e1CEFqLXOq/w738-h984-no/" width="600" height="800" /> musiałam to i owo zauważyć, np. ten wyglądający na całkiem opuszczony budynek naprzeciwko, z pustymi lub zabitymi deskami dziurami po oknach i niewielkim, poszarpanym otworem na samym dole. Jedno okno na piętrze miało firankę i jednak ktoś tam mieszkał; dziura na dole okazała się mieć drzwi, przez które, zamykając je za sobą, wszedł jakiś człowiek, a później zapaliło się światło w tym oknie.<br/><br/>Po wyjściu Niki doszliśmy do wniosku, że coś trzeba wypić i zjeść, więc poszliśmy na odległą o najwyżej 100 m główną ulicę, Corso Umberto I (bo sklepy, które Niki nam pokazał po drodze do apartamentu już się zamknęły). Trafiliśmy zaraz na Cafe Universita, obiekt, który wydawał się sprzedawać jedynie ciastka i lody, ale w desperacji zajrzeliśmy tam. Piwo było (co prawda Heineken, a nie włoskie), zamówiliśmy i mój mąż zaczął wypytywać o jakiekolwiek jedzenie poza ciastkami. Młody kelner nie bardzo się orientował, mówił coś o kanapkach, ale w tym momencie weszła zawinięta w chustę starsza pani i najwidoczniej coś zarządziła, bo po chwili przybyła młodsza kobieta i okazało się, że możemy dostać ciepłe pizze. Zamówiliśmy po jednej i przenieśliśmy się na zewnątrz, bo tam też były stoliki. Pizze były pyszne, zjedliśmy po pół, a resztę zabraliśmy ze sobą w pudełkach chętnie dostarczonych przez obsługę i zjedliśmy je na zimno w piątek na śniadanie, bowiem pizza na zimno jest świetna, o ile nie włoży się jej do lodówki.<br/><br/>Następnego dnia, w piątek, najpierw udałam się do najbliższego sklepu, <img alt="" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjH1D4cuEi6FaVUe_JHgGba5dHs26R_X8InObhz_n2bTYCtmjZzJAJZbWDGOfjoD9aeFHD-nB2zEFQMIy7Ygw0xOJF4oFmy6HhNvbxgk8MZ18Ri5td48PC3hnl7byVKPXKPo1p5h6u8UuXr/w1157-h868-no/" width="600" height="450" /> który znajdował się na placyku poniżej, po prowiant na śniadania i kolacje, bo główne posiłki zamierzaliśmy jeść w restauracjach. Nie było to proste, bo w momencie wejścia do sklepu opuściły mnie te moje 50 czy 100 włoskich słów, ale wszyscy byli bardzo cierpliwi i pomocni, więc udało mi się kupić pyszne małe pomidorki, doskonały chleb, riccottę, duże zielone oliwki przyprawione chilli, fileciki maleńkich białych rybek w oleju, serek w woskowym woreczku zamiast skórki (prawdopodobnie owczy), pyszne salami Napoli i serek Bel Paese, tylko dlatego, że pamiętałam go z Anglii. Jak się okazało przy konsumpcji, to było cos zupełnie innego, tyle że tak samo opakowane: ten był biały i bardzo delikatny, a tamten angielski smakiem i kolorem bardziej przypominał serek topiony. Do tego wzięłam chamski 3l plastikowy pojemnik lokalnego czerwonego wina za 5 € plus chrupiące maślane ciasteczka z ciasta francuskiego. Zaraz po otwarciu wino wydało mi się kwaśne i się trochę przeraziłam, ale po kilku minutach na powietrzu okazało się wybitnie pitne, więc piliśmy je codziennie do końca pobytu. Już za naszym pierwszym pobycie we Włoszech, wiele lat temu, przekonaliśmy się do taniego lokalnego wina i tym razem też nas nie zawiodło.<br/><br/>Po niespiesznym śniadanku w naszym apartamencie wybraliśmy się na chyba najważniejszą dla mas atrakcję Neapolu: Spacca. <img alt="" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEitSQ3cn6XSBf1AkT4FEzujALsTJNrrnqGKTbDHir93vgSi3sWj4lq6AMDqgj5QU6fJQl1ZJGVRvPJ95BB7eWN8QIsh1-Vrfe-e54vHM0Sm18QHnLTvuZHDxvgYGstE7wsUO6VIJ6gJ38Ds/w1296-h972-no/" width="600" height="450" /> Jest to bardzo długa , wąska i prosta ulica przecinająca historyczne centrum miasta na pół, więc otoczona zabytkowymi budowlami, w wielu wypadkach bardzo "zmęczonymi". <img alt="" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEga1RP7RhLi6WrxaIvdJNn3ImUrpxyGu6VaQSFrY5E48PSmmEb197GN3LFAvvP6R1dr_j5MSTxc7fJPordCx5hbkybPpcpyHGB40x9hguwlpdUbyuqPFW1IVdRkFhFIqhTJd51eJIjnuFj6/w738-h984-no/" width="600" height="800" /> Mieszczą się na niej niezliczone stragany oferujące niezliczonym turystom straszne badziewie, ale również antykwariaty i warsztaty artystów. Najwięcej było plastikowych czerwonych papryczek chilli w formie breloczków, wisiorków, itp., w rozmiarach od 2 do 20 cm, były na każdym straganie w zastraszających ilościach. Głowiłam się nad tym, dopóki nie zobaczyłam plakietki z taką papryczką i podkową i modlitwą o szczęście, doszłam wtedy do wniosku, że to ichni amulet, ekwiwalent naszej podkowy.<br/><br/>Oprócz tego na straganach dominowały domki: małe, drewniane, pokroju miejskiego, pozlepiane po dwa czy trzy albo też średnie i duże modele staro wyglądających domostw/dworków z zapalonymi światłami w komnatach, rozpalonymi kominkami lub fontannami na dziedzińcu. W większości był to straszny kicz, ale niektóre były niezaprzeczalnymi dziełami sztuki.<img alt="" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhBY-Km02PHqBEdKxtA6aHSet3IBqrrr9V5637zEJIRysd7ACKudK4tzt2BjAqlC3p5zf4cA6tK1Zx6mrCuacu_5T0aMitoWILUT_GXDg5bSo0X-tXcEulYcTYk_8_zfFCXfHnWQNuN2AH8/w1296-h972-no/" width="600" height="450" /><br/><br/>Było też dużo małych makiet ruchomych scenek, np. kucharz wsadzający chleb lub pizzę do pieca, tryskające fontanny czy inne podobne. Chodziliśmy tam około godziny, ale ani raz nie zauważyłam, żeby ktoś coś kupował, a przechodziły tamtędy całe stada turystów.<br/><br/>Potem zgłodnieliśmy, więc ruszyliśmy w stronę domu, po drodze natykając się na rogu Corso Umberto i jakiejś mniejszej uliczki na Restaurację Bistro (chyba tak się zwała, ale głowy nie dam), która od frontu wyglądała zupełnie nieciekawie: dwa stoliczki na zewnątrz, nakryte ciemnoczerwonymi, papierowymi obrusami i szklane drzwi do środka, urządzonego jak najzwyklejszy tani bar, z metalowymi stolikami i krzesłami. Już chciałam ją ominąć, ale mąż zauważył przed nią tablicę, oferującą dwa interesująco brzmiące zestawy obiadowe po 12 €, jeden pod tytułem Menu Terra (ziemia) a drugi Menu Mare (morze),więc zdecydowaliśmy się spróbować i warto było. Mąż zamówił Terra, ja miałam ochotę na Mare, ale trochę się obawiałam, że może zawierać ukryte małże, na które jestem tak uczulona, że pewnie gdy następny raz je zjem, to mnie zabiją, bo za każdym razem reakcja jest silniejsza, więc wzięłam tylko penne z cukinią i krewetkami, co zresztą smakowało znakomicie: cukinia i krewetki pokrojone były w kostkę i podane w aromatycznym sosie serowym. Menu Terra okazało się obfite i pyszne: najpierw podali chrupiącą bruschette z ziołami, paprykami i ogórkiem w kosteczkę, potem Zeppeline – kulki z brokuła czy cukini w cieście, potem talerz gnocchi (malutkie ziemniaczano-mączne kulki) w smacznym sosie pomidorowym, następnie mały, cienki befsztyk z frytkami, a na koniec kawę. Do tego bez specjalnego wysiłku wypiliśmy butelkę lekkiego, dość taniego, ale dobrego czerwonego wina.<br/><br/>Po takim obżarstwie udaliśmy się, wzorem mieszkańców krajów śródziemnomorskich, do domu na bardzo zasłużoną popołudniową drzemkę, po której ponownie wyruszyliśmy w Neapol, o czym napiszę w następnym odcinku.Siwahttp://www.blogger.com/profile/04904581790599572351noreply@blogger.com4tag:blogger.com,1999:blog-491057523913986672.post-63934394420164082692017-02-05T13:14:00.000-08:002018-01-08T09:06:18.402-08:00Olśnienie! Już wszystko rozumiem.Nasz pan i władca ogłosił kiedyś, że stworzy nową klasę ludzi (sic!). Nie bardzo wiedziałam jak się do tego zabierze, co niestety źle świadczy o moim intelekcie, ale teraz już mnie olśniło. Dokona tego przez edukację naszych dzieci w szkołach – przecież tak właśnie kształtuje się nowe pokolenie.<br/><br/>Napisze się im nowe podręczniki do historii, w których, owszem, będzie Solidarność, ale bez Wałęsy, który wśród myślących osób w Polsce oraz wszystkich w innych krajach jest słusznie przedstawiany jako instygator ruchu wolnościowego, cokolwiek by zawinił w młodszym wieku. Zapewne, chociaż to jeszcze nie obiło mi się o uszy, będą też lekcje na temat „zamachu” smoleńskiego – co z tego, że nieudowodniony, ważne, że sentyment jest patriotyczny. Kiedyś pokłóciłam się e-mailowo z producentem zabawek edukacyjnych, który na mapie Europy zaznaczył miejsce „zamachu smoleńskiego” i okropnie się wzburzył, kiedy mu zwróciłam uwagę, że, jako jego opinia a nie fakt, nie powinno to figurować w materiałach do nauczania. Już takie naprawianie historii przerabiałam w liceum w latach 1964 - 1968, na szczęście moi światli rodzice ochronili mnie przed kompletnym wypraniem mózgu.<br/><br/>Na próbnej maturze da się uczniom zadanie z obrazkiem, gdzie mężczyzna pochyla się nad wózkiem z niemowlakiem, z pytaniem czy to jest wizerunek tradycyjnej rodziny, a prawidłowa odpowiedź będzie brzmiała, że nie, bo to matka ma się zajmować dziećmi, a ojciec ma dostarczać środków do życia i reprezentować rodzinę. To nie mój wymysł, gdzieś przeczytałam o takim zadaniu, ale już nie pamiętam gdzie.<br/><br/>Religia, oczywiście, będzie: katolicka. Sama jestem tego wyznania, ale dlaczego wmuszać ją wszystkim? Wydawało mi się, że moim kraju jest wolność wyznaniowa, ale może to mi się tylko przyśniło?<br/><br/>Na lekcjach o wychowaniu w społeczeństwie (bo o wychowaniu seksualnym nie ma co marzyć) dzieciaki dowiedzą się bajek o tym, że stosunek przerywany i używanie prezerwatywy prowadzą do raka piersi, a w najlepszym wypadku do rozwodu, wpajanych im dlatego, żeby broń Boże nie pokusiły się na takie metody.<br/><br/>Ciekawa jestem, jak będzie wyglądał program nauczania biologii, tej części, która uczy o zwierzętach. Pantofelek i rozwielitka są chyba bezproblemowe, bo za małe, ale co z tymi, które nie wiążą się w pary na całe życie, albo z tymi, gdzie samiec wychowuje młode? Toż przecież nie można dzieciom takich rzeczy opowiadać, doprowadzi to, tak jak Unia Europejska, do zniszczenia polskiej tradycyjnej rodziny. A co z anatomią? Jeżeli ten przedmiot w ogóle pozostanie w programie nauczania, to koniecznie trzeba będzie usunąć wszelkie wzmianki o genitaliach (bo służą do uprawiania seksu), chociaż narządy rozrodcze chyba muszą być uwzględnione, skoro kobieta ma być postrzegana jedynie jako wylęgarnia.<br/><br/>Matematyki też się nasze pociechy nie nauczą, bo odpowiedzialna pani minister nie rozróżnia cyfr od liczb. A zresztą, po co im to? Wystarczy ufnie i ślepo iść za wodzem i wszystko będzie dobrze. Tak jest przecież łatwiej i wygodniej, myśleć nie trzeba, a myślenie to wysiłek i jeszcze może przysporzyć kłopotów, więc to wszystko dla ich dobra.<br/><br/>Innych przedmiotów nie potrafię przewidzieć. Fizykę i chemię raczej trudno będzie „naprawić”, ale np. geografia może być podatna na ulepszenia. A nauczanie języków obcych? Może niepotrzebne (chyba, że szpiegom), bo Polska jest dla Polaków i nikogo innego nam nie trzeba.<br/><br/>Genialny taktyczny ruch naszego panującego! Jeżeli nauczyciele zaprotestują, to przeciw samorządom, a nie przeciw rządowi, a niezależne samorządy trzeba unicestwić, bo oczywiście są zbyt niezależne.Siwahttp://www.blogger.com/profile/04904581790599572351noreply@blogger.com7tag:blogger.com,1999:blog-491057523913986672.post-63708602297356648212017-01-24T13:07:00.000-08:002018-01-08T09:06:17.415-08:00Nie wiem kim jestem<span style="font-weight: 300">Wydawało mi się, że jestem patriotką, do kościoła uczęszczam, kocham mój kraj, cudzoziemcom pokazuję jego najlepsze strony i zachwalam zalety, bić bym się za ojczyznę też poszła i w ogóle zależy mi na jej przetrwaniu i przyzwoitej pozycji w świecie, czyli normalnie „Bóg i Ojczyzna”. Niestety, w ciągu ostatniego roku jednak zwątpiłam w swoje racje, bo najpierw okazało się, że jestem Polką gorszego sortu, bo żyję i udzielam się w Europie; potem wyszło na jaw, że z różnych powodów nie trzymam się polskich tradycji, więc nie zasługuję na miano Polki, bo przecież nie potępiam wegetarian (choć sama chętnie i często jadam mięso), rowerzystów nie mieszam z błotem (mimo, że rower, w moim doświadczeniu, poważnie zagraża mojemu zdrowiu i życiu), popieram tych, co troszczą się o przyszłość naszego środowiska, a na dodatek mam wielu przyjaciół, obu płci, którzy „kochają inaczej”.</span><br/><br/>Następnym moim politycznym grzechem jest wspieranie WOŚP, która została wyklęta przez pewną uczoną posłankę, ale która od wielu lat skutecznie doposaża srodze niedofinansowane szpitale w sprzęt nierzadko ratujący życie. Ciekawe, czy owa posłanka odmówiłaby skorzystania ze sprzętu ufundowanego przez WOŚP, gdyby chodziło o życie kogoś jej bliskiego?<br/><br/>Mało tego, katoliczką też dobrą nie jestem, wobec czego pewnie po śmierci pójdę prosto do piekła. Popieram uświadamianie dzieci o współżyciu seksualnym już w szkole; nie zgadzam się z zabranianiem im przebierania się za diabły i inne straszydła oraz wycinania lampionów z dyń z okazji Halloween - owszem, to pogański zwyczaj, ale choinka też przecież pogańska, a Kościół nie ma do niej pretensji. Nota bene, bardzo do mnie przemówił felieton Michała Ogórka w czasopiśmie „Angora” , w którym autor stwierdza, że diabeł kompletnie zszedł na psy, skoro jedyne czym może grozić naszej wierze to warzywo. Nie mam też żadnych uprzedzeń do osób, które uważają tatuaż, potępiony przez Kościół, za godną dekorację własnego ciała: sama bym tego nie zrobiła za żadne pieniądze, ale jak ktoś lubi, to niech ma, co mi do tego, ich ciało, nie moje.<br/><br/>Uczęszczam na mszę w każdą niedzielę i święto, ale czasami jedynie niesamowitym wysiłkiem woli powstrzymuję się od głośnego wyrażenia sprzeciwu na głoszone tam zalecenia dla wiernych. Przy lojalności wobec Kościoła trzyma mnie tylko fakt, że pośród naszych duszpasterzy są również osoby światłe, które nie godzą się na żadną ściemę i na zniżanie Kościoła do narzędzia polityków. Mało ich jednak!<br/><br/>Na dodatek jeszcze, wykluczają mnie z patriotyzmu moje, zapewne zupełnie nieoświecone, opinie na temat wypowiedzi oraz działań miłościwie nam panującego oraz jego wasali. Powinnam przecież, jako dobra Polka, chciwie spijać każde słowo płynące z ich ust oraz przyjmować je, bez kwestionowania racji, jako moją Ewangelię. A ja co robię? Oglądam, czytam, słucham, rozważam i wyrabiam sobie własne zdanie. I pytam Was, czy to jest patriotyczna postawa?<br/><br/>Do tego, że jestem gorszego sortu już się zdążyłam przyzwyczaić, ale według takich reguł, to nawet nie jestem ani patriotką ani katoliczką! Czyli czym jestem w dobie tej „dobrej zmiany”?Siwahttp://www.blogger.com/profile/04904581790599572351noreply@blogger.com9tag:blogger.com,1999:blog-491057523913986672.post-2956812833504638122017-01-14T11:14:00.000-08:002018-01-08T09:06:16.699-08:00Oda Patriotyczna 2017<h6><span style="font-weight: 300">Polsko, Ojczyzno moja! Ty jesteś jak zdrowie;</span></h6><br/><h6>Ile Cię trzeba cenić, ten tylko się dowie,<br/>Kto Cię stracił. Dziś w ciężkich czasach upadek Twój<br/>Widzę i opisuję, bo tęsknię po Tobie.*</h6><br/><h6></h6><br/> <br/><h6><span style="font-size: 14px">Panno święta, co Jasnej bronisz Częstochowy</span></h6><br/><h6>I w Ostrej świecisz Bramie! Racz lud swój ochronić,</h6><br/><h6>Który nad przepaść mroczną zepchnięty już stoi</h6><br/><h6>I ma w Tobie nadzieję, że naród wybronisz</h6><br/><h6>Od władców niecnych co zgnębić go pragną i znów</h6><br/><h6>Pogrążyć w toni mrocznej, z której to przez braci</h6><br/><h6>Prostych wybawion już był. Miej litość nad nami!</h6><br/><h6></h6><br/> <br/><h6>Przed ołtarzami Twymi kolana zginają</h6><br/><h6>I Polski Cię królową wszędy ogłaszają,</h6><br/><h6>Twojego Syna za króla obrali, Bogiem</h6><br/><h6>Jest przecież, ale inne bóstwo uwielbiają</h6><br/><h6>I comiesięczny hołd w pokorze mu składają.</h6><br/><h6></h6><br/> <br/><h6>Czy to diabeł wcielony dzisiaj nami rządzi?<br/>Który Boga opiewa, lecz się go nie lęka</h6><br/><h6>I mści się bezlitośnie i umarłych nęka,</h6><br/><h6>I nienawidzi obcych, bo są dziwni jacyś,</h6><br/><h6>A w rodzimym zaścianku niepotrzebni tacy.</h6><br/><h6></h6><br/> <br/><h6>I strasznych wrogów głosi we wszystkich sąsiadach</h6><br/><h6>I kobiet nie szanuje, bo są przecież niczym</h6><br/><h6>I myśl wolną tłamsi, bo ona go zniweczy</h6><br/><h6>I listy godnych robi, a niegodnych dręczy</h6><br/><h6>I zwalnia takich z posad, by w szkodę nie poszli.</h6><br/><h6></h6><br/> <br/><h6>Zaprowadza porządek wedle Belzebuba.<br/>Wszelakie dobro niszczy i sieje nienawiść,<br/>By jeden Polak skakał drugiemu do twarzy<br/>By nikt już nie potrafił wybaczać bliźniemu,</h6><br/><h6>Lecz każdy uległ władcy nam panującemu.</h6><br/><h6>„Dziel i rządź” absolutną jest jego zasadą,</h6><br/><h6>Bo ludu zgodna jedność jest jego zagładą.</h6><br/><h6></h6><br/><h6>Czyż nie wie, że rozpętał w spokojnym narodzie</h6><br/><h6>Emocje faszystowskie, jakich się nie godzi</h6><br/><h6>Prawdziwym chrześcijanom oraz patriotom</h6><br/><h6>Wyznawać, bo do zguby prosto wiodą potem?</h6><br/><h6></h6><br/> <br/><h6>Czyżby nie cenił ludu, z którego pochodzi</h6><br/><h6>I szlachetnego kraju w którym się urodził?</h6><br/><h6>Patriotą się woła, ale czyny jego</h6><br/><h6>Przy każdym jego kroku dom nasz obrażają.</h6><br/><h6>Jedna trzecia narodu go nam postawiła</h6><br/><h6>A rządzi tak, jakby większość nasza z nim była.</h6><br/><h6></h6><br/><h6>Na wspólników wybierał same orły wielkie:</h6><br/><h6>Niedouczonych posłów i prostaki wszelkie,</h6><br/><h6>Co jemu bezmózgowo z góry przytakują;</h6><br/><h6>Groźnego szaleńca co wraz z ministrów zgrają</h6><br/><h6>Razem Ciebie, Ojczyzno, w świecie ośmieszają.</h6><br/><h6>Obsesją jest wiedziony, dyktator bezwzględny,</h6><br/><h6>Plan jego jest przejrzysty, ale tędy droga</h6><br/><h6>Do zguby zdąża pewniej niźli atak wroga.</h6><br/><h6></h6><br/> <br/><h6>Już była w kraju szczęśliwa nadzieja, że po</h6><br/><h6>Komunie lepsze będą dzieje: zniszczył on ją</h6><br/><h6>I z nas się obśmiewa, naiwnych ziomków, co to</h6><br/><h6>Totalitaryzm, tuszą, naszą jest przeszłością,</h6><br/><h6>I nie ma o co walczyć, cieszmy się młodością</h6><br/><h6>I pierwszą miłością, a resztę niech czart weźmie.</h6><br/><h6>Tak myślą ludzie młodzi, co życia chcą zaznać.</h6><br/><h6>Nie dla nich polityka, co to ich obchodzi,</h6><br/><h6>Lecz gdy później ich dzieci o wolność poproszą,</h6><br/><h6>To zadziwią się bardzo, że gdzieś im umknęła.</h6><br/><h6>Naprawioną historią karmione przez szkoły,</h6><br/><h6>Nie spostrzegą prawdy i nie będą świadome,</h6><br/><h6>Kto je tak urządził, czy że w ogóle były</h6><br/><h6>Urządzone. Jednak prawda zwycięży, może</h6><br/><h6>Nie od razu, ale kiedyś musi – rozumu</h6><br/><h6>Obrazy pominąć się nie da, i Boga nie.</h6><br/><h6></h6><br/> <br/><h6>Polsko, Ojczyzno moja, Ty która przetrwałaś</h6><br/><h6>Po trzykroć już grabieże zaborczych rozbiorów,</h6><br/><h6>Czy i ten rozbiór przetrwasz, co naród podzielił?</h6><br/><h6>Bądź silna i rozsądna, niech się nikt nie sprzecza,</h6><br/><h6>By bies ten nie zawrócił nas do średniowiecza.</h6><br/><h6></h6><br/> <br/><h6>*Mam nadzieję, że Wieszcz mi wybaczy wszystkie zapożyczenia oraz rażące braki w kunszcie, ale czułam, że sprawa wymaga poważnego wehikułu.</h6>Siwahttp://www.blogger.com/profile/04904581790599572351noreply@blogger.com6tag:blogger.com,1999:blog-491057523913986672.post-41263727278991670142016-12-20T12:52:00.000-08:002018-01-08T09:06:15.889-08:00Kobieta nie człowiekWiele się działo w ciągu ostatnich kilku dni i są zapowiedzi dalszych działań. Może dlatego nikt nie zauważył projektu nowelizacji ustawy o ewidencji ludności, w którym m.in. proponuje się to, co opisuję poniżej.<br/><br/>Wg projektu, każda kobieta powinna zgłosić do miejscowego Urzędu:<br/><br/>- ile razy była w ciąży;<br/><br/>- ile razy poroniła lub urodziła martwe dziecko;<br/><br/>- ile razy urodziła zdrowe dziecko;<br/><br/>- gdzie mieszka;<br/><br/>- jakie wykształcenie mają rodzice dziecka, czyli ona i mąż/partner.<br/><br/>Odpowiedzialny minister twierdzi, że to wszystko dla statystyk. A ja twierdzę, że to absolutnie niedopuszczalna ingerencja w prywatność człowieka (chociaż, ze tego co nasz miłościwie panujący rząd robi wynikałoby, że kobieta to nie człowiek, a maszyna rozrodcza, więc może jednak prawa człowieka nie są zagrożone i niepotrzebnie się denerwuję?).<br/><br/>Jeszcze z potrzebą ewidencji miejsca zamieszkania mogłabym się zgodzić, ostatecznie to nie nowość, nadal obowiązuje meldunek (choć ten obowiązek miał być zniesiony) i właściwie nie mam z tym problemu, bo, jeżeli nie prowadzę działalności przestępczej, to dlaczego władze nie powinny wiedzieć, gdzie mieszkam.<br/><br/>Jednak proponowany obowiązek zgłaszania ciąż, poronień, itp. uważam za bezczelny zamach na prywatność i prawa człowieka. A co z tajemnicą lekarską? Ciąża, poronienia, itp. są sprawą między mną a moim lekarzem, a rządowi nic do tego.<br/><br/>Pretekst, że to dla uzyskania statystyk, jest śmieszny: przecież szpitale i lekarze domowi lub ginekolodzy prowadzący ciążę mogą takie dane dostarczyć, anonimowo, bez łamania prawa. Wobec tego podejrzewam inną motywację.<br/><br/>Piszę to zupełnie bezinteresownie, bowiem wiek rozrodczy już dawno za mną, ale nie potrafię nie reagować na łamanie praw człowieka. Projekt ustawy można sprawdzić na stronie MSWiA.Siwahttp://www.blogger.com/profile/04904581790599572351noreply@blogger.com7tag:blogger.com,1999:blog-491057523913986672.post-41512515328694036262016-08-17T11:33:00.000-07:002018-01-08T09:06:15.195-08:00Bankowy szokTo, że w wielu sklepach spożywczych często nie mają drobnych żeby wydać resztę już mnie dawno przestało dziwić, więc zazwyczaj jestem przygotowana i noszę ze sobą sporą ilość metalu. Wczoraj akurat tak się złożyło, że nie miałam monet ani nawet 20-to czy 10-ciozłotowych banknotów i najmniejszą denominacją w mojej portmonetce był banknot stuzłotowy. Z tego wałśnie powodu zaczęły się tzw. schody.<br/><br/>Najpierw, w drodze powrotnej z wypadu na wieś postanowiliśmy zatrzymać się w KFC Drive-Thru leżącym na naszej trasie, bo nie miałam niczego na obiad, a czasu na normalną restaurację było za mało. Za nasze zamówienie miłej panience z okienka wręczyłam banknot 50-ciozłotowy męża, na co ta załamała ręce, bo nijak nie miała wydać, same 50-tki i 100-ki w kasie leżały. Na szczęście zapytałam, czy można zapłacić kartą. Sama panienka tego nie zaproponowała, prawdopodobnie była tam nowa, bo np. na moje zamówienie na dwa kawałki kurczaka jako danie osobne, a nie dodatek do zestawu zamawianego przez męża, podała mi dwie nóżki , zresztą po właściwej cenie, ale stanowiące odrębny produkt w KFC. Tak więc udało się dokonać tej transakcji i i skonsumowaliśmy nasze dania „na chybcika” w samochodzie, pod bacznym okiem naszego stareńkiego psa.<br/><br/>Następnie, po powrocie do domu udałam się do piekarni po ulubiony chleb, który dostępny jest akurat tylko we wtorki. Chleb kosztował 2,90 zł, ale musiałam zapłacić kartą, bo znowu nie mieli jak wydać reszty ze stówy: młodziutka ekspedientka uroczo stwierdziła, że wydawanie reszty zajęłoby godzinę… Wtedy doszłam do wniosku, że, w celu uniknięcia podobnych sytuacji, trzeba pofatygować się do banku i po prostu rozmienić setki na coś bardziej strawnego.<br/><br/>O naiwności moja! Żadne „po prostu”! Przechodziłam właśnie obok banku PKO (z którego od lat korzystam w elektronicznej formie Inteligo), więc pomyślałam sobie: jest okazja, wstąpię. Wstępuję, biorę numerek A124, zasiadam na krzesełku i widzę przed sobą 4 obsadzone stanowiska. Tylko przy pierwszym jest jakiś klient, drugie ma wyświetlony numer A122, ale obsługujący trwa w bezruchu, trzecie ma same kreseczki na wyświetlaczu i też nikogo nie obsługuje, a czwarte podobnież, lecz z numerem A121 nad głową. Siedzę i czekam, aż coś się zacznie dziać. Petenci A121 i A122 są najwyraźniej nieobecni, ale nie wydaje się to martwić urzędników na tych stanowiskach: są zrelaksowani, uśmiechają się do siebie i od czasu do czasu wymieniają się uwagami, a we mnie się gotuje, bo spieszę się na wizytę u lekarza. Po jakichś 5-ciu minutach takiego stanu rzeczy urzędnik spod numeru A122 naciska guziczek i numer zmienia się na A124, czyli mój! Wielce uradowana zrywam się z krzesełka, podchodzę żwawo do stanowiska, kładę dwie setki na stół i przedstawiam swoją kwestię, że to 100 zł chciałabym rozmienić na 10-tki, a to drugie na 20-tki, i wtedy dowiaduję się, że nie da rady!!! Uszom nie wierzę, nawet podejrzewam jakiś żart, ale urzędnik uprzejmie i całkiem na serio oznajmia mi, że muszę iść do mojego banku. Ja na to, że to jest właśnie mój bank, bo Inteligo to elektroniczna wersja PKO, ale urzędnik cierpliwie i z miłym uśmiechem mi wyjaśnia, że jedyną możliwością zrealizowania mojego żądania byłoby wpłacenie tych dwóch setek na moje konto, a następnie wypłacenie mi ich w pożądanych przeze mnie denominacjach. Tak mnie zatkało na to dictum, że odeszłam z kwitkiem, nawet nie myśląc o dociekaniu powodów takiej odmowy.<br/><br/>Po drodze do lekarza przechodziłam obok Deutsche Bank, a ponieważ miałam chwilę czasu, to weszłam i osiągnęłam mój cel w dwie minuty, bez żadnych problemów.<br/><br/>Dlaczego nie dało się tego dokonać w banku PKO? Nie potrafię sobie wyobrazić powodu , dla którego rozmienianie pieniędzy byłoby jakimkolwiek zagrożeniem dla banku, ale może jestem po prostu nieświadoma ważnych spraw kasowych?Siwahttp://www.blogger.com/profile/04904581790599572351noreply@blogger.com5tag:blogger.com,1999:blog-491057523913986672.post-84853096531601582012016-05-25T13:24:00.000-07:002018-01-08T09:06:14.236-08:00Mój pies uratował mnie od stratowaniaNigdy nie chciałam dopuścić do świadomości myśli, co by było gdyby…<br/><br/>W Anglii obowiązuje odwieczne prawo „public right of way”, które pozwala każdemu chętnemu na nieograniczone używanie tzw. publicznych ścieżek, wytyczonych na mapach gminnych i odpowiednio oznakowanych. Ścieżki te nierzadko prowadzą przez prywatne pola i nawet gospodarskie zagrody, których właściciele zobowiązani są prawem do przepuszczania nimi zupełnie obcych im ludzi o każdej porze dnia i nocy. Prawo to jest ogólnie znane i często wykorzystywane przez amatorów pieszych wycieczek w wielu pięknych rejonach kraju.<br/><br/>Kiedyś, już po raz kolejny i nie ostatni, wybrałam się z grupą przyjaciół z pracy na wycieczkę pieszą, tym razem po niewysokich i głównie używanych jako pastwiska górkach w krainie Derbyshire. Wzięłam ze sobą Mamę, która akurat była u mnie w odwiedziny, męża oraz mojego entuzjastycznego, 7-mio miesięcznego psa, złożonego po połowie z rasowego czarnego labradora i wielkiego długowłosego collie. Zakwaterowaliśmy się w pokoju na jakiejś farmie, gdzie następnego dnia mąż poświęcił się robocie, którą przywiózł ze sobą, Mama odpoczywała i zażywała spacerów, a ja i pies poszliśmy na wędrówkę po górkach z moimi współpracownikami.<br/><br/>Pogoda była piękna i w sam raz do spacerowania, ani za ciepło, ani za zimno. Przechodząc publiczną ścieżką przez pastwisko należące do naszej farmy, na którym pasło się stado młodych byczków, nasza grupka wędrowników napotkała inną taką, idącą w przeciwnym kierunku. Mijając się, wymieniliśmy grzecznościowe pozdrowienia, a jeden członek tamtej grupy, widząc mojego psa, ostrzegł nas, że byczki reagują negatywnie na psy. Podziękowaliśmy i poszliśmy na naszą trasę, dłużej nie zastanawiając się nad tym ostrzeżeniem.<br/><br/>Spacerek był bardzo udany, choć nie bez problemów, bo przechodziliśmy przez różne pola przegrodzone ogrodzeniami z typowymi „furtkami”, czyli konstrukcjami z drewnianych pali, które właściwie były drabinami do przekraczania płotu: dwa wysokie stopnie z jednej strony, dwa z drugiej, a równie wysoką żerdź po środku trzeba było zwinnie przebyć , siadając na niej okrakiem. Trochę czasu upłynęło zanim mój pies, mimo że bardzo pojętny, nauczył się pokonywać te przeszkody, więc przez pierwsze dwie trzeba było go przenosić, a ważył już wtedy dobre 20 kilo.<br/><br/>W drodze powrotnej ponownie musieliśmy przejść przez to pastwisko z byczkami, ogrodzone płotem i dwiema żelaznymi bramami przecinającymi ścieżkę publiczną. Kiedy weszliśmy na pastwisko przez pierwszą bramę, ja, pomna ostrzeżenia otrzymanego od napotkanej grupy, zdecydowałam, że najlepiej będzie, jeżeli szybko przebiegnę z psem odcinek do następnej bramy, żeby nie denerwować rogacizny. Jak się okazało, to był duży błąd. W momencie, kiedy zaczęłam biec, stado młodych byków puściło się w pogoń za mną i psem. Usłyszałam wołanie mojego szefa i przyjaciela: Zatrzymaj się! Stanęłam w miejscu i odwróciłam się, razem z psem, w stronę atakującego stada. Przez krótki moment wszystko znieruchomiało, stado stanęło jak wryte i patrzyło na mnie około 60 par oczu bez wyrazu, należących do 200 – 300 kilowych bydlaków. Widok był przerażający! Pies, widząc to, zaparł się na wszystkie cztery nogi i zaczął głośno szczekać na to wrogie stado, nie bacząc na jego przewagę liczebną, wagową i rozmiarową. Byki, nieprzygotowane na taki obrót sprawy, zaczęły się wycofywać, a cała nasza grupa bezpiecznie dotarła do drugiej bramy.<br/><br/>Właściwie to nie wiem, czy to pies czy mój szef uratował sytuację, ale chyba obaj mieli równie ważny udział.Siwahttp://www.blogger.com/profile/04904581790599572351noreply@blogger.com5tag:blogger.com,1999:blog-491057523913986672.post-83045080875759083592016-03-21T14:24:00.000-07:002018-01-08T09:06:14.006-08:00Biurokratyczny obłędMimo, że jestem znowu w Polsce już 5 lat, nadal potrafi mnie zaskoczyć biurokracja. Parę dni temu miałam niezbyt miłą wizytę w Urzędzie Skarbowym, którą wiernie opisuję poniżej.<br/><br/>Zacznę od początku: mam zaszczyt lub też pech być wolontaryjną przedstawicielką naszej mikroskopijnej (3 mieszkania) Wspólnoty Mieszkaniowej, jaka automatycznie powstaje w momencie wydzielenia choćby jednego prywatnego lokalu, a prawo zobowiązuje właścicieli lokali, czy o tym wiedzą, czy nie, do zarejestrowania Wspólnoty i składania corocznych zeznań podatkowych CIT (jak PIT, ale dla firm).<br/><br/>Nasza Wspólnota niczego nie produkuje, niczym nie handluje, w ogóle żadnej działalności gospodarczej nie prowadzi, ale i tak musi co rok składać zeznanie podatkowe CIT, nawet jeżeli te cztery strony zeznania są wypełnione samymi zerami. Tak było w pierwszym roku składania CIT-u i właściwie poszło to w US dość gładko. Niestety każdy następny rok był coraz trudniejszy, bo sytuacja się zmieniała. W drugim roku trzeba było uwzględnić w CIT-cie fakt, że otworzyliśmy konto bankowe i zaczęliśmy się na nie składać, z własnych opodatkowanych pieniędzy, na koszta utrzymania nieruchomości oraz drobne remonty. Akurat w tym momencie US zmienił system i zamiast przedstawiania zeznania pani za ladą, która mogła pouczyć i doradzić, należało je tylko oddać w okienku kancelarii i oczekiwać na ewentualne konsekwencje.<br/><br/>Formularz CIT8 jest całkiem paskudny, nie dość, że ma 7 stron (łącznie z niezbędnym załącznikiem CIT8/O), to w instrukcjach odsyła do różnych paragrafów, o których żaden normalny śmiertelnik nie może mieć zielonego pojęcia, a jak już ma, to na pewno nie może zrozumieć. Nie pojmuję, dlaczego US zakłada, bo na to wygląda, że każdy obywatel to prawnik albo inny audytor.<br/><br/>W następnym roku sytuacja się trochę skomplikowała, bo oprócz naszych składek wystąpiły również wydatki z nich, a to na obowiązkowy przegląd kominiarski, a to na czyszczenie rynien , a to na sprawdzenie instalacji gazowych, itp. Po złożeniu dokumentów dostałam bardzo groźne wezwanie, bo jakieś kwoty wpisałam w nieodpowiednie rubryki. Dobrze, że dali mi szansę na korektę, a nie od razu posłali do zakładu poprawczego (bo atmosfera w US taka, że można by się tego spodziewać).<br/><br/>Tym razem idąc do Urzędu, byłam przekonana, że w tym roku już mi pójdzie gładko, bo wzór z zeszłego roku powinien pasować, lecz jednak tak się nie stało. Po pierwsze, zgłaszając się w US z moimi wypocinami oraz kopiami dokumentów takich jak uchwały Wspólnoty w sprawie funduszu remontowego i pełnomocnictwa dla mnie w US, oraz aktów notarialnych właścicielek jednego z mieszkań, dających ich matce prawo podpisywania tychże uchwał, nie wiedziałam albo może zapomniałam, że kopie są niewystarczające i że muszą być przedłożone do wglądu US również oryginały. W okienku kancelarii US, po chwili oczekiwania (kolejki nie było, ale obie panie rezydentki były akurat bez reszty zajęte przerzucaniem papierków na biurku, więc, rzecz jasna, nie były w stanie się natychmiast mną zająć), trafiłam na małomówną, ale nie wiedzieć dlaczego poirytowaną panią w wieku ok. 50-tki. Pani, kiedy w końcu podeszła do okienka, pobieżnie przeglądnąwszy przyniesione przeze mnie dokumenty stwierdziła, że CIT może przyjąć, ale reszty dokumentów nie, bo to są kopie. Nakazała mi zgłosić się ponownie z oryginałami. Potulnie odeszłam od okienka, ale zanim dotarłam do wyjścia z Urzędu, uderzyła mnie myśl, że chociaż mogłabym okazać oryginały naszych uchwał, to aktów notarialnych nie, bo są one w prawowitym posiadaniu właścicielek mieszkania. Wróciłam więc do okienka, odwołałam znowu tę panią od jej biurka i wyjaśniłam mój kłopot. A pani na to, że ona przecież nie czepia się aktów notarialnych, których kopie są dopuszczalne, ale naszych uchwał. A skąd miałam wiedzieć, że się ich nie czepia? Przecież powiedziała mi tylko, że moje załączone dokumenty powinny być w oryginale, bez wyszczególniania które dokładnie. Zupełnie jak za komuny, chociaż ta pani chyba była trochę za młoda, żeby mogła w tym okresie urzędować. Ale kto wie, może to są jakieś geny?<br/><br/>Po drugie, formularz się zmienił. Przygotowując zeznanie CIT, najpierw ufnie zabrałam się do przepisywania odpowiedzi z zeszłorocznego zeznania (oczywiście z bieżącymi kwotami, bo na tyle rozumu jeszcze mam), ale natychmiast odkryłam, że dodano nowe, zupełnie dla mnie niezrozumiałe, pytania. Na wszelki wypadek wpisałam w nich same zera, ale nie jestem pewna, czy w tej sprawie nie będą mnie wzywać, grożąc srogo.<br/><br/>Powoli zaczynam wątpić w moją zdolność rozumowania …Siwahttp://www.blogger.com/profile/04904581790599572351noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-491057523913986672.post-71386749425011631392016-03-08T13:31:00.000-08:002018-01-08T09:06:12.680-08:00Dlaczego nie piszę?Od kilku miesięcy nie piszę na moim blogu i właśnie zaczęłam się zastanawiać dlaczego i analizować możliwe tego przyczyny.<br/><br/>Najprostszym wytłumaczeniem byłby brak czasu, jednak to nie jest przyczyną. Czas mam, już od czerwca nie pracuję, ponieważ statek mojej macierzystej firmy w Londynie utknął na mieliźnie, z której już chyba nic nie będzie w stanie go odholować na pełne morze. Nie żałuję, bo przecież już w 2011 roku oficjalnie przeszłam na emeryturę i dorywczo pracowałam dalej tylko dlatego, że jeszcze byłam potrzebna. Teraz, kiedy już niczego nie mogę dla firmy zrobić, rozsądnie spoczęłam na zasłużonych laurach.<br/><br/>Innym powodem mogłaby być starcza demencja, odbierająca pamięć, logikę i zdolność konstruowania sensownych narracji, ale to, dziękować Bogu, jeszcze mnie nie dotknęło. Nadal potrafię pisać zrozumiale, korespondencja mailowa wychodzi mi całkiem składnie, a i w różnych grupach na Facebook’u też coś nie całkiem głupiego wrzucę od czasu do czasu.<br/><br/>A może po prostu nie mam o czym pisać? Może nic już nie rozbudza mojej wyobraźni, nie wzbudza silnych odczuć, nie powoduje reakcji lub refleksji, którymi chciałabym się podzielić z moimi (nielicznymi, ale wiernymi) czytelnikami? Może bujam w obłokach jak po jakimś LSD, bez żadnego powiązania z rzeczywistością? Może straciłam zainteresowanie sprawami ludzkimi, podejrzewając rychłe dostąpienie do życia wiecznego?<br/><br/>Nie, niestety to też nie tłumaczy mojego milczenia. Jestem jak najbardziej trzeźwa i przytomna, obserwuję wydarzenia w kraju, czuję, myślę i przeżywam. Natłok potencjalnych wypowiedzi cały mój umysł zajmuje, ale gardło mam ściśnięte, aby nie wydać krzyku bólu, mniej więcej tak, jak wtedy w Zakopanem, kiedy przy wysiadaniu z autobusu upadłam na lodzie na łokieć i usłyszałam jak pęka mi główka kości ramienia przy barku. Jednak nie mam ochoty do publikowania swoich myśli na blogu, bo musiałby to być blog polityczny, który na bank ściągnąłby na moją niewinną głowę lawinę hejtowych komentarzy, a po co mi to na stare lata?<br/><br/>Tak więc wybaczcie, że rzadko piszę - bezpieczniejszych natchnień i tematów mam obecnie zdecydowanie mniej, chociaż jeden taki wpis akurat opublikowałam na mojej anglojęzycznej stronieSiwahttp://www.blogger.com/profile/04904581790599572351noreply@blogger.com8tag:blogger.com,1999:blog-491057523913986672.post-6660274904795050112016-01-06T13:12:00.000-08:002018-01-08T09:06:12.019-08:00Tajemniczy atak somnambulizmu w moim mieścieW moim ekskluzywnym i kosztownym mieście, wbrew wszelkim oczekiwaniom, niedawno otwarto bardzo tanią jadłodajnię z sieci siedmiu, które działają w województwie. Jest idealna dla studentów, emerytów, chwilowo samotnych tatusiów z dziećmi oraz dla każdego, kto chce po prostu zjeść domowy obiad po bardzo przystępnej cenie, szybko podany w czystej i przestronnej restauracji, albo zabrać na wynos do domu . Znam już taką w innym, prowincjonalnym miasteczku (prawdopodobnie pierwszą w tej sieci) i bardzo sobie chwalę jako doskonałe rozwiązanie w sytuacji gdy nie mam czasu lub pomysłu na obiad. Zawsze są do wyboru co najmniej dwie zupy i dwa drugie dania z dodatkiem różnych surówek, a oprócz tego codziennie dodatkowo schabowy, filet z kurczaka, naleśniki i pierogi. Wszystkie dania są pyszne i porcje jak dla głodnego Polaka, sprzedawane głównie w zestawach zupa + drugie za ok. 12 - 14 zł, zależnie od lokalizacji. Oprócz tych dodatkowych, wszystkie są natychmiast dostępne z gorącego bufetu. Co prawda, trzeba się pogodzić z faktem, że drugie stygnie kiedy jesz zupę, ale trudno, inaczej by to nie funkcjonowało sprawnie, i niektórzy klienci wobec tego jedzą w odwrotnej kolejności.<br/><br/>W prowincjonalnej jadłodajni obsługa jest błyskawiczna, dziewczyny w bufecie i kuchni uwijają się jak w ukropie i nikt nie czeka, chyba, że zamówi danie spoza bufetu. Za to w mojej nowej restauracji dziewczyny poruszają się jak we śnie, mają rozmarzone oczęta i spowolnione ruchy i chwilę to trwa, zanim się zorientują, że ktoś chce być obsłużony. A jak już zauważą, to też im wolniutko idzie, bo rozglądają się na koleżanki i na sufit, jakby szukając gdzieś ostatecznego potwierdzenia, że mają wkroczyć do akcji.<br/><br/>A tu następny przykład podpierający moją tezę o somnambulizmie w moim mieście. Parę tygodni temu otwarto od dawna wyczekiwany nowy dworzec (umieszczony w gigantycznym, ale na razie pustym, centrum handlowym) oraz kilka towarzyszących mu sklepów i kawiarni. Weszłam do piekarni gdzie oferują kawę, kanapki, pieczywo i ciasta. Lokal wyglądał bardzo przyzwoicie, jasno i czysto, na półkach pięknie prezentujące się bagietki i chleby, a w gablocie apetyczne, świeżo przygotowane kanapki, choć wszystko po nieco wygórowanych cenach. Za ladą cztery młode osoby, trzy dziewczyny i jeden chłopak, w eleganckich granatowych fartuszkach. Wszystko pięknie, ale obsługa wydała mi się jakaś rozkojarzona, powolna i właśnie somnambuliczna. Kiedy w końcu udało mi się przykuć uwagę dziewczyny stojącej przy kasie, ta się nagle obudziła i wpadła w panikę, że poprzednia klientka opuściła sklep bez zapłacenia za zakup. Druga ekspedientka poleciała na dworzec za podejrzaną, ale wróciła z niczym. W międzyczasie ja zwróciłam uwagę kasjerki na monety leżące na kontuarze i okazało się, że to właśnie była zapłata za zakup tej ściganej klientki, tylko kasjerka tego nie zauważyła.<br/><br/>Chciałoby się zapytać, czy w moim mieście, niedostrzeżona przez SanEpid czy jego dzisiejszy odpowiednik, zapanowała epidemia somnambulizmu, chociaż o ile mi wiadomo, nie jest to choroba zakaźna. Mój mąż jest skłonny złożyć takie zachowanie na karb balowania do wczesnych godzin rannych (co zresztą sam też często uskutecznia, więc wie jak jest). Jedna z naszych młodych przyjaciółek uważa, że to po prostu sprawa popytu i podaży: w moim mieście jest praca, w tym prowincjonalnym nie ma, więc się ją bardziej ceni. A ja podejrzewam, że mogą to być niedociągnięcia kierownictwa, które często bywają przyczyną złego funkcjonowania usług: brak szkolenia, niejasne formułowanie obowiązków pracownika lub oczekiwanego standardu pracy. Całkiem możliwe, że prawda leży gdzieś pośrodku.<br/><br/>Na koniec jeszcze spostrzeżenie, że w tej sieci jadłodajni jest taniej na miejscu niż na wynos, bo za styropianowe pojemniki się płaci. To chyba coś mówi o cenie robocizny w Polsce: np. w Anglii, jeżeli jest różnica w cenach, to na wynos jest taniej.Siwahttp://www.blogger.com/profile/04904581790599572351noreply@blogger.com4tag:blogger.com,1999:blog-491057523913986672.post-84636286163200998832015-12-10T08:54:00.000-08:002018-01-08T09:06:10.972-08:00Internetowa niespodziankaParę dni temu, jeszcze przed śniadaniem, mąż zaskakuje mnie pytaniem o moje potencjalne poczynania na jego koncie bankowym, do którego posiadam kartę płatniczą: Czy wczoraj zapłaciłaś te sumy kartą? Pokazuje mi listę czterech transakcji, w sumie na około 3200 zł, zarejestrowanych na koncie poprzedniego dnia. Kwoty nic mi nie mówią i zresztą wiem doskonale, że tego dnia użyłam karty tylko raz i to na niewielką sumę, nieodpowiadającą żadnej z tych kwot. Ja to bywa z ludźmi, którzy nie muszą się rano spieszyć do pracy, jesteśmy jeszcze półprzytomni od za długiego spania (chociaż najwyraźniej mąż zdążył już sprawdzić konto w Internecie) i paradujemy po mieszkaniu w piżamach, ale powoli zaczyna do nas docierać, że coś jest nie tak. Mąż jest akurat na „posiedzeniu”, ale zostawił drzwi otwarte, więc możemy kontynuować nasze dociekania.<br/><br/>Na razie te cztery transakcje, opisane jakimiś cyframi i nazwą Facebook, są na liście zablokowanych środków, co oznacza, że zostały autoryzowane i czekają na realizację, a suma ich jest zarezerwowana na koncie jako wydane pieniądze, więc mamy nadzieję, że może jeszcze da się te transakcje anulować. Mąż jest za wizytą w banku jak tylko się ogarnie, ale ja uważam, że lepiej będzie niezwłocznie zadzwonić. Wchodzę na stronę banku, odnajduję bez trudu numer linii pomocy i łączę się. Oczywiście odbiera elektroniczna sekretarka, która proponuje mi kilka, na szczęście prostych, opcji do naciśnięcia lub wypowiedzenia, ale nie wybieram żadnej z nich i po krótkiej chwili zostaję połączona z ludzką istotą. Imponuje mi to bardzo, bo już wiele razy doświadczyłam, w innych instytucjach, strasznie długiej i skomplikowanej listy opcji i bardzo wydłużonego oczekiwania na kontakt z człowiekiem z krwi i kości.<br/><br/>Odzywa się bardzo miła pani, która rzeczowo zadaje pytania i radzi, żeby mąż sprawdził na koncie, z której z naszych dwóch kart te transakcje zostały wykonane, bo tę kartę trzeba natychmiast unieważnić, więc mąż, nadal w dezabilu bo właśnie się wybierał pod prysznic, leci włączyć komputer stacjonarny, bo jego telefon nagle odmawia połączenia z kontem. Pani cierpliwie czeka i kiedy się okazuje, że transakcje były z karty męża, prosi go do telefonu w celu potwierdzenia tożsamości i unieważnia jego kartę. Twierdzi jednak, że tych transakcji nie da się już powstrzymać i że te kwoty wyjdą z konta. Doradza wizytę na policji w celu zgłoszenia przestępstwa i uzyskania o tym zaświadczenia, bo tylko wtedy bank będzie mógł zwrócić te pieniądze na konto.<br/><br/>Tego popołudnia udajemy się więc na komendę policji, z wydrukiem podejrzanych transakcji oraz okienka konta jakiejś tajemniczej reklamy, które w tym samym dniu ukazało się na Facebook’u męża jako jego zakup i potencjalnie ma związek z tymi transakcjami. Zgłaszam sprawę dyżurnemu, a mojemu zgłoszeniu przysłuchują się dwie pary petentów w poczekalni oraz jakiś facet w drzwiach dyżurki, ubrany w koszulkę T-shirt i spodnie dresowe, który wydaje się zainteresowany tym co mówię.<br/><br/>Zasiadamy w poczekalni, przygotowując się na dłuższy tu pobyt. Jest ciepło i czysto, a kiedy informuję męża o istnieniu bufetu (bo już znam to miejsce), on kupuje sobie tam herbatę z cytryną i słodki pierożek i żartuje, że moglibyśmy tu przychodzić dla rozrywki. Po chwili jednak wzywa nas ten facet z dyżurki i prowadzi na górę do swojego pokoju, gdzie jego koleżanka po fachu, przypuszczalnie po godzinach, właśnie odrabia lekcje z angielskiego, bo na dwóch ostatnich nie była i ma zaległości.<br/><br/>Zaczyna się przesłuchanie. Najpierw, oczywiście, dokumenty tożsamości, nie tylko męża, ale mój też, bo ostatecznie biorę w tym udział. Pan Starszy Aspirant jest przyjazny i ludzki, nie żaden służbista, bardzo miły, żartobliwy i na pozór rozgadany, ale widać, że wie, co robi - gdybyśmy byli jakimiś przestępcami o średniej inteligencji, to możliwe, że wpadlibyśmy w pułapkę i niechcący się wygadali. To nie jest dokładnie to, co po angielsku nazywa się „honey trap”, bo do tego niezbędna jest piękna kobieta a on takiej nie przypomina raczej, ale coś zbliżonego.<br/><br/>W protokole zapisuje mnie jako przybranego przez męża tłumacza, ale później, dowiedziawszy się, że ja też mam dostęp do konta, chwilowo ogarnia go wątpliwość, czy ja mogę występować w roli bezstronnego tłumacza. Nawet pyta o to koleżankę, ale przecież ja też jestem poszkodowaną, no nie? I dlaczego miałabym używać karty męża, skoro mam równouprawnioną swoją?<br/><br/>Trochę też musi się nagłowić nad stosownym paragrafem Kodeksu do zaklasyfikowania tego przestępstwa, bo prosta kradzież to nie była skoro pieniądze chwilowo jeszcze nie wyszły z konta. Skrupulatnie spisuje wszystko, co mówimy, od czasu do czasu przeklinając swój laptop, który rzekomo płata mu figle, np. pisząc 31550 zł zamiast 3155 zł. Zagląda też na Facebook’a męża oraz na stronę WWW, której adres wymieniony jest w okienku konta reklamy na FB i okazuje się, że to jakiś irlandzki sklep internetowy z odzieżą i galanterią damską, o którym ani mąż ani ja nigdy nie słyszeliśmy. Po około półtorej godziny przesłuchanie się kończy, składamy mnóstwo podpisów na protokole i otrzymujemy kwitek, o który nam chodziło, czyli potwierdzenie zawiadomienia policji.<br/><br/>Następnego dnia mąż biegnie z tym kwitkiem do banku, ale odprawiają go z niczym, bo pieniądze na te cztery transakcje jeszcze nie opuściły konta i nikogo to nie obchodzi. Dzień później już jest inaczej, bo transakcje zostały zrealizowane i pomocna pracowniczka banku pomocnie formułuje za męża reklamację, w wyniku której on prawdopodobnie odzyska te pieniądze. Zobaczymy!<br/><br/>Potwierdza się również związek tej Facebook’owej reklamy z kradzieżą numeru karty, bo okienko konta reklamy na FB męża zaczyna wyświetlać wiadomość, że winien jest następne 2720 zł, których nie da się pobrać z jego karty o numerze kończącym się na xxxx i że ma podać inny środek płatniczy. To właśnie ta karta, którą poprzedniego dnia zablokowaliśmy, więc gdybyśmy tego nie zrobili, to te 2720 zł też rozpłynęłoby się w eterze. Jednak w dzisiejszych czasach właściwie nie da się uniknąć bankowości online i płatności przez Internet – od dawna już płacimy w ten sposób domowe rachunki, sprawdzamy stan kont, robimy różne zakupy, itd., i bardzo to sobie chwalimy, bo to jednak znacząco ułatwia życie. Więc jak tu się uchronić przed internetową kradzieżą, która może się każdemu przytrafić nawet przy zachowaniu wszystkich zalecanych środków ostrożności?<br/><br/>Niestety, internetowych przestępstw jest coraz więcej i, statystycznie rzecz biorąc, tak musi być. Wnioskując z ich rozmowy, te dwie pary petentów spotkanych w poczekalni na policji też w powiązanych sprawach się zgłosiły.<br/><br/>Na koniec uderza mnie taka myśl: przez 38 lat w Anglii nigdy nie miałam powodu stawić się na policji, a tu w Polsce byłam już trzeci raz w przeciągu czterech lat. Pierwszy raz, w 2012 roku, było to z okazji włamania do naszego mieszkania, potem w 2014 roku w celu zgłoszenia oszustwa przy kosztownym zakupie przez Allegro, a tym razem w sprawie skradzionych danych karty bankowej męża. Jednak patrząc na ten fakt obiektywnie dochodzę do wniosku, że dokładnie te same perypetie mogły były się nam przydarzyć w Anglii, ale po prostu przez 38 lat mieliśmy szczęście.Siwahttp://www.blogger.com/profile/04904581790599572351noreply@blogger.com7tag:blogger.com,1999:blog-491057523913986672.post-17126213679127386762015-11-19T12:47:00.000-08:002018-01-08T09:06:10.349-08:00Nowy wariant oszustwa "na wnuka"Dzwoni mój stacjonarny telefon, który charakteryzuje się tym, że przychodzą nań jedynie rzadkie telefony of moich dwóch sąsiadek oraz dużo niechcianych zaproszeń na bezpłatne badania diagnostyczne, wypasione spotkania „wybrednych” konsumentów i inne podobne okazje nie do przepuszczenia.<br/><br/>Odbieram i słyszę: Ciocia?<br/><br/>Ja: Kto mówi?<br/><br/>Kobieta: No, nie poznaje Ciocia? To ja. (i tak dobrze, że nie uznała mnie za mężczyznę z powodu mojego niskiego głosu, na co się łapie wielu z tych dzwoniących)<br/><br/>Ja: Przepraszam, ale nie poznaję.<br/><br/>Kobieta: Dla ułatwienia dodam, że nie z (nazwa mojego miasta). No niech sobie Ciocia przypomni gdzie ma rodzinę? No gdzie?<br/><br/>Ja, podejrzewając próbę wyciągnięcia informacji w celu kontynuowania oszustwa: Nie wiem, proszę się przedstawić.<br/><br/>Kobieta na to rozłącza się.<br/><br/>Podejrzewam, że to był dość nieudolny wariant oszustwa „na wnuka”. Gdybym wyjawiła, że mam rodzinę w X, Y i Z, to kobieta podpisałaby się pod jednym z tych miejsc i dalej działałaby w celu wyciągnięcia ode mnie kasy. Scenariusz pewnie byłby typowy: jestem w wielkiej potrzebie, ale sama nie mogę po forsę przyjechać z jakiegoś ważnego i przekonywującego powodu, więc poślę kolegę. Ja, wzruszona do głębi jej trudną sytuacją, miałabym popędzić do banku i wyjąć wszystkie moje oszczędności w gotówce, żeby przekazać je koledze dla uratowania mojej krewnej.<br/><br/>Niestety, takie oszustwa odbywają się od lat i wiele starszych osób pada ich ofiarą. Na szczęście ja jeszcze jestem w miarę przytomna, ale kto wie, jak zareagowałabym, gdybym była 20 lat starsza.<br/><br/>Dziwi mnie, że przy dostępnej technologii takich oszustów nie da się wyśledzić po numerze telefonu.<br/><br/> Siwahttp://www.blogger.com/profile/04904581790599572351noreply@blogger.com5tag:blogger.com,1999:blog-491057523913986672.post-61335673163316285942015-10-15T13:02:00.000-07:002018-01-08T09:06:09.598-08:00ChorwacjaWe wrześniu na parę dni odwiedziliśmy Chorwację, która natychmiast sprawiła mi problem językowy. Jeżeli ma się na myśli region, to byłam na Chorwacji, a jeżeli państwo, to w Chorwacji, i jak tu wszystkich zadowolić? Tak samo jest z Ukrainą i Słowacją. „Na” używa się do regionów i wysp, a „w” do państw, ale co jest poprawne, kiedy i państwo i region mają tę samą nazwę? Zabójczy jest ten polski język! Odstawiając ten problem na boczny tor, postaram się w poniższym wpisie oddać moje wrażenia z tego wypadu.<br/><br/>Podróż była, delikatnie mówiąc, upierdliwa, bo bezpośrednich lotów do Splitu nie było ani z Gdańska ani z Warszawy ani nawet z Berlina czy Frankfurtu, więc musieliśmy lecieć przez Londyn, czyli bardzo okrężną drogą. No ale dotarliśmy na miejsce. Po tylu godzinach spędzonych na lotniskach, w samolotach a potem w autobusie, który dowiózł nas do miasta, pragnęłam tylko kilku zastrzyków nikotyny oraz bardzo zimnego piwa, co, na szczęście, udało mi się zrealizować w podłej kafejce tuż przy stacji autobusowej.<br/><br/>Tymczasem gospodarz zamówionego wcześniej apartamentu już czekał na miejscu i niecierpliwił się naszym opóżnieniem. Telefonicznie doradził nam dojście do apartamentu piechotą wzdłuż nabrzeża,<img alt="" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhLBv3k8OStr9k8814ExDnpYK_9qzOR_cKUjI4nfmdE1Mg_0z5CjH8c4v-PDvQzsIt16CKOfrEPSiSpC4ohF9qvScQzFEeDanP7qV0LdE-l0aWs7TuNNsy-U_IVZkxf9i4e84IlLrxe2OC-/s912-Ic42/SAM_0973.JPG" width="600" height="450" /> bo taksówka i tak dojechałaby tylko na najbliższą przecznicę od naszej ulicy. Nie było daleko i mieliśmy jedynie lekki bagaż podręczny, ale poza płaskim paskiem nabrzeża droga wiodła dość stromo pod górę,<img alt="" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg04sDIhkK7VD_J0okgsdeu5Fu5i8jUjh1pMUKqRnifchbXouII_CerADIBqpGL_-qighikxv_Li3tt8SNUoPDiWglaQaPHDfZksqUeNx6c5YfR8o_YP_u79jJTE40aHhiMF2PMFBYKTMXW/s640-Ic42/SAM_0965.JPG" width="400" height="533" /> więc osoby z większym bagażem miałyby ciężko, i, pomimo, że uprzednio dokładnie przestudiowałam lokalizację na booking.com, takich wiadomości nie uzyskałam.<br/><br/>Jednak nie mogę narzekać: długa podróż i, w dużo mniejszym stopniu, pieszy dostęp do kwatery były jedynymi mankamentami tej wyprawy (to drugie okazało się być dużym problemem dla pary Izraelczyków, którzy dobili do naszej kwatery jednego wieczora wyrażnie w stanie wyczerpania fizycznego i psychicznego). Wszystko inne było zachwycające! Widoki, <img alt="" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjQ3OVCTmFPxaaa-8BlIIjgEbQscYnTkmphlF1dBNHZJ4mlfG2O3CELwfjMmue2F2ywvuRTgEhsp2O8Ky9eK5jYHsfds_O2qJcztTG_PfW-xMROfLpKvP06Nj_9FxC7MCvrlTNR53PLzPgK/s912-Ic42/SAM_1015.JPG" width="600" height="450" />jedzenie, klimat, zapachy, morze i bardzo serdeczni tubylcy. Nawet język mi się spodobał, bo nie był aż tak różny od naszego. Niektóre wyrazy były bardzo podobne lub wręcz takie same, np. kontrola, potpis, pivo, a wielu znaczeń można się było domyślić przy odrobinie chęci i wyobrażni, np. ljekarnia – apteka, otkup – skup, pekarna / pekarnica – piekarnia. Nad innymi trzeba się było dużo bardziej zastanowić, ale we własnym kontekście nabierały oczywistego znaczenia, np. blagalnja w banku to kasa, mesnica jako sklep to sklep mięsny, a namaz na plastikowym pudełku w sklepie spożywczym to smarowidło do chleba. Spotkałam też słowa rosyjskie, np. czaj – herbata czy bolnica – szpital. A najszybciej nauczyliśmy się wyrazu hvala czyli dziękuję, bo zupełnie jak polskie chwała.<br/><br/>Moim najsilniejszym wrażeniem ze Splitu jednak pozostaną ryby. Każda szanująca się restauracja (a było ich mnóstwo) brała sobie za punkt honoru podawanie najświeższych ryb z porannego połowu. Wobec tego w ich menu pozycje takie jak filet z dorady, itp., były bardzo nieliczne, natomiast na samym czele widniały: ryba klasy I, ze świeżego morskiego połowu – 430 kuna za kilogram, ryba klasy II, świeża ale z hodowli – 310 kuna (1 kuna to 56 groszy, więc orientacyjnie można było ceny dzielić na pół). Jeżeli to się zamówiło, to przynosili wielki półmiskek świeżych ryb i kazali sobie wybrać sztukę, a potem ważyli i odpowiednio kasowali. <img alt="" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhEMP0O_lczbn0Sy1lbFaHUE1Z49P0TqqplcPeGgyU-Q1p_pC-zoCfJGt2VjOV5DLbXlpUMywasjpHSSEAz8xZObrZ0q2hzZFIYZOYlix4vdmLqTu2AT1KrFKz_fypk3GdRNqCneZOTA2_l/s912-Ic42/SAM_1125.JPG" width="600" height="450" /> A nawet jak się zamówiło danie, które opiewało na filet, to dostawało się całą rybę, ale małą. Podawali je otoczone w pachnące zioła i z grilla, nie elektrycznego, ale prawdziwego z węglem drzewnym i to było niebo w gębie. Niezdecydowani mogli też zamówić półmisek ryb na dwoje, co raz uczyniliśmy i bardzo nam smakowało, bo to był cały okoń morski oraz steki z tuńczyka i dwóch innych, mięsnych ryb w towarzystwie langust i krewetek, które niestety na poniższym zdjęciu nie figurują, bo wcześniej zdążyłam je skonsumować. <img alt="" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj_XJ8HAwlNCtKprVkDMj3fSCbnlVpfMZqibhfJzam8xw2NoLC0ys0E-9S0XE9-JQ-_AWHTHCmhDCyJhyYHPoHHKDJ12D3Xe1-Afr2xJzw_i-ry01A2rrk0fbMSi8eHW1Suj0NVh4HuXOyA/s912-Ic42/SAM_1005.JPG" width="600" height="450" /><br/><br/>Po raz pierwszy w życiu jadłam dość płaską i paskudnie wyglądającą rybę z wielką głową i grożnymi kolcami na grzbiecie i płetwach, która po angielsku zwie się John Dory albo Peter’s Fish, a po polsku piotrosz.<img alt="" src="http://thumbs.dreamstime.com/t/dory-rybi-john-18896394.jpg" width="240" height="160" /> Nazwa John Dory była mi znajoma, musiałam się chyba z nią zetknąć w angielskiej literaturze, bo na pewno nie w żadnym supermarkecie, a w Anglii ta ryba była znana i ceniona już w drugiej połowie 19-go wieku. W Splicie po raz pierwszy spotkałam ją „na żywo” (no może niekoniecznie na żywo z punktu widzenia tej sztuki, ale w każdym razie oko w oko). Polecił mi ją kelner, któremu zaznaczyłam, że półtorakilogramowej ryby nie zjem, więc proszę o mniejszą. Ugrillowana była doskonała, bardzo delikatna, trochę jak sola, ale bardziej mięsista. Wspaniałość! Absolutnie nie jestem zagorzałą miłośniczką ryb (pewnie głównie z powodu ignorancji), zwłaszcza że kilka razy się porządnie rybą zatrułam, ale w Splicie rzuciłam uprzedzenia na wiatr i sobie nie odmawiałam, jadłam je codziennie i nie żałuję. Jeżeli jeszcze raz zdecyduję się wybrać na Chorwację, to powodem będą te ryby.<br/><br/>Nasza kwatera była fajna, kompletnie adekwatnie wyposażony apartamencik (bo malutki) na wysokim parterze pięknego domku, z dostępem na ganek, <img style="color: #333333;font-style: normal;line-height: 24.375px" alt="" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjky8mocitYnrH8TeIPJGoJLnyV5bQ0sbLIasXUihIy_ZIJ7E9B84vsuYNGjJyvZR2jLz_vhaj9jpiLGZzoS3IPWOOJgUqqEIDvHG-mGgk4cYjiMU3l6qciI1YSNEEuYK3XjAn2O4yI9mPG/s912-Ic42/SAM_1007.JPG" width="600" height="450" />z którego schodki prowadziły na ulicę. Na ganku stał stoliczek z dwoma krzesłami i tam właśnie jadaliśmy śniadania złożone z miejscowych produktów: wspaniałego chleba, pysznego sera, pomidorów i suchej kiełbasy w rodzaju salami,<img alt="" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi6Y1CCV8n4cnPXsIc2hMiVeMBwUqn2-v3NV__DwLiBXIlsORAlFN3ZxN2Vgp8upMGPVblxXWXI4jDF94SZBjPtd4CDVKSV1xC3oSTF7lropgZ3ieLU0mjtMFnr7loUtiDeMKqlsESGfsYi/s912-Ic42/SAM_1024.JPG" width="600" height="450" /> które dostępne były w malutkim sklepiku spożywczym położonym ok. 150 metrów od naszej kwatery. Do tego jeszcze była miseczka świeżo ususzonych fig, które kupiliśmy na targu – sprzedawano je w torebkach plastikowych ze świeżymi listkami laurowymi. <img alt="" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEimg_8mUNplJjlcrI3liliuGEaxxNqcZqb9Zhh3qd44TVADc00yEHxo_Zac1p6woaGsPAh4sk4FxNSQA41DpnRiJEshxl-P73gcnpbYqLGT5-zVE5T-0rvmFYZyeQ9CG7B9oPNs1AS74Deo/s912-Ic42/SAM_1025.JPG" width="600" height="450" /> Nie miałam pojęcia, że te liście tak pięknie pachną jak są świeże, podejrzewałam, że może to są liście granatów i nawet zerwałam jeden z czyjegoś ogródka, <img alt="" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjlm8riy9Sxx_It_h2-jyGabKt78mtcF5zk5U9j2yUr3spT_E1w2gJacyvXQuPHlpc7GLW3tQVQ1Nge4i4eSLMxNfeIwbp0kj8Ujs-MPc_OsipyO0uZhwU96kxB8C2wcbnhiA4IEflDyGfD/s912-Ic42/SAM_1051.JPG" width="600" height="450" />żeby powąchać , ale jednak okazało się, że te nie pachną, więc to jednak liście laurowe.<br/><br/>Targi nas trochę ominęły, albo raczej my je, bo odbywały się rano, a nam, jak zwykle od czasu przejścia na emeryturę, nie udawało się ruszyć z pieleszy przed 12-tą. Szkoda, bo to, co po nich pozostało wyglądało ciekawie. Na targu rybnym w południe zostało już tylko jedno stoisko, na które ktoś akurat dowoził przed naszymi oczami skrzynkę świeżych sardynek, a na targu zielonym było jeszcze kilka niemrawych stoisk z pomidorami, cukiniami i paprykami oraz ze dwa z wędlinami i serami. Nawet coś tam kupiłam, kilka pomidorów na śniadanie, a potem jeszcze jakiś dobry ser i salami, ale po mocno zawyżonych cenach, bo cwaniak sprzedawca zoczył frajera. Ja często dobrowolnie daję się oszukiwać, bo zważywszy koszty emocjonalne i monetarne, dochodzę do wniosku, że tak będzie najlepiej. Ale nie zrozumcie mnie żle, jeżeli na czymś mi szczególnie zależy albo w rachubę wchodzi zasada, to nie pozwolę nikomu dmuchać w moją kaszę i się postawię!<br/><br/>Nie uda mi się tutaj opisać wszystkich moich wrażeń z Chorwacji, bo musiałabym chyba książkę napisać, więc na zakończenie chyba najstosowniejsza będzie skrócona chronologia. W dzień przylotu dotarliśmy do kwatery około 7-mej wieczorem, po powyżej wspomnianym postoju w kafejce na stacji autobusowej, i natychmiast udałam się do pobliskiego sklepiku w celu zabezpieczenia wiktuałów na śniadanie. Zaraz potem poszliśmy na kolację do najbliższej restauracji pod tytułem Głęboki Cień (tyle, że po chorwacku) i tam zjedliśmy cielęce steki z grilla, bo jeszcze nie ośmieliłam się do ryb. Następnego dnia, po całkiem miłym śniadanku na ganku wyruszyłam sama na pobliskie wzgórze Marjan, podczas gdy mąż, oderwawszy się w końcu od obsługi swoich gadżetów, poszedł się umyć i ubrać. Po wspinaniu się po naszej uliczce przez tylko 10 minut, w ciągu których doświadczyłam pięknego, kwiatowo-ziołowego aromatu chorwackich sosen oraz odgłosów tysięcy cykad, dotarłam na (prawie) szczyt i oszołomiły mnie wspaniałe widoki na port <img alt="" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEih8-qF-Cidemx_jd9_p_s4UuPWGYh-6h6sp866EoIeBjPheTTjojiFr8D0rVvcWza3mI0ZmDm-7ikSpZ8DxtAiGGcdhRruYS382zrg1Nuvbf-dNKWXL0SSB9hWcSa8s1NFxdVubCESq39t/s912-Ic42/SAM_1013.JPG" width="600" height="450" /> i miasto, z których żyła usytuowana tam restauracja. Można jeszcze było iść wyżej, ale nie miałam ani czasu ani sił w tym upale.<br/><br/>Poszliśmy potem do banku w mieście, żeby wymienić pieniądze, bo gdzieś wyczytaliśmy, że na miejscu lepiej niż w obcych krajach. Potem kupiłam sobie na jakimś stoisku szal, którego używałam przez cały pobyt, a to jako osłonę przed słońcem czy wieczornym chłodkiem, a to jako spódniczkę przyzwoitkę kiedy byłam w szortach, a to znowu jako wyściółkę na twarde siedzenie na promie. Odwiedziliśmy też te dwa targi, których już nie było i zwiedziliśmy pałac, który jakiś wielki władca przygotował dla siebie, ale z którego nigdy nie skorzystał, <img alt="" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj0EYnKDdVAY7cW0JJxenKDZTq8VRbizuc0rk5DiuXdN_g6i-NWhZMT2G-AFL-YmBgF9E0SMQXM5CLn_s5mbmX6n6O18kX22qMdWcPWqzDaUZUUNVrvbLzG0HqaPv8L0qT22aDN9_9xtgMS/s640-Ic42/SAM_0981.JPG" width="480" height="640" />pałac już teraz wtopiony w okoliczne budynki , ale nadal imponujący.<br/><br/>Następnego dnia wybraliśmy się promem na najbliższą z tysiąca chorwackich wysp i jedną z pięciu zamieszkałych, Brać (Bracz), do jej głównego miasta Supetar. Warto było, bo widoki po drodze były zachwycające,<img alt="" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhJQqd5vmbsMI9L5t0DxVZyDWOzVGeCOBJKfet5sSKwdc_ELlrsynKG9_wopaXaSXvj6rKA3N61NEJBaS4mMONZGJpkwlQktMwkEF71-hIGbhORic2NxXYC-V85aQyrq8HOTykPZUoPoTu_/s912-Ic42/SAM_1030.JPG" width="600" height="450" /> a sama wyspa też piękna, z kamienistymi plażami naokoło. <img alt="" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjVcYbAoMx9WNyhOeBXICDKkKOmzIenukV-ZUYlab9WCgJIr_zwGKiyLuVLR5rIhSe_MWlh0hz9oySSLApvgoHeGozbleEbbLBAULsSbOF_TokVQXzWHK2J2RvDzIdEIuSjkb6THFn7ubIT/s912-Ic42/SAM_1037.JPG" width="600" height="450" /> Zjadłszy tam jakiś niespecjalny, ale dobry lekki lunch, udaliśmy się na plażę, bo byłam zdeterminowana umoczyć stopy w Adriatyku. Jednak stąpanie po kamyczkach bez wodnego obuwia przerosło moje granice bólu (chociaż widziałam, jak dwójka rozbrykanych dzieciaków bawiła się w wodzie bez problemów) i celu dopięłam dopiero powoli przesuwając się na własnym sprzęcie (siedzeniu) do brzegu oceanu. <img alt="" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgE8mpqFe6t9a9LnB5cNY21ar1MCv0jXHUXroN4aUF-PL27sEZaSXQWseFTNVI3jW2Y3X8iUa02SSlNOKPWx1I8ed2PNjiYpYdec0aeY8VGeL2u7cOR5EvpBQ8V99LTlZLBfHNzJD2wdulg/s912-Ic42/SAM_1059.JPG" width="600" height="450" /> Podbudowana tym osiągnięciem wyciągnęłam mojego obolałego (od kręgosłupa) męża na spacer do najbliższego końca wyspy i było pięknie. Wróciliśmy na stały ląd tym samym promem i wtedy właśnie skonsumowałam tego piotrosza na kolację.<br/><br/>W końcu, przewidywalnie, nadszedł ostatni dzień pobytu. Samolot mieliśmy póżnym popołudniem, więc jeszcze zdążyliśmy odbyć śniadanko na ganku oraz zjeść pyszny obiad w restauracji: ja doskonałego okonia morskiego, a mąż befsztyk. Powrotna droga mnie mocno wymęczyła: dwa loty po dwie i dwie i pół godziny, szwendanie się po lotniskach i brak nikotyny sprawiły, że dotarłam na lotnisko w Gdańsku w bardzo zestresowanym stanie. Już chyba nigdy nie zdecyduję się na taką długą podróż, chyba, że własnym samochodem gdzie mogę palić i odpoczywać kiedy chcę.<br/><br/>Ale Chorwację polecam bez zastrzeżeń!Siwahttp://www.blogger.com/profile/04904581790599572351noreply@blogger.com6tag:blogger.com,1999:blog-491057523913986672.post-35046973059657464882015-09-06T12:56:00.000-07:002018-01-08T09:06:09.066-08:00Wybrednego smakosza przegląd sopockich restauracjiUwielbiam jeść i zresztą gotować też, ale tak się składa, że co najmniej raz na tydzień jadam w restauracji. W Sopocie jest ich zastraszająca ilość i wiele z nich przez ostatnie parę lat odwiedziłam, z różnym powodzeniem. Poniżej opisuję moje wrażenia z nich, ale, żeby je w pełni zrozumieć, trzeba znać mój gust kulinarny. Lubię potrawy wyraziste, dobrze przyprawione, nie unikam ostrych; uwielbiam kuchnię polską, francuską, włoską, hinduską i chińską; nierozgotowane warzywa swojskie i śródziemnomorskie, kiszonki, surówki i zielone sałatki z odpowiednim sosikiem oraz wszelkie zioła i czosnek. Lubię mięsa i sery, najświeższe ryby oraz krewetki, homary i raki (niestety na małżowate mam uczulenie) a także pierogi, naleśniki i kluski (oprócz śląskich, bo zbyt gumowate). W poniższych opisach nie podaję dokłanych adresów, ale chętni mogą je łatwo znaleźć w Internecie – wiele jest na głównym sopockim deptaku prowadzącym do mola, ul. Bohaterów Monte Cassino.<br/><br/><b>Bar Przystań</b> – najpopularniejsza w Sopocie restauracja rybna i bodajże jedyna, która się w rybach specjalizuje. Znajduje się tuż przy plaży na gdańskim skraju Sopotu i zawsze jest zatłoczona. Moim zdaniem jest mocno przereklamowana: ryby, owszem, świeże, ale te z pieca są wysuszone i słabo przyprawione, a dodatki miernej jakości. Można tam pójść, ale niekoniecznie.<br/><br/><b>Baroco</b> – na rogu ulic Boh.Monte Cassino i Westerplatte, ze stolikami na zewnątrz. Jedzenie jest wspaniałe i pięknie podane: befsztyki, pieczone i smażone ryby, sałatki oraz bardzo tanie i pyszne zestawy obiadowe (zupa i drugie) w południe, ale obsługa i organizacja marniutka i łatwo się załamuje - przypuszczalnie z powodu niedoświadczonego kierownika i niedoświadczonych, przepracowanych kelnerek. Moje ulubione danie to pieczony łosoś z mozzarellą i suszonymi pomidorami na gotowanych warzywach (kalafior, brokuły, marchew, cukinia), ale jadłam tam też świetne flądry z pieca. Polecam cierpliwym gościom o stoickim usposobieniu.<br/><br/><b>Smakosz</b> – mniej więcej w połowie ul. Boh.Monte Cassino. Reklamuje polskie dania i owszem, ma je w menu, ale kiedy tam zawitaliśmy z naszymi litewskimi gośćmi, okazało się, że np. żadnych pierogów akurat nie ma. Mąż tam tydzień wcześniej jadł pyszny szpinak z masłem i czosnkiem, ale tego dnia nam się nie powiodło. Ja zamówiłam smażonego łososia, którego podali wysmażonego do sucha, w panierce – no toż to świętokradztwo! Towarzyszące surówki były znośne, ale nieciekawe. Kolega jadł smutno i wątle wyglądające pieczone żeberka, a mąż polędwiczki wieprzowe z kurkami, które były bardzo smaczne. Ogólnie więc nie polecam.<br/><br/><b>Cuda Wianki</b> – przyjazna i tania naleśnikarnia na górze Monte Cassino. Pyszne naleśniki ze zwykłej mąki lub pełnoziarnistej albo ziemniaczane, z dużym wyborem farszu. M.in. robią naleśnik z farszem jak do pierogów ruskich – niebo w gębie! Jedyny mankament to mała ilość stolików, więc zwykle trzeba chwilę poczekać. Uwaga: nie podają piwa ani wina! Zdecydowanie polecam.<br/><br/><b>Błękitny Pudel</b> – na Monte Cassino, mniej więcej naprzeciw Krzywego Domku, ze stolikami na zewnątrz. Ceny przystępne, jedzenie bardzo dobre, mają niezbyt szerokie menu zawierające swojskie polskie potrawy (np. doskonałe pierogi ruskie, kaszanka, wątróbka) oraz różne bardziej wykwintne, ale co najmniej pół godziny się na nie czeka. Polecam dla cierpliwych, zawsze można czas zabić herbatką czy piwem.<br/><br/><b>Mówisz i MASZ (</b>do niedawna<b> Image)</b> – cenowo niezbyt droga jak na Sopot, bardzo dobra restauracja / pub na Grunwaldzkiej. Jako Image, jeszcze na początku tego roku, była moją ulubioną restauracją, bo miała ciekawy, przytulny i niecodzienny wystrój (m. in. z rysunkami z Kamasutry na suficie) i oferowała pyszne zestawy obiadowe (zupa i drugie) za 20 zł, z których mąż zawsze korzystał, a w menu miała wykwintne dania, np. skwierczące krewetki w maśle z czosnkiem (moje ulubione) czy kotleciki z jagnięciny. Obecny wystrój jest prosty i mniej przytulny, ale może bardziej atrakcyjny dla młodych? Podejrzewam, że w nowej nazwie „i MASZ” odzwierciedla polską wymowę francuskiego słowa „image”. Menu nie zawiera już tanich zestawów obiadowych, chociaż może po sezonie do nich powrócą, ale nadal serwują te wspaniałe krewetki oraz codziennie wybór świeżutkich i dobrze przyrządzonych ryb. Podczas ostatniej tam wizyty, dwa tygodnie temu, odrobinę się zawiodłam, bo przy zamawianiu wskazałam palcem na menu ciekawie brzmiący chłodnik z jogurtem, rzodkiewką i kalarepą, a przyniesiono mi taki z botwinki, który widniał na tablicy przed restauracją, i na dodatek nie tak smaczny jak ten, który często sama robię. Absolutnie nie był zły, ale uważam, że kelnerka (jakaś nowa, bo nigdy przedtem jej tam nie widziałam) powinna była mnie poinformować o tym przy zamawianiu. Pomimo tego, polecam gorąco.<br/><br/><b>Sanatorium </b>– dwa kroki od Mówisz i MASZ, potrawy tańsze i bardzo pyszne. Najlepsze są makarony, które można wybrać do każdej potrawy. Ja zwykle biorę moje ulubione farfalle w potrawie Sanatorium - szparagi, czosnek, oliwa i boczek. Polecam.<br/><br/><b>Pizza Tresoro</b> – na górze Monte Cassino oraz przy Władysława łokietka w kierunku na Gdańsk. Ciasto doskonałe! Moja ulubiona pizza to ta z pikantnym włoskim salami, ale wybór jest olbrzymi. Polecam.<br/><br/><b>Dwie restauracje hinduskie</b>, niedaleko od siebie na Grunwaldzkiej, jedna po tej stronie co Sanatorium, a druga po przeciwnej. W pierwszej podają potrawy może i z hinduskich przepisów, ale chyba robione z polskich zastępczych składników, więc efekt w niczym nie przypomina mojej ukochanej kuchni hinduskiej. W drugiej każde danie jest serwowane w takim samym pomidorowym sosie, co w ogóle nie ma odniesienia do prawdziwej kuchni hinduskiej, którą dobrze znam. To jest skandal i obraza! Absolutnie odradzam!<br/><br/><b>Browar Sopocki – </b>były Złoty Ul na górze Monciaka – od niepamiętnych czasów była to knajpa dla samotnych i spragnionych oraz dla chętnych na czarnorynkowe dolary, gdzie równie dobrze można było wypić kawę i zjeść ciastko jak się upić. Od niedawna jest tam elegancka restauracja, a w głębi prawdziwy i działający browar, produkujący najprzedziwniejsze piwa, które serwowane są w restauracji . Mają wspaniałe befsztyki, ale podają je z wielkimi i kompletnie nieporęcznymi kuchennymi nożami zamiast noży do steków – może wydaje im się, że tak jest bardziej światowo, ale naprawdę trudno tym jeść. Warto spróbować.Siwahttp://www.blogger.com/profile/04904581790599572351noreply@blogger.com4tag:blogger.com,1999:blog-491057523913986672.post-51908792301489961572015-08-26T12:13:00.000-07:002018-01-08T09:06:08.409-08:00Ostatni zajazd na LitwiePlanując i przygotowując imprezę na 90-te urodziny Mamy nie mogłam się opędzić od podtytułu „Pana Tadeusza”. Wbił mi się w mózg z kilku powodów, z których najważniejsze to zdrowotna równia pochyła, po której Mama coraz szybciej zjeżdża oraz postępujący niedobór energii u organizatorów, czyli mnie i mojej siostry.<img alt="" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg62lKyjA4FPI7LIUpx9XVZZpg3pOlp7_iYkh-j__TN4kR5n5vZo3weRz1UwqcsI6NXh_BUOuV8UYcbGLzDrCfrXGsVbLAKs6WRDtxF26fs1zTTZgxg97FieHis4MLWqjJXVh7EMX7M6ynU/w958-h719-no/SAM_0848.JPG" width="958" height="718" /><br/><br/>Na imprezę chciałyśmy zaprosić wszystkich przyjaciół domu oraz najbliższą rodzinę z Krakowa i Bielska-Białej i wyszło tego ok. 50-ciu osób, więc, pomimo tego, że Mamy urodziny wypadają w listopadzie, impreza musiała się odbyć w lecie, w ogrodzie, bo jej dwuizbowy wiejski domek takiej liczby gości nie byłby w stanie pomieścić, toż to prawie jak całkiem przyzwoite wesele!<br/><br/>Wyznaczyłyśmy termin na sobotę 25-go lipca i planowanie zaczęłyśmy miesiąc wcześniej, a zakupy niedługo potem. Menu było obszerne i urozmaicone: na początek barszcz z krokietami, których sporą ilość wyprodukowałyśmy dużo wcześniej i zamroziłyśmy na właśnie taką okazję; kilka wykwintnych potraw na zimno z pieczywem, żeby umilić czekanie na grill, a z grilla marynowane polędwiczki wieprzowe i kiełbaski z bardzo dobrej wędliniarni. Na koniec jeszcze dodałam kilka filetów z łososia, żeby się nie zmarnowały, bo miałam przygotowane do usmażenia poprzedniego dnia dla gości z południa, ale nie wszystkie się zjadły, więc na imprezie przyprawiłam je jednym z sosów przygotowanych do krewetek (sojowo-imbirowym), ugrillowałam i miały wielkie powodzenie wśród kilku spóżnionych gości.<img alt="" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiYh_7kHzDpVt192VDMHSUoDZ_eq427ooO0DAp21uDefnwjXKyTIZsnUxnHbtGW6vNku3DEhynnEXSNEMiU29A8p13rNXl2E1kAF-91CdHX4OG6N2fm_L4DrGlzHnJf7PMb_wewmxuDi7Vm/w278-h208-p-no/" width="400" height="299" /><br/><br/>Potrawy na zimno składały się z mozzarelli z pomidorami, przyprawionej oregano i oliwą; olbrzymich krewetek z dwoma sosami, sojowo-imbirowym i majonezowym z harissą; wędzonego łososia w sosie śmietanowo-chrzanowym z kaparkami; sałatki z młodych ziemniaków i jajek w majonezie ze szczypiorem; kurczaka koronacyjnego (potrawa wymyślona na 50-tą rocznicę koronacji angielskiej królowej Elżbiety II); świeżutkich białych bułeczek; chrupiących ogórków zakiszonych tydzień wcześniej oraz pysznego smalcu i żytniego chleba. Na wszelki wypadek był też półmisek porcjowanych pieczonych kurczaków do konsupmpcji na zimno lub z grilla, żeby, broń Boże, nikt nie wyszedł głodny, ale zostały prawie wszystkie, bo oczywiście, jak zwykle u mnie, wszystkiego było za dużo. Mam jakąś paranoję na ten temat: w czasie przygotowywania wpadam w panikę, że nie starczy tego dla wszystkich, a potem zawsze się okazuje, że jest na pułk wojska.<br/><br/>Na deser były dwa półmiski pokrojonych i pięknie przez kuzynkę i najbliższą przyjaciółkę zaprezentowanych owoców, trzy torty z naszej wypróbowanej cukierni Sowa (zupełnie niepowiązanej z tą od podsłuchów) oraz ciasta zakupione przez gości z południa. Całemu posiłkowi towarzyszyły woda, soki oraz galony wina i piwa, więc było co pić.<img alt="" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjXUpvXwEv8tlBd_5e8HrkroAoC7431svgOp5Mf41lftTaEdUSq5trN05D9hDgwNVQuw1iANUXEDYnEQbRLmpLSkR9ZNEwNB37J5SrgBTj3Wf-wJopKGTQyap-DWmlH5Bjyjwf2yGhsbD91/w274-h205-p-no/" width="600" height="449" /><br/><br/>Gości przybyło na imprezę trochę mniej, ok. 35, bo nie wszyscy mogli, ale parking na trawniku wzdłuż wjazdu i tak okazał się niewystarczający, więc najpózniejsi goście zaparkowali już na szosie. Kiedy najwcześniejsi przybysze chcieli wyjechać, trzeba było zrobić większe przemeblowanie. <img alt="" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjk4OG49jKTSPCP2MeB5NQslhISf6vT6OWf1Sh_5vHV1KMbTLt9pDoeinXqtPmipng7CuklyM_LlBY_w68Fhse3PVZBvF2tifwx8DFpcfNs085UMdsmV7fp1i0GfvitRHM8gP9z143cFVYL/w958-h719-no/SAM_0826.JPG" width="700" height="525" />Skomplikowanymi manewrami samochodów bardzo sprawnie zawiadował brat - kapitan, który ma ku temu wybitne kwalifikacje, jako że jego obecna praca obejmuje m.in. ształowanie trudnych ładunków na statkach.<br/><br/>Os, much i komarów na szczęście nie było z powodu deszczowej aury, ale przybył jeden nieproszony gość - wielka i malownicza ćma, która całkiem możliwie mogła być jakimś paskudnym szkodnikiem drzew.<img alt="" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhHguPMuD-GA7-Q0-j3692xXOYDRhmQCkd3pgT8Uxy2iNkKZQ087iPGfxz4sidp00j9qvNSSCB4FEHZtQinDqxsWaoCql1tm5rEJSd1F-SFXhzx8k5vKKZ3BVE5bYvW22ZzpdrUfN9kwNJi/w958-h719-no/SAM_0843.JPG" width="700" height="525" /><br/><br/>Mimo burzliwej i deszczowej pogody impreza była udana. Mama, która już nie wstaje z łóżka i jest bardzo słaba, kazała się wywieźć na wózku na ganek, gdzie przywitał ją tłum gości, intonując „Sto lat”, co ją bardzo ucieszyło i podbudowało.<img alt="" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgAiLxDvfZXOvhvujDgss8NdkAXHqHXXUYAZ9pWKhnz-h6PWuqu6L5WzW2bWWm1suFg8TEL0YfwRFLW87wnELXa7LNByWSkgHwyF0euQavmgwn_pRKpLiUqcUHuU9Mibd5bBNBE21WANSh2/w958-h719-no/" width="700" height="525" /><img alt="" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiwR6XDw8thsxDoC8P5gNn2UK06T9zX022mrI10JGCqhMs4D80iE91psDj1IyRAT0-zXfpPVt4_HwibaJCGJOKB2zWLSPhZODfFRHTKjlXrSHZzrW84fyCnDVoIJLPm8H4xZajbbIi4NAng/w958-h719-no/SAM_0833.JPG" width="700" height="525" /> Miała w ogóle bardzo zajęty dzień, bo każdy nowy przybysz wchodził do jej pokoju, żeby się przywitać, wręczyć kwiaty i pogadać. Mama, choć urodzona w Jaworznie, jest z natury góralką i harcerką, więc nic jej nie straszne. Wspominała to potem przez kilka dni, mimo, że pamięć już bardzo szwankuje. Bardzo dobrze też jej zrobiła obecność gości z dalekiego południa: córki jej zmarłego brata, siostry Taty z mężem i naszej najbliższej prrzyjaciółki, która od dziecka uważa ją za swoją drugą mamę, więc doceniam ich trud w pokonaniu ciężkiej drogi z jednego końca Polski na drugi.<br/><br/>Konstatuję wobec powyższego, że nasz wysiłek w przygotowaniu imprezy się opłacił z nadwyżką, zwłaszcza, że szczególnie dobrze wpłynęła ona na Mamę, która po niej odzyskała trochę chęci do życia.Siwahttp://www.blogger.com/profile/04904581790599572351noreply@blogger.com5tag:blogger.com,1999:blog-491057523913986672.post-28416379461755260772015-08-13T13:38:00.000-07:002018-01-08T09:06:07.967-08:00Dziw natury? Rododendron w sierpniu!<em></em>W moim maciupcim miejskim ogródku właśnie kwitnie rododendron!!!<img alt="" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhuTH8LjsF5GWh8MZlEFXCIYj2EtY15wKDKQ9zWDb6h_dTXz0wZp_pni-wJLCNY-NQVZIBH_TEda4R_dddrauDJvx7hNw2rTHDbYionRe4y32VDPIthvhoTXVadz9Fc4nVqV7uF7aPMkZix/w276-h207-p-no/" width="400" height="300" /><br/><br/>A żeby nie było wątpliwości, na następnym zdjęciu widać jego typowo sierpniowe otoczenie: hortensję, niecierpek, begonię, paproć i funkię. <img alt="" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjd7yp2ipipSeLksbdBGyy-JLBaBqWIPnhl2W3NNhaThhjwKyz4p9lpmF_PCv1s8mESOT39jFREU3esrMA9jtB0Pl-flMr6agEHL-Z5V4EAM9QeMwnDlHLVVtTCavi9oJBGSQviU8amVEWJ/w276-h207-p-no/" width="500" height="375" /><br/><br/>Ten okaz posadziłam późnym majem, kiedy już przekwitał. Potem oberwałam mu przekwitnięte kwiaty, żeby nie wysilał się niepotrzebnie na nasiona, i, zgodnie z moimi oczekiwaniami, zawiązał dorodne pąki kwiatowe, a tydzień temu, ku mojemu bezmiernemu zdumieniu, zaczął je otwierać! Myślałam, że to to będzie tylko jeden pomylony pąk, ale zaraz zakwitł drugi i już dwa następne pękły. Do tej pory byłam święcie przekonana, że rododendrony kwitną tylko raz do roku, w maju, a potem tworzą przyrosty i pąki kwiatowe na następny rok.Siwahttp://www.blogger.com/profile/04904581790599572351noreply@blogger.com3tag:blogger.com,1999:blog-491057523913986672.post-44899831115558902412015-06-30T16:16:00.000-07:002018-01-08T09:06:07.057-08:00Powiadomienie dla moich blogerskich przyjaciółDrodzy wirtualni przyjaciele,<br/><br/>Nie pisałam na blogu chyba od kwietnia, a nie zaglądałam do przyjaciół przez cały czerwiec, więc istnieje możliwość, że administratorzy uznają mnie za zmarłą i usuną mój blog. Ja jednak dalej przebywam na tym padole łez, no, może w trochę gorszej formie, ale jednak. Mam kilka wpisów w przygotowaniu, ale po prostu nie miałam czasu się tym zająć.<br/><br/>Po pierwsze, przez cały czerwiec co weekend mieliśmy gości, na przemian z Anglii, Litwy i Szwecji, i chociaż wszyscy byli mile widziani i niekłopotliwi, to jednak trochę mnie to angażowało.<br/><br/>Po drugie, pod koniec czerwca mieliśmy kolejny zjazd klasy maturalnej (47-ma rocznica!!!), który ja organizowałam i na który cały catering przygotowywałam ja, mój kolega z Anglii i moja siostra, więc było co robić aby wykarmić 18 wybrednych osób na podwieczorek, wykwintną kolację i śniadanie następnego dnia. Nieskromnie się pochwalę, że menu było znakomite i wszystkim smakowało. Na przystawki podaliśmy terrine z kaczki z żurawiną i pistacjami w towarzystwie marynowanych prawdziwków (przyjaciel), wieprzowy pasztet Ardennes z zielonym pieprzem (ja), wędzonego łososia w sosie chrzanowo-kaparkowym (ja), sałatkę z pieczonych buraków z oscypkiem na rukoli (przyjaciel) oraz zieloną sałatkę z sosem vinaigrette (ja). Na danie główne był mój Boeuf Bourguignon z makaronem farfalle i przyjaciela tajskie curry z kurczaka z ryżem i dodatkowymi , mniej lub bardziej ostrymi, sosikami. Na deser były francuskie sery z winogronami i wspaniałe torty z cukierni Sowa, a do wszystkiego były odpowiednie wina. Zupełnie jak w pięciogwiazdkowej restauracji!<br/><br/>Po trzecie, mojej prawie 90-cio letniej, leżącej w łóżku od 2011 roku Mamie, którą od lat opiekuje się moja siostra, się pogorszyło, nogi jej kompletnie wysiadły, tak, że już nie może wstawać na krzesło klozetowe, a poza tym zaczęła mieć halucynacje, więc trzeba było natychmiast zorganizować pomoc, bo nie można jej zostawić samej ani na chwilę. Na szczęście udało się szybko znaleźć kompetentną opiekunkę (oczywiście prywatnie) i zainstalowaliśmy szpitalne łóżko z elekronicznym podnoszeniem pacjenta, więc sytuacja jest opanowana.<br/><br/>Po czwarte, ja przeszłam serię dogłębnych badań, które ujawniły, że mój przewód pokarmowy jest w dość nieciekawym stanie, ale raka nie mam i da się to ogarnąć, chociaż w każdej chwili może wystąpić niebezpieczny stan zapalny.<br/><br/>Po piąte, do końca lipca muszę koniecznie zrobić robotę, która nade mną wisi od kwietnia, ale do której nie mogłam się do tej pory zmobilizować.<br/><br/>Wobec powyższego proszę wirtualne towarzystwo o cierpliwość, nadal chcę z Wami być, ale mam przejściowe „schody”.Siwahttp://www.blogger.com/profile/04904581790599572351noreply@blogger.com8tag:blogger.com,1999:blog-491057523913986672.post-13389634922862648722015-05-14T12:57:00.000-07:002018-01-08T09:06:06.056-08:00Nieproszony gośćDo wczoraj nie miałam pojęcia, że udzielam mu schronienia, chociaż musiał rezydować i tyć na moim wikcie już dobre kilka lat. Nie zauważyłam go, bo siedział cicho i się nie odzywał, więc odkrycie jego obecności zaskoczyło mnie kompletnie.<br/><br/>Odkrycia dokonała lekarka przy okazji USG jamy brzusznej, zleconego przez lekarkę domową, która chciała się dowiedzieć, jak wyglądają moje nerki i nadnercza. USG wykazało, że te czują się świetnie a moja trzustka jest po prostu piękna, za to w pęcherzyku żółciowym zalega kamień o średnicy 15 mm, który charakterem przypomina trochę tykającą bombę, bo w każdej chwili może wybuchnąć, np. zatkać przewód żółciowy , powodując ostry stan zapalny, który wymagałby natychmiastowej interwencji na pogotowiu. Lekarka od USG pytała, czy miewałam ostre bóle poniżej mostka lub pod prawym żebrem, ale powiedziałam, że nie, bo nic takiego nie przychodziło mi na myśl. Jednak, po dłuższym namyśle doszłam do wniosku, że może był jeden taki kwalifikujący się epizod, chyba w zeszłym roku, kiedy to natychmiast po zjedzeniu obiadu doznałam ostrego bólu w nadbrzuszu, który utrzymywał się przez około dwie godziny, a potem ustąpił. Nie przypominam sobie innych takich przypadków, więc chyba było to tylko ten jeden raz.<br/><br/>Naturalnie od razu zrobiłam wywiad na temat w Internecie, który wykazał, że najlepszym rozwiązaniem jest usunięcie całego pęcherzyka, a nie tylko kamienia. Mogę to zrobić odpłatnie w prywatnej klinice w Warszawie, gdzie czas oczekiwania jest ok. miesiąca, lub za darmo w Anglii, gdzie mam ubezpieczenie zdrowotne, pozyskane przez wiele lat pracy i płacenia składek, ale nie wiem, jak długo musiałabym czekać na operację – tam też są kolejki, a ponieważ ja na razie nie mam stanu ostrego, to byłabym na szarym końcu. Istnieje jeszcze jedna opcja: odpłatna operacja w Anglii w prywatnej opiece zdrowotnej BUPA, z której już dwa razy korzystałam w celu wykonania ogólnych badań diagnostycznych, ale to na pewno byłaby najkosztowniejsza opcja.<br/><br/>Z oczywistych względów nie uśmiecha mi się operacja „na ostro”, więc chciałabym profilaktycznie mojego nieproszonego gościa jak najprędzej wyeksmitować, zanim zrobi mi poważny kłopot. Pragnę poznać Wasze opinie na ten temat i opisy ewentualnych doświadczeń z taką dolegliwością, bo jestem trochę zagubiona w tym wszystkim.Siwahttp://www.blogger.com/profile/04904581790599572351noreply@blogger.com9