piątek, 31 stycznia 2014

Nie mam czasu!

Znowu nie mam czasu pisać!  Co to za emerytura, kiedy nie można się samemu dogonić!

Właśnie pracuję nad korektą książki mojego męża (po angielsku), którą niedawno opublikował jako e-book, nieco przedwcześnie, bo przed korektą.  Mimo, że temat książki jest mi obojętny (polityka i Jan Paweł II), to czytam ją z zainteresowaniem, równocześnie korygując błędy gramatyczne i stylistyczne oraz zaznaczając miejsca, których nie rozumiem – albo dlatego, że są niejasno wyrażone, albo dlatego, że nie jestem obeznana w temacie.  Robię to dlatego, że mój angielski jest bardziej „uczony” niż jego, mimo, że on jest rodowitym Anglikiem, a ja po prostu zdolną lingwistką.

Równocześnie mam własną pracę, która akurat w ten weekend wymaga mojej kompletnej uwagi, więc będzie przerwa w pracy nad książką.

środa, 15 stycznia 2014

Wykorzystywanie bezbronnych

Temat nasunął mi się po przeczytaniu, jakiś czas temu, wpisu blogerki, której babcia padła ofiarą oszustów.  Zaczęłam wtedy to pisać i zamiast do mojej teczki blogowej schowałam to sobie do teczki z jakąś robotą, którą właśnie kończyłam i natychmiast o tym zapomniałam.  Dzisiaj, szukając jakiegoś pliku z tamtej roboty natrafiłam na ten szkic i postanowiłam go dokończyć, zwłaszcza, że temat nadal na czasie.

Nagminne stały się ostatnio w Polsce metody promowania i sprzedaży produktów i usług, które były zupełnie nieznane przed nastaniem naszego nowego kapitalizmu, takie jak, na przykład, „cold calling” czyli nieproszone telefony do abonentów, których numery widnieją w książkach telefonicznych albo może , jak to ma miejsce w Anglii, są sprzedawane w tym celu zainteresowanym firmom przez inne firmy czy instytucje, które weszły w ich posiadanie w zupełnie innym i legalnym celu.  Ogólna publika wydaje się być na to zupełnie nieprzygotowana i naiwna w tym zakresie doświadczenia, i często się na takie telefony łapie, biorąc je za dobrą monetę, kiedy należałoby odpowiedzieć rzuceniem słuchawki. Za przykład może tu posłużyć moja 88-letnia Mama, która, niezwyczajna takich metod, wdaje się w dyskusję z osobą dzwoniącą i czuje się w obowiązku tłumaczyć się z odmowy argumentując ją swoją osobistą sytuacją, bo jest dobrze wychowana i myśli, że tego dzwoniącego to obchodzi, więc nie chce sprawiać przykrości.

Ja, po wielu latach doświadczenia w Anglii, otrzymując telefony od nieznanych osób, które zapraszają mnie na jakiś pokaz lub darmowe badanie, albo mówią, że muszę odebrać nagrodę, którą właśnie wygrałam, albo oferują mi jakieś promocje w umowach o Internet, telefon, konto bankowe, itp., odpowiadam grzecznie, że dziękuję, ale mnie to nie interesuje,  jak będę czegoś potrzebować, to sama się zgłoszę.  Mówię to, jak tylko się zorientuję, że to taki telefon i rozłączam się.

Czasem jednak trudno się od razu połapać, czy odebrany właśnie telefon to jeden z „tych” czy jakaś sprawa, która faktycznie mnie dotyczy.  Niektóre z takich telefonów (a odbieram ich na linii stacjonarnej po kilka dziennie) są łatwe do rozpoznania, np. kiedy osoba dzwoniąca używa takiej formułki: najpierw „dzień dobry”, potem nazwisko, a potem nazwa firmy, którą reprezentuje. W tym momencie już wiem i mogę powiedzieć „nie, dziękuję” i szybko zakończyć połączenie. Inne zabierają trochę dłużej, bo dzwoniący albo oczekują opdowiedzi na „dzień dobry” a potem stosują bardziej rozwlekły tekst, albo, co gorsza, po powitaniu i podaniu nazwiska pytają, czy  dodzwonili się do pani X, co wymaga z mojej strony wytłumaczenia, że pani X nie mieszka tu od lat.  Jeżeli telefon jest rzeczywiście do niej, to dzwoniący przepraszają i się rozłączają, ale w większości wypadków to po prostu inny sposób na próbę sprzedania mi czegoś, co mi jest zupełnie nie potrzebne (ojej, razem czy osobno?) i po takim wstępie dzwoniący przechodzą do rzeczy, więc dopiero wtedy mogę się ich pozbyć.

Najgorsze i najbardziej czasochłonne są telefony typu: „dzwonię w sprawie pani rachunku za energię” , bo chwilę to trwa zanim się okaże, że osoba dzwoniąca wcale nie reprezentuje mojego dostawcy energii i żadnego rachunku mi nie wysłała, tylko próbuje mnie przeciągnąć do innego dostawcy. Mój mąż ma na takie telefony prosty sposób: mówi po angielsku, że nic nie rozumie i się rozłącza, ale ja tego fortelu nie używam, bo przecież jestem Polką, może dwujęzyczną, ale Polką.

Statystyk nie prowadzę, ale odnoszę wrażenie, że większość otrzymywanych przeze mnie telefonów jest od firm oferujących usługi medyczne i te są najbardziej niebezpieczne dla ludzi zdesperowanych bólem czy inną uporczywą dolegliwością.  Tak „wpadła” jedna z moich bliskich osób, wykształcona, pracująca i w pełni sił umysłowych. W okresie, kiedy ból kręgosłupa ją unieruchamiał, akurat zadzwonił do niej facet, oferując sprzęt rzekomo medyczny, który miał działać niezawodnie.  Będąc u kresu wytrzymałości, zgodziła się wypróbować sprzęt w domu i po jego użyciu poczuła pewną ulgę, więc po próbie podpisała umowę, według której weszła w posiadanie sprzętu za sumę 1 400 zł, którą zapłaciła facetowi.  Była zaskoczona, kiedy później jakiś bank zaczął ją ścigać za niespłacenie terminowo kredytu, którego zaciągnięcia w ogóle nie była świadoma, i za wynikające ze zwłoki  odsetki.  Straciłaby ponad 4 000 zł gdyby facet nie został zatrzymany za inne oszustwa a jego brat nie zadecydował, z prywatnych powodów, wynagrodzić strat poszkodowanym.

Absolutnie nie twierdzę, że wszystkie firmy medyczne, które do nas wydzwaniają to oszuści, ale bez oszustwa też można ciągnąć niezłe zyski z naszych zdrowotnych bojaźni po zaoferowaniu darmowego badania.  Jedno wiem na pewno: takie telefony okropnie mnie denerwują, zwłaszcza, że pracuję w domu, a one odrywają mnie od pracy, rujnując skupienie, które, z postępem lat,  coraz trudniej mi osiągnąć. Nie odbierać nie mogę, bo numer jest znany mojej rodzinie i używają go również moje sąsiadki.  Z powodu upierdliwości tych niechcianych telefonów zaczęłam się zastanawiać nad likwidacją linii stacjonarnej, bo przecież rodzinie i sąsiadkom mogłabym podać numer komórki, ale ma ona jeden plus: mam darmowe telefony do linii stacjonarnych w Anglii, a czasem muszę odbywać dluższe rozmowy z moim biurem w Londynie.  Ale trzeba rozważyć, czy to warto za taką cenę.

wtorek, 7 stycznia 2014

Requiem dla mojej suki – część II, Zycie

Suka miała ciężkie życie, chociaż mam nadzieję, że ostatnie 11 lat u nas jej to trochę wynagrodziło.  Przyszła na świat jako jedna z miotu 9-ciu szczeniąt w wyniku mezanliansu matki, rodowodowego wilczura, z jakimś przygodnym collie.  Szczenięta zostały uratowane od zagłady przez właścicielkę przytułka dla psów, panią psychlog od psów,  która zresztą zatrzymała sobie dwa z nich, stopniowo  rozparcelowując pozostałe i profesjonalnie wytrenowane szczeniaki do indywidualnych domów.

Moja suka nie miała szczęścia: najpierw trafiła do domu gdzie, mimo wyraźnych instrukcji, karmiono ją nieprawiodłowo.  Kiedy zaczęła mieć rozwolnienie i brudzić w domu, wygnano ją do ogrodu.  Suka bardzo cierpiała z tego powodu, bo potrzebowała być blisko ludzi.  Pani psycholog w końcu zabrała ją z tego domu i suka wróciła do przytułka.

Jej następnym domem był pub (rzecz dzieje sie w Anglii), w którym rezydowały już dwa spaniele.  Wszystko było dobrze, dopóki do domu nie sprowadziła się matka właściciela z 14-to letnią suką, foksterierem.  Suki się natychmiast serdecznie znienawidziły i, kiedy właściciele bezmyślnie zostawili wszyskie psy razem w ogrodzie i wyjechali na 5 godzin, po powrocie zastali trupa foksterierki, najoczywiściej zagryzionej przez psa.  Sprawczynią najprawdopodobniej była suka.

Wróciła więc do przytułka i jego klatek (w których chyba musiała gryźć cement lub metalowe kraty, bo przednie zęby miała starte).  W momencie kiedy jej zdjęcie znalazłam w Internecie, w trakcie poszukiwań towarzyszki dla mojego bardzo młodego labradora, którego zapotrzebowanie na osobistą uwagę przerastało moje możliwości, przytułek się likwidował z powodu braku środków i suka była ostatnim psem do wydania.  Napisałam do przytułka, następnie porozmawiałam szczerze z panią psycholog przez telefon  i zostałam zaproszona na próbę.  Próba wypadła świetnie:  mój 7-mio miesięczny labrador czytał sukę jak książkę i dostosowywał się do jej dominacji, a suka go tolerowała.

No więc zdecydowałam się ją wziąć.  Miała 2 lata i była kompletnie skopana psychicznie.  Z natury spięta, dozgonnie wierna i bojaźliwa (wilczurze cechy), wiele ucierpiała przez przykre doświadczenia w poprzednich domach i powroty do przytułka, a jeszcze na dodatek metoda zastosowana do jej szkolenia spowodowała, że suka histerycznie reagowała na metaliczne kliknięcia, np. takie, jak przy zatrzaskiwaniu kółek segregatora oraz na wysokie tony, takie jak np. odgłos korka wyciąganego z butelki wina.  Po kilku latach te problemy w końcu minęły.

Wzięłam ją wraz z całą listą instrukcji:

1) po przywiezieniu do domu, wpuścić ją pierwszą;

2) przez pierwszy miesiąc nie dawać zabawek obu psom na raz, bo ona za zabawkę może psa pogryźć;

3) karmić wyłącznie suchą karmą dobrej jakości (pani psycholog zaaprobowała IAMS);

4) nie pozwalać na kontakt z 2 – 3 letnimi maluchami, bo ich piski mogą sprowokować ją do ataku;

5) przez pierwszy miesiąc nie spuszczać ze smyczy na spacerze, żeby nie uciekła.

Trochę to wszystko brzmiało przerażająco, ale po przedyskutowaniu szczegółów z panią psycholog doszłyśmy do wniosku, że adopcja się uda i nie myliłyśmy się.  Wzięłam ją do samochodu i posadziłam na przednim siedzeniu pasażera, a mąż siedział z tyłu z młodym, który przez całą  drogę usiłował sprawdzić, co suka robi z przodu, podczas gdy ona go kompletnie ignorowała. Już na pierwszym postoju okazało się, że suka uznała samochód za swoje terytorium i zaciekłym szczekaniem broniła go przed potencjalnymi intruzami, którymi mogli byli się okazać ludzie przechodzący obok.  Po dotarciu na miejsce, instrukcji punkt 1 wykonałam, ale i tak na początek trochę pocięła psu pysk, tak profilaktycznie, żeby nie miał wątpliwości, kto tu rządzi. I nie miał: przez pierwszy tydzień nie miałam z nim kontaktu, liczyła się tylko ona, ale potem treningiem odzyskałam kontrolę nad nim.

Punkty 2 i 3 zastosowałam dokładnie, a punkt 4 nie sprawił trudności, bo ani w rodzinie ani wśród bliskich znajomych akurat takich maluchów nie było.  Na wszelki wypadek od samego początku zastosowałam aparthaid: zakupiłam bramki dla psów (takie jak dla maluchów, tylko większe) i wprowadziłam system rozdzielania ich na noc i na każdą naszą nieobecność.  Młody zostawał bezpiecznie za bramką w tylnej części kuchni, a suka w przedniej, żeby nie mogły się pogryźć, bo nigdy nie miałam do niej pełnego zaufania pod tym względem.

Co do punktu 5, to nie było takiej potrzeby.  Suka nie miała najmniejszego zamiaru uciekać, trzymała się mnie jak rzep psiego ogona i nie odchodziła dalej niż na metr. Co więcej, nie chciała sama wychodzić do ogrodu, ze strachu, że zamknę drzwi i już jej więcej nie wpuszczę do domu – minął chyba rok, zanim jej to przeszło.

Na początek musiałam ją wysterylizować, bo pies był jeszcze wtedy kompletny.  Myślałam, że się na mnie za to obrazi, ale nic podobnego.  Mijały lata i suka powoli zaczęła wierzyć, że ma stabilny dom i kochającą rodzinę.  Zrobiła się weselsza i zaczęła się bawić z psem, czasami nawet zalotnie.  Miło było patrzeć na jej radość z nowego życia i na powrót pewności siebie, które sowicie wynagrodziły wszelkie początkowe trudności.

Jeżeli chodzi o inteligencję, to uważam, że suka miała jej mniej niż pies.  Była świetna w obserwacji, ale mechaniczna w działaniach, podczas gdy pies był powolny, ale myślący. Znała wszystkie nasze rutyny, np. gdy szła ze mną do klozetu, to wychodziła w momencie kiedy brałam do ręki papier toaletowy, bo wiedziała, że to koniec tej procedury.

Zawsze leżała na wejściu do mojego gabinetu, bo uważała, że musi mnie pilnować.  Pies, który wolał być bliżej mnie i kładł się pod moim biurkiem, często miał kłopoty z wyjściem z pokoju, bo ona nieustępliwie zagradzała mu drogę, i musiałam ją prosić, żeby go przepuściła, bo gdyby sam próbował ją przeskoczyć, to dostałby po ryju.

Nigdy nie upominała się o jedzenie, nie jak pies, który dokładnie o 9-tej rano i 5-tej po południu (pory karmienia) napadał mnie przy komputerze, drapiąc łapami i ogólnie się naprzykrzając.  Suka miała swoje zasady.

Najgorsza dla niej była rozłąka. Nie potrzebowała mnie dotykać, ale musiała mnie widzieć.

Pod koniec życia miała kłopoty z żołądkiem, ale najbardziej z biodrami i tylnymi nogami, co jest typowe dla wilczurów.  Coraz gorzej chodziła, nie dawała rady wskakiwać do samochodu i w żaden sposób nie chciała używać trapu, pieczołowicie  skonstruowanego dla niej przez naszego przyjaciela.  Ze schodami dawała sobie jeszcze jakoś radę, ale do samochodu trzeba było ją wsadzać, co, zważając na cotygodniowe podróże, zaczęło być problemem, bo my też nie młodzi.  Coraz gorzej było też z jedzeniem.  Najpierw przestała jeść suchą karmę, więc zaczęłam gotować zupy z kury i jarzyn, które przez kilka miesięcy chętnie konsumowała, ale potem jej przeszło. Normalne suche też jej przestało smakować, więc kupowałam wszelkie inne, ale też na nic.  Po którymś epizodzie rozwolnienia zaczęłam jej gotować ryż z kurczakiem, ale to też na niewiele się zdało, bo po prostu nie chciała jeść.  Wychodziłam z siebie, żeby jej jakoś pomóc, ale natura robiła swoje i 13-letnia suka po prostu się kończyła.

W końcu nadszedł kryzys (opisany w części I) i koniec.

piątek, 3 stycznia 2014

Gra dla małżeństw lub partnerów

Chcę się pochwalić twórczym osiągnięciem w dziedzinie prezentów gwiazdkowych na Boże Narodzenie 2013.

W naszej rodzinie już od wielu lat jest zasada, że każdy dostaje jeden główny prezent od wylosowanej osoby, żeby było sprawiedliwie, ale wszyscy i tak kupujemy dodatkowe.  Szukając drobnych upominków dla najbliższych natrafiłam na piękne, nostalgiczne, ręcznie robione medaliony w ozdobnej, metalowej oprawie ze szklanym kaboszonem, które zawierały pojedyncze numerki na podkładzie papieru ze starych ksiąg.  Tak mi się spodobały, że  je kupiłam, ale zdawałam sobie sprawę z tego, że same mogłyby nie przemówić do nimi obdarowanych, chyba, że też by byli nostalgiczni.

Zawsze chciałam być psychologiem, więc dałam moim marzeniom pole do popisu i wymyśliłam do tych numerków terapeutyczną grę dla par.  Włożyłam medaliony do ładnego pudełka i zaopatrzyłam je w następującą instrukcję:

Niebezpieczne Warzywa

- gra  dla  par

Zestaw zawiera:

- zawieszki z numerami 1 i 2

- zasady gry w dwóch wersjach

Zasady gry (wersja dla odważnych)

(znajomość arytmetyki wymagana)

1)      Para robi zebranie raz w tygodniu, np. w poniedziałek wieczorem (możnaby w sobotę, ale po co sobie psuć weekend), aby zanalizować swoje zachowanie w ciągu minionego tygodnia pod kątem wykroczeń partnerskich, które można podzielić na następujące warzywne kategorie, odzwierciedlające kolor twarzy winowajcy:

 a)      rzodkiewki, np. spóźnienie na obiad, niedokłane wykonanie zakupów, zaległości w wynoszeniu śmieci,  przypalenie kotletów,  itp.


 b)      buraki, np. niestawienie się na umówione spotkanie, przegapienie rocznicy ślubu czy imienin partnera, niedotrzymanie solemnej obietnicy, itp.


 c)      kalafiory, np.  zapodzianie się na noc, jakiś przygodny flirt na imprezie czy żenujący SMS.


 2)      Rezultaty: para podlicza punkty za wykroczenia:

Rzodkiewka                 1 punkt

Burak                           3 punkty

Kalafior                        5 punktów

3)      Wynik gry:

- partner z największą ilością punktów dostaje zawieszkę numer 2, czyli samo dno

- partner z najmniejszą ilością punktów dostaje zawieszkę numer 1, czyli top dog

Zawieszki można sobie przypiąć do szlafroka, ulubionego kubka lub też w każdym innym miejscu.

4)      nagroda za wygraną:

- partner z zawieszką nr 1 zyskuje absolutne prawo do  otrzymywania porannej kawy/herbaty do łóżka przez cały tydzień, aż do następnego zebrania (jeżeli to lubi, bo jak nie, to można ustalić stosowniejszą nagrodę).

Zasady gry (wersja bezstresowa)

(znajomość arytmetyki nie jest wymagana)

1)      Para robi zebranie raz w tygodniu, np. w poniedziałek wieczorem

2)      Jeden partner rzuca monetą (w jednym tygodniu partner A, w następnym partner B, na przemian)

3)      Wynik gry:

Orzeł / królowa – zawieszka nr 1 dla rzucającego partnera

Reszka – zawieszka nr 2 dla rzucającego partnera

4)  nagroda za wygraną, czyli nr 1:

- partner z zawieszką nr 1 zyskuje absolutne prawo do otrzymywania porannej kawy/herbaty do łóżka przez cały tydzień, aż do następnego zebrania (jeżeli to lubi, bo jak nie, to można ustalić stosowniejszą nagrodę).

Health warning: consult your doctor before use if you are allergic to any of the ingredients or if you are playing other games at the same time.

 (Po polsku:

Przed użyciem zasięgnij porady lekarza, jeżeli masz alergię na którykolwiek ze składników lub w tym samym czasie grasz w inne gry)

Wizyta

Dzisiaj na rogu mojej ulicy pojawił się Pan Premier, aby złożyć bukiet kwiatów pod tablicą upamiętniającą "Profesora Lecha Kaczyńskie...