środa, 27 marca 2013

Zima na wsi

Nie pisałam, bo od soboty jestem na wsi, gdzie na laptopie nie mam polskich liter i jeżeli takowych chcę używac, to muszę okupowac komputer siostrze, powstrzymując ją tym od zaliczania pasjansów (w czym jest bardzo dobra) i wymieniania na bieżąco uwag przez Gadu-Gadu z naszą wspólną przyjaciółką, którą los rzucił o dobre 600 km od nas. Nie pisałam też z powodu innych zajęc, w tym przedświątecznych zakupów i pichcenia potraw z wyprzedzeniem, np. pasztetu ardeńskiego czy nadziewanych piersi kurczaka do podania w plasterkach na zimno , żeby je potem zamrozic i w odpowiednim momencie wyjąc do  konsumpcji.  Całych tych świątecznych przygotowań możnaby swobodnie dokonac,  zaczynając od zakupów w czwartek, ale zauważam, że im jestem starsza, tym bardziej potrzebuję być gotowa „na zaś”.

A na wsi śnieg sobie dalej zalega, nie bacząc na silne słońce, które od kilku dni z nim walczy. Biedne są powracające z zimowisk ptaki, takie jak np. żurawie, których przeloty nad lasem o zachodzie słońca obserwuję już od trzech dni , bo co one będą jeść, jak wszystko jeszcze pod śniegiem?  Biedne też sarny i jelenie; przemierzają o zmierzchu okoliczne pola po rzepaku w poszukiwaniu jadalnej zieleniny, ale trudno im ją znaleźć po grubą pokrywą śniegu, i, mimo regularnego dokarmiania przez leśniczego, co zimę słabsze sztuki padają z głodu, tak jak ta sarenka, która dotarłszy pod bramę sąsiada zeszłej zimy, zakończyła pod nią walkę o byt z powodu braku sił.  Nasz zaprzyjaźniony leśniczy dostarczył nam siano i kukurydzę dla saren, ale na razie nie znalazły tego, co przedwczoraj  im wyniosłam na pole, co nie było łatwe w tym kopnym śniegu.  Od kilku dni widuję w pobliżu stadko sarenek, a dziś widziałam chyba koziołka (bo był sam i trochę większy), który długo chodził i grzebał kopytem w śniegu, zanim znalazł coś do zjedzenia.

Wczoraj, jak zwykle,  około piątej po południu nakarmiłam mojego psa i sukę i potem wypuściłam je na zewnątrz.  Jak tylko wystrzeliły z impetem z obory, w której z nimi tutaj mieszkam, pies zoczył stadko saren i, ponieważ niczego takiego w życiu przedtem nie doświadczył (bo w Londynie nie było), zaczął je obszczekiwac, czym one, oczywiście, zupełnie się nie przejęły. Szybko zmęczyło mnie to szczekanie, więc otworzyłam okno i kazałam mu przestac.  Owszem, przestał i przeniósł się do sadu.  Odetchnęłam z ulgą, ale nie na długo, bo zaraz z sadu doszło mnie znowu jego szczekanie i po tonie jego głosu wiedziałam od razu, że to na zwierzęta.  Wyglądnęłam przez okno po przeciwległej stronie obory, a tam, na polu po drugiej stronie szosy, piękne stadko jeleni, może 12 – 13 sztuk, i to o nie właśnie mu chodziło. Tym razem wyszłam do niego, żeby go uspokoic i udało się, ale od razu wrócił ze mną do obory, więc nie jestem pewna, czy przez tę dziką zwierzynę zdążył załatwic co trzeba – chyba jednak zdążył, bo potem w mieszkaniu nie  było żadnych niepożądanych wydarzeń.  A suka przez cały ten czas chodziła sobie po obejściu jak zwykle,  nie bacząc na jego histerię – może jest zwyczajna jego dziecińskiego zachowania, albo ma po prostu słabszy wzrok?

piątek, 22 marca 2013

Oj, będzie mi, będzie!

Tytuł tego blogu jest z bardzo starego kawału, który pewnie wszyscy znacie, o chłopcu, który ukradkiem wyjadał dżem ze słoika  w spiżarni, rzewnie płacząc i powtarzając: Oj, będzie mi, będzie, jak mnie Pani Matula nakryją!, co mu zresztą w wyjadaniu bynajmniej nie przeszkadzało.

No, może to nie jest idealne skojarzenie, ale tak właśnie sobie dzisiaj myślałam, odśnieżając 25-metrowy wjazd. W innych okolicznościach nie podjęłabym się tego wysiłku, ale muszę jutro jechać do Mamy.  Na wjeździe leżała już gruba warstwa śniegu, od 20-tu do 30-tu centymetrów, a usłyszałam, że może spaść następne 20 cm, więc doszłam do wniosku, że muszę to zrobić, bo 50-ciu centymetrów samochodem w żaden sposób nie pokonam.

Do zadania byłam niezbyt przygotowana, bo to dopiero moja druga zima w Polsce po powrocie z Anglii, a na dodatek tę pierwszą spędziliśmy, z powodu generalnego remontu naszego mieszkania, na wsi u Mamy,  gdzie zawsze można znaleźć pomocników do odśnieżania, albo płatnych, albo choćby życzliwego sąsiada, bo takiego mamy szczęście mieć.

Pogoda była piękna, słoneczko świeciło, ale mrozik zdrowo mroził, więc ubrałam się w kalesony, spodnie, zimowe buty, kurtkę puchową, czapkę, rękawiczki baranie  i słoneczne okulary, i ruszyłam do boju. Na samym początku już zorientowałam się, że „letko” nie będzie: po pierwsze, po każdych czterech machnięciach szuflą musiałam chwilę łapać oddech, a po drugie, nie bardzo było gdzie ten śnieg odrzucać, bo z jednej strony gęste krzaki a z drugiej ścieżka.  Nic to, walczyłam dzielnie przez ok. dwie godziny i bitwę wygrałam!

Za to teraz bolą mnie mięśnie w krzyżu jak cholera.  W czasie pracy bolały mnie też całe ramiona, mięśnie brzucha  i głowa, ale to minęło. Wezmę na noc coś na ból, ale nie jestem pewna, czy uda mi się rano wstać z łóżka.

Wobec dzisiejszego doświadczenia konstatuję, że odśnieżanie to robota dla młodych, silnych mężczyzn, najlepiej takich, co chodzą na siłownię, a nie dla 63-letnich, osłabłych kobiet. I tak mam fart, bo, oprócz odkopywania schodków przed wejściem, co robił mąż, to było pierwsze, i mam nadzieję ostatnie, odśnieżanie tej zimy.

wtorek, 19 marca 2013

Co to za pomysł z tym śniegiem?

Co to za pomysł z tym śniegiem?  Coś się chyba zarządcom od pogody mocno pomyliło, to miało być w lutym, nie teraz!  Według kalendarza, wiosna ma być za dwa dni, wszyscy o tym wiedzą, nawet tacy co kalendarzy nie posiadają, a tym od pogody  najwidoczniej takich wiadomości brakuje.

Rośliny wiedzą o tym; tulipany powyłaziły z ziemi i tylko czyhają, żeby się rzucić na całość, floksy wychyliły na świat czerwone łebki młodych pędów, wierzby opierzyły się srebrzystymi baziami, a cała reszta czai się w przedwiosennym pogotowiu.  Ptaszki wiedzą o tym;  sama widziałam wczoraj, jak wróbelek przeskakiwał z gałązki na gałązkę za wróbelką, za każdym razem siadał kawałeczek od niej a potem, przebierając łapkami po gałązce, przysuwał się i przytulał do niej boczkiem. Słońce o tym wie; codziennie wstaje coraz wcześniej, wspina się coraz wyżej i idzie spać coraz później, w poczuciu obowiązku rozgrzania zziębniętej ziemi i jak najszybszego zlikwidowania hałd starego śniegu.

A tu co? Nowy śnieg pada od samego rana, ukrył już wszystkie wczorajsze ślady po ruchu dwu- i czteronożnym i kołowym, z moich schodków zrobił zjeżdżalnię dla sanek,  zasypał samochody w garażach i na podwórkach a te, którym udało się odgrzebać, uwięził w korkach razem z miejskimi piaskarkami i pługami.  I jeszcze mu mało, dalej pada jakby miał całą zimę przed sobą!

A ja, w nadziei na wiosnę, zaczęłam już kupować nasiona ziół i kwiatów i planować ogródek miejski i wiejski.  Oczyma duszy widziałam już zachwycające mnogością kolorów i kształtów zagony ostróżek i onętków, wiszące koszyczki nasturcji oraz dorodne kępy malw i piwonii.  Slinkę na język przynosiła mi już myśl o salaterkach pełnych własnoręcznie wyhodowanych sałat, kolendry, cebulek i rzodkiewek i o pachnącym, świeżym koperku do posypywania młodych ziemniaczków. A teraz co?  Ten śnieg poleży jeszcze dwa, trzy tygodnie, więc jak tu siać?  Malwy i piwonie będą, bo są, ale co z tą resztą?

Musiałam na chwilę przerwać pisanie, żeby wpuścić i odśnieżyć psy, które minutę temu były przekonane, że chcą wyjść na zewnątrz, i uciekła mi melodia, więc to było na tyle.

środa, 13 marca 2013

Zmieniłam wygląd

Nie swój (to byłoby znacznie trudniejsze), ale mojego bloga, żeby był bardziej czytelny.  Poprzedni szablon (Choco...) bardzo mi odpowiadał, bo był elegancki, spokojny i się nie narzucał, ale miał ograniczone możliwości ustawień wyglądu, albo może po prostu nie umiałam ich znaleźć.  Nowy szablon, który właśnie zainstalowałam, ma więcej opcji, więc chcę go wypróbować, ale od razu mi zaimponował tym, że mogłam wybrać własne zdjęcie na nagłówek.  Wsadziłam jedno z ogrodu przy domu w Anglii, w którym mieszkaliśmy przez ok.17 lat bezpośrednio przed powrotem do Polski.  Serce mi się ściskało, kiedy oglądałam zdjęcia z tamtych lat, aby wybrać jakieś na mój blog, bo bardzo kochałam ten dom i ten ogród, ale to wcale nie oznacza, że żałuję powrotu do Polski, to po prostu zwykła nostalgia za przemijającym czasem.

Kościół i wiara

Chodzę do kościoła i uważam się za osobę wierzącą, ale nie jestem pewna, czy każdy ksiądz tak by mnie określił.

Jako dziecko, chodziłam na lekcje religii (poza szkołą, bo w szkolnictwie usunięto je chyba zaraz po mojej pierwszej klasie) i miałam szczęście trafić na mądrego księdza katechetę, którego miło wspominam.  Jego lekcje były na tyle interesujące, że nie opierałam się zbytnio przed uczęszczaniem na nie (dzieci zawsze mają ważniejsze sprawy do załatwienia niż jakakolwiek nauka) i, mimo, że teraz już z nich wiele nie pamiętam, jestem pewna, że nie mówił niczego, co by mnie raziło lub bulwersowało.  Na ile zdolna byłam w tak młodym wieku to ocenić, wydawał się rozumieć życie i miał efektywne podejście do dzieci i młodzieży.

Mama nauczyła mnie dziecięcego paciorka, który do dziś odmawiam,  chociaż z biegiem lat uzupełniłam go bardziej dorosłymi treściami.  Przystąpiłam do Pierwszej Komunii przy akompaniamencie tak hucznych i wystawnych uroczystości, na jakie pozwalała zestresowana sytuacja finansowa rodziców i pomoc reszty rodziny, a później przeszłam normalnym trybem przez bierzmowanie.  Sakrament małżeństwa był trochę nietypowy, bo mąż jest ateistą i Anglikiem, ale też się odbył zgodnie z wymogami Kościoła – mąż musiał tylko obiecać, że pozwoli mi wychować dzieci z naszego związku na katolików. Nawiasem mówiąc, Kościół znalazł się w tej sytuacji dużo lepiej, niż Urząd Stanu Cywilnego (młodszym czytelnikom wyjaśniam, że był to rok 1971 i za tamtych czasów jedynym prawomocnym ślubem był ślub urzędowy, a jak ktoś chciał kościelny, to mógł sobie taki zafundować, ale tylko jako dodatek).  Ksiądz odprawił formułki małżeńskie po angielsku, bo oboje zadeklarowaliśmy znajomość tego języka i wszystko poszło sprawnie,  za to w Urzędzie zamówiony tłumacz się nie stawił i pani prowadząca ceremonię, świadoma kolejki oczekujących kandydatów do legalizacji związku, zapytała nas, czy zgadzamy się na obrządek wyłącznie w  języku polskim. Zgodziliśmy się, bo mój kandydat na męża trochę polski znał, więc pani rozpoczęła procedurę.  Mój najdroższy zaczął dzielnie powtarzać za nią: „świadom praw i obowiązków”, ale ku wielkiej uciesze zgromadzonych, kompletnie zaciął się na słowie „obowiązków” i, pomimo kilku podejść, nie dał rady tego przeskoczyć (nomen omen to raczej nie był, sądząc po naszym długim stażu).  Skręcaliśmy się wszyscy ze śmiechu, co najmniej jak piosenkowa publika w pensjonacie „Orzeł”, aż w końcu pani zadecydowała, że najlepiej będzie, jak ja sama powtórzę formułkę, a on tylko ją potwierdzi, mówiąc „Tak”.  W ten sposób doprowadziła do prawnego zawarcia przez nas małżeństwa, chociaż często później żartowaliśmy na temat, że mąż mógłby to małżeństwo unieważnić, na podstawie tego, że nie rozumiał, co przysięga.

Po tej przydługiej dygresji czas wrócić do tematu.  Nie przeżyłam żadnego drastycznego przełomu w mojej wierze, nie odwróciłam się od wiary na zasadzie, że np. oszukiwano mnie przez dziecięce lata, ani nie odkryłam żadnego faktu, który zaprzeczałby istnieniu Boga.  Uważam się za osobę w miarę inteligentną i wykształconą, znam teorię ewolucji oraz najważniejsze odkrycia naukowe, ale nie zachwiały one mojej wiary w Boga, tylko może ją trochę „utolerancniły”.  Nigdy nie brałam słów Biblii dosłownie,  bo na pewno nie były do tego przeznaczone, a kto mi udowodni, że nie istnieje jakaś wyższa zasada, która zawiaduje naszym światem?  Może zwać się ona różnie w różnych religiach, ale to tylko sprawa kultury, w której się człowiek urodził.

Mój Tato też był wierzący, ale w kościele bywał tylko z okazji ślubów czy pogrzebów.  Kiedy zmarł, miejscowy, niezbyt mądry i, sądząc po jego zachowaniu wobec kongregacji, mało chrześcijański proboszcz  (z doktoratem!) nie chciał się zgodzić na katolicki pogrzeb.  W końcu się zgodził, pod warunkiem, że trumna nie będzie wystawiona w kościele, tylko w cmentarnej kaplicy. Za jego łaskawym pozwoleniem na mszy pogrzebowej przemawiał pięknie poprzedni proboszcz tej parafii, który był mądrym, wielkodusznym i wykształconym człowiekiem.  Znał Tatę z wizyt kolędowych, bo w pewnym okresie Tato go obwoził go po kolędzie po wiejskiej parafii,  i miesiąc przed Taty śmiercią rozmawiał z nim szczerze (coś na kształt spowiedzi).  W swoim pogrzebowym kazaniu powiedział, że Tato czcił Boga w piękności i mądrości natury i we wszystkich jego stworzeniach, co było bardzo trafną oceną życia Taty, który codziennie wpadał w zachwyt nad naturą, a to nad napotkanym motylem, a to ptakiem, sarną czy  grzybem, albo podziwiał piękność i perfekcyjny pomysł dzikiego lasu, gór, morza czy zwykłej łąki z polnymi kwiatami.  Latem to nawet rezgnował z toalety i na dłuższe posiedzenia wychodził do sławojki, żeby przez otwarte drzwi móc napawać oczy widokiem falujących łanów zboża za płotem.  Kochał to wszystko i przez to kochał Boga, który to stworzył, bo był przekonany, że to Jego ręka.

Księża i katecheci to tylko ludzie: jedni myślący, a drudzy, z powodu niedostatku intelektu, skrępowani zadanym tekstem; jedni uczciwi, a drudzy kombinujący krętacze; jedni summiennie wypełniający swe duszpasterskie obowiązki, a drudzy po prostu żyjący z datków wiernych i wykorzystujący nadarzające sią okazje do swoich mniej lub bardziej niecnych celów.  Nie wiem, czy statystyczny procent pedofilów wśród księży jest wyższy niż w ogóle ludności (może jest, z powodu większej pokusy), ale nie mogę całego klerykału potępiać z ich powodu. Potępialne jest to, że władze Kościoła takie sprawy tuszują i nie wyciągają wobec winnych żadnych konsekwencji. To jest zakłamane i zupełnie się z tym nie zgadzam. Tak jak w świeckim świecie, trzeba takich księży odsunąć od kontaktów z ludźmi i należycie ukarać, lub, jeżeli to stosowne, leczyć.

Kościół to instytucja, a wiara to kwestia indywidualnego światopoglądu. Wierzę, bo chcę, bo to mi daje pewną filozofię życia, której mogę się trzymać i która pomaga mi w podejmowaniu osobistych decyzji, ale nie ingeruje w zawodowe.  Inni stosują yogę albo Zen albo jeszcze coś innego, a wszystko sprowadza się do ludzkiej potrzeby na ukierunkowanie życia i nadanie mu głębszego  sensu, bo wszyscy  chyba wierzą, że jakiś sens musi być.  No nie?

wtorek, 12 marca 2013

Roztrojenie jaźni

Mam roztrojenie (nie mylić z rozstrojeniem) jaźni, ale nie jakieś genetyczne czy pourazowe:  gdyby takie było, to pewnie zostałabym fenomenem medycznym i opisywano by mój przypadek w bardzo mądrych publikacjach naukowych i wożonoby mnie po całym świecie, żebym mogła przedstawiać na uczonych seminariach symptomy mojej przypadłości. Nie, moje jest spowodowane, bardzo prozaicznie, nowym trybem życia, więc niestety żadnej sławy ani globtroterstwa z tego nie nie będzie.

Od czasu powrotu do Polski, jakieś półtora roku temu, zaistniałam w trzech wersjach, które na przemian przejmują moją osobowość w zależności od miejsca, w którym właśnie przebywam.  A mamy z mężem trzy mieszkania: jedno, małe, w centrum miasta, w którym (mieście, nie mieszkaniu) spędziłam młode lata i chodziłam do szkoły, drugie, odległe ok. 70 km od pierwszego i składające się z jednego dużego pomieszczenia na strychu nad oborą, pośród pól i lasów nieopodal maleńkiej popegeerowskiej wsi, dokąd wyprowadziła się Mama po przejściu na wczesną emeryturę, i trzecie, mikroskopijne, które kupiliśmy po sprzedaniu domu w Londynie jako miejsce, do którego możemy wracać.

W pierwszym zazwyczaj przebywamy trzy do czterech dni w tygodniu, spędzając resztę tygodnia w drugim.  W trzecim bywamy po kilka dni mniej więcej raz na miesiąc, ale rzadko razem, bo ktoś musi się zajmować psami, które przywiozłam ze sobą z Anglii. Ja jeżdżę tam częściej niż mąż, bo jestem nadal związana z moją byłą firmą, dla której pracuję, głównie na odległość, tak średnio trzy dni w miesiącu i mam tam również przyjaciół, a męża przyciągają tam jedynie stosunki towarzyskie. W każdym z tych trzech miejsc staję się właściwie inną osobą, albo przynajmniej inna strona mojej osobowości dochodzi do głosu.

W miejskim mieszkaniu zajmuję się, oprócz płacenia bieżących rachunków, urzędowymi sprawami naszej trójdzielnej Wspólnoty Mieszkaniowej, co wymaga cierpliwości i zaznajamiania się z przeróżnymi przepisami (dzieki Bogu za Internet!). Może czasem ubieram się na ulicę trochę bardziej elegancko  niż to robiłam w Londynie, gdzie nikt się nie interesował w czym kto chodzi, ale nie do przesady, bo lubię, nade wszystko, wygodę i wiele lat temu  przyzwyczaiłam się do chodzenia w spodniach i kurtce (najchętniej męskiej, bo te są bardziej w moim guście, no i  mają więcej kieszeni niż damskie, czyli można zrezygnować z torebki, co dla mnie jest dużym plusem!). Mam wrażenie, że tu większość pań w moim wieku stroji się na wyjście w kapelusze i najlepsze płaszcze, ale nie jestem gotowa do tego się posunąć, bo tak naprawdę, to nie obchodzi mnie, co ludzie o mnie myślą, to ich sprawa, nie moja, więc nadal najczęściej chodzę w dżinsach i kurtce. Tu też jestem blogerką, bo z braku innego zajęcia napadła mnie chęć do pisania.  Ponieważ chcę odrestaurować mój zaniedbany język polski, a równocześnie podtrzymać angielski, piszę blogi w obu językach i coraz bardziej mi się blogowanie podoba. W tym miejskim mieszkaniu również pracuję zawodowo: mam swój (maleńki) gabinet, dwa komputery, drukarkę i nieodłączne dwa psy pod nogami , dokładnie jak w naszym domu w Anglii, oraz e-mail i zdalne połączenie z serwerem naszej firmy w Londynie.  Oprócz tego jest telefon, więc praca na odległość jest całkiem znośna.  W tym mieszkaniu jestem ogólnie przytomna i zaangażowana umysłowo i korzystam z wiedzy zgromadzonej  przez wiele lat pracy zawodowej.

W wiejskim mieszkaniu zupełnie inne rzeczy mnie zajmują i innych wymagają fakultetów.  Najważniejsza jest  kwestia przeżycia w nim w niskich temperaturach: trzeba w kozie umiejętnie palić i kontrolować temperaturę, żeby się nie upiec w ciągu dnia, ale żeby do rana starczyło na nie mniej niż 14 stopni, i bardzo uważać, żeby moje psy nie zetknęły sią przypadkiem z suką siostry, bo byłyby jatki.  Zamawiam ludzi do rąbania drewna, odśnieżania  czy przekopywania grządek, bo nikt z rodziny się do takiej pracy nie nadaje, z powodu podeszłego wieku lub różnych schorzeń.  Podaję Mamie, która większość czasu jest unieruchomiona w łóżku, śniadanie, obiad i kolację, co normalnie robi na okrągło  moja siostra, ale jak tam jestem, to staram się w to włączyć.  Gotuję posiłki, na bieżąco i na zaś, do zamrożenia, żeby w razie potrzeby było co jeść, no bo przy nagłych i obfitych opadach śniegu siostra nie byłaby w stanie wyjechać z obejścia na jakiekolwiek zakupy.  Hoduję jadalne i ozdobne roślinki na ile się da, ale podlewanie ich w lecie jest uciążliwe dla niepełnosprawnych osób, a mnie tam nie ma przez cztery dni w tygodniu, a czasami nawet dłużej.  Gram z siostrą w Scrabble; mamy naszą własną wersję, z planszą pieczołowicie narysowaną dawno temu, w momencie nagłej i nieprzepartej potrzeby zagrania w tę grę, na odwrocie planszy  jakiejś innej gry,  i z trochę rozszerzonym zasobem liter , bo wycięłyśmy z tektury dwa zestawy, polski i angielski, a potem do polskiego dodałyśmy kilka liter z angielskiego.  Zrobiłyśmy też stojaczki do liter dla dwóch graczy, z pudełka po jakiejś Biolecithine, którą poiłyśmy Tatę kiedy umierał na raka płuc (gdy człowiek czuje się bezsilny wobec choroby, takie działania przynajmniej dają mu poczucie, że coś robi, żeby pomóc, ale, niestety, pomaga to tylko tym działającym, a nie choremu).  Wracając do Scrabble po tej dygresji, ja mam dużo więcej szczęścia w losowaniu liter niż siostra, za to jej o wiele częściej zdarzają się 7-mio literowe wyrazy, ale nasze zmagania nie są całkiem konkurencyjne, gramy o najwyższy wspólny wynik, czyli sumę jej i moich punktów.  Rozwiązujemy też krzyżówki, w których siostra mnie bije na głowę, ale ja lubię też łamigłówki i sudoku, których ona nie uprawia.

W londyńskim mieszkaniu jestem osobą zawodową i w miarę niezależną od rodziny.  Mam tam osobny zestaw garderoby, poszczególne części którego trudno mi sobie przypomnieć na odległość, bo były nabyte już po przeprowadzce i rzadziej ich używam. Chodzę do biura firmy, żeby odświeżyć kontakty i kontynuować pracę, którą wykonuję dla firmy na odległość, internetowo; spotykam się z kilkoma przyjaciółmi na kolację czy drinki w pubie i latam po sklepach w poszukiwaniu rzeczy, do których się przyzwyczaiłam, a których  mi w Polsce brakuje.  Chodzę do lekarza, by odnowić  recepty, bo tam mam leki za darmo, co jest wynikiem tamtejszych praw i mojego płacenia składek ubezpieczeniowych przez 38 lat, i odwiedzam moją byłą sąsiadkę, która jest sparaliżowana po lewej stronie ciała po ciężkim wylewie. Niekoniecznie jest moją przyjaciółką z wyboru, bo połączyły nas tylko nasze psy, które się kiedyś poznały w pobliskim parku.  Ona miała wówczas dwuletniego, długowłosego i  przepięknego owczarka niemieckiego, a ja trochę skundlonego, 4-ro miesięcznego czarnego labradora.  Psy od pierwszego spotkania przypadły sobie do gustu, więc musiałyśmy się zaprzyjaźnić, nie było innego wyjścia. Co prawda, ta miłość im przeszła, kiedy mój osiągnął dojrzałość, ale to chyba normalne.

Z tego „roztrojonego” życia wynikają pewne trudności, zwłaszcza dla osoby po 60-tce, której pamięć nie dopisuje. Na przykład, przetrzepuję w pośpiechu szuflady w jednym mieszkaniu, szukając takiego małego siteczka, którego akurat bardzo potrzebuję i nie znajduję, bo owszem, takowe mam, ale w innym mieszkaniu. Albo robię śledzie i przychodzi czas przełożenia ich do octu, sięgam do szafki  po butelkę, a tam jej nie ma! Jak to nie ma, przecież widziałam ją nie dalej jak trzy dni temu! I faktycznie widziałam, ale nie w tym mieszkaniu! Albo koleżanka zaprasza mnie na koncert i bal, a ja wszystkie stosowne ubiory mam w innym mieszkaniu, a w tym tylko takie ewentualnie na disco, itd., itp.

Innego rodzaju trudność sprawia mi radio. Mąż rano włącza swoją ulubioną stację angielską, słucham jej pasywnie, mimochodem, podczas karmienia psów i przygotowywania śniadania.  Z drugiej strony, będąc u Mamy, często słyszę wiadomości w polskim radio czy TV, i kiedy chcę komuś opowiedzieć o jakimś usłyszanym zdarzeniu, to nigdy nie wiem, czy to było w Anglii czy w Polsce.

Nie jestem całkiem pewna, czy prowadzenie takiego, niemalże nomadycznego, życia jest wskazane w moim wieku: trochę mi to mąci w głowie, i a nuż to przyspieszy nadejście Alzheimera?

środa, 6 marca 2013

Taniec

Oglądnęłam kilka dni temu  film „Poradnik pozytywnego myślenia”, za który Jennifer Lawrence zdobyła  ostatnio Oskara, i bardzo słusznie, grała doskonale.  Jennifer przypomina mi trochę z wyglądu Renee Zellweger, podobne rysy i mimika twarzy , ale chyba Jennifer jest trochę niższa i drobniejsza, choć na ekranie trudno porównywać, a osobiście nie miałam przyjemności żadnej poznać.  Ale nie o tym chcę napisać.  Ważnym wątkiem filmu był taniec  i to mi przypomniało jak bardzo lubię (albo raczej lubiłam, bo teraz już bardzo rzadko się to zdarza)  tańczyć.

Jeszcze do niedawna, będąc sama w domu, puszczałam jakąś ulubioną muzykę i tańczyłam sobie do woli, często przy okazji sprzątania czy gotowania, ale od kilku lat, nie wiem właściwie dlaczego, już tego nie robię, a szkoda.  Mój ostatni  taneczny „ występ”  godny jakiejkolwiek uwagi był kilka lat temu, na weselu koleżanki, której siostra prowadziła szkołę tańca.  Zaczęłam tańczyć sama, bo muzyka mnie porwała, a potem przypadkiem dołączył do mnie partner tej siostry.  Tańczył ze mną chwilę i widać było, że mój taniec mu zaimponował, na tyle, że w końcu zapytał: Kim jesteś?

Nigdy nie uczyłam się tańca, czego żałuję, bo pewnie podwoiłoby to moją przyjemność, ale zawsze miałam giętkie ciało, płynne ruchy, wyczucie rytmu i nastroju muzyki i, co najważniejsze w tańcach klasycznych,  łatwo poddawałam się prowadzeniu przez bardziej umiejętnego partnera.

Tak się składa, że mój mąż nie ma specjalnego talentu w tym kierunku, więc w ciągu naszego 41-letniego i nadal szczęśliwie trwającego małżeństwa nie natańczyliśmy się razem.  On też ma poczucie rytmu (mimo, że tzw. słoń nadepnął mu na ucho) i doskonale umie się wczuć w muzykę, więc czasem tańczymy,  ale główie na odległość, „bez trzymanki”, jak to się kiedyś mówiło o jeździe na rowerze bez trzymania kierownicy, czyli nie tango ani  walca, ale rock-and-rolla i inne małokontaktowe tańce. Nawet kilka razy zdarzyło nam się nienajgorzej odtańczyć rocka na pustym parkiecie, przed umiarkowanie zaciekawioną disco czy klubową klientelą.

Moim najlepszym partnerem do tańca był przez kilka lat o ok. 20-cia lat młodszy , samotny i nieśmiały kolega, który musiał się dobrze napić, żeby wejść na parkiet (ja zresztą też na całkiem trzeźwo nie umiem, potrzebuję czegoś dla kurażu i odrobinę pomocy w stosownym rozluźnieniu mięśni).  Przetańczyliśmy razem ze dwie zabawy  Sylwestrowe i może jeszcze parę tzw. prywatek, i za każdym razem oboje się świetnie bawiliśmy:  ja bardzo wyżywałam się w tańcu, a on chyba jeszcze bardziej, bo pokrzykiwał donośnie z radości w trakcie.  Niedawno spotkałam go znowu, po chyba 15-tu latach,  na imprezie z okazji 50-tych urodzin naszego wspólnego przyjaciela; zatańczyliśmy tylko raz, ale było tak, jakbyśmy to robili całe życie. Piękne!

Innym ulubionym partnerem był mój najbliższy przyjaciej z liceum. Ten wyniósł z dobrego domu znajomość tańca towarzyskiego, więc był świetny w klasycznych tańcach i umiał dobrze prowadzić.  Z nim też przetańczyłam wiele pięknych chwil.

Niestety, wszystko co dobre się kiedyś kończy. Po wielu latach palenia nie mam już tchu do energicznego tańczenia na dłuższą metę, chociaż ochota pozostała.  Kiedy niedawno koleżanka zaprosiła nas na koncert i bal, przyprowadzając ze sobą świetnie tańczącego kolegę, po jednym tańcu musiałam przez następny odpoczywać. W ogóle marnie mi szło, bo byłam zbyt spięta; wino, które w owym przybytku sprzedawano  było, mimo moich najlepszych chęci, nie do wypicia, o czym stali bywalcy musieli wiedzieć, bo zauważyłam tu i ówdzie przemycone własne trunki. Zespół nam przygrywający też musiał być dobrze zaopatrzony, bo im dalej w noc, tym częściej grajkowie robili przerwy, po których wyraźnie pogarszało się  ich granie.  Za to koncert był doskonały!

Fajnie by było jeszcze raz przetańczyć całą noc, ale raczej już mi to nie grozi.

 

Wizyta

Dzisiaj na rogu mojej ulicy pojawił się Pan Premier, aby złożyć bukiet kwiatów pod tablicą upamiętniającą "Profesora Lecha Kaczyńskie...