czwartek, 31 stycznia 2013

Miłe niespodzianki

Pod koniec zeszłego roku podjęłam się formalności związanych z ustanowieniem i rejestracją naszej maleńkiej Wspólnoty Mieszkaniowej. Trochę się tego obawiałam, bo z dawnych czasów pozostała mi silna niechęć do wszelkich urzędów, ale zdecydowałam się na to, bo jestem osobą uczynną i, z ogółu właścicieli, ja miałam najwięcej czasu na papierkową robotę i na bieganie z nimi po odpowiednich organach biurokracji. Do moich zadań należalo ”zalegalizowanie” Wspólnoty i założenie konta bankowego, bo czeka nas remont elewacji, do którego może (ale to wątpliwe) dostaniemy jakąś dotację od miasta, a do jakiejkolwiek refundacji potrzebne jest konto na nazwę Wspólnoty.

Ponieważ w takich sprawach moje wiadomości były zerowe, zaczęłam badać ten temat w Internecie, gdzie znalazłam portale dla zarządców nieruchomości, zawierające przydatne porady doświadczonych zarządców i prawników, oraz fora dyskusyjne, na których tacy początkujący jak ja zadawali pytania a ci wtajemniczeni na nie odpowiadali.

Bardzo szybko i łatwo dowiedziałam się wielu istotnych rzeczy, które ukierunkowały moje działania i z pewnością zaoszczędziły mi różnych potencjalnych kłopotów.  Na przykład, od razu się okazało, że wspólnot mieszkaniowych nie tworzy się jakąś uchwałą właścicieli czy innym świadomym aktem, bo taka wspólnota po prostu zaczyna sobie istnieć w prawie w momencie, kiedy zostaje wyodrębniony choć jeden prywatny lokal w budynku mieszkaniowym.  Na dodatek od razu ma obowiązki!  Moim zdaniem, jest to trochę nagłe i niespodziewane, albo przynajmniej dla mnie było, bo kiedy kupowałam mieszkanie w 2003 roku, to nikt nie wspominał o żadnych wspólnotach.  A może w Polsce to wszyscy wiedzą, tylko ja nie wiedziałam, bo w Anglii coś takiego trzeba założyć, żeby zaistniało.  Mało tego, w tenże sposób samorzutnie powstają wspólnoty „duże” i „małe” i ta różnica jest ważna, bo rządzą nimi inne prawa: duże podlegają pod ustawy o własności, a małe pod Kodeks Cywilny.  Nasza jest zdecydowanie mała, bo są tylko trzy lokale, wszystkie własnościowe, a duża zaczyna się chyba powyżej siedmiu.  Te wiadomości były pierwszym stopniem wtajemniczenia.

Następny stopień to obowiązki. Jak zaczęłam się w nich rozczytywać, to najpierw wyglądało na to, że bez wielkiej grzywny się nie obejdzie, bo nasza Wspólnota nie jest zarejestrowana w Urzędzie Statystycznym jako jednostka gospodarcza i wobec tego nie posiada wymaganego prawem numeru REGON.  Na szczęście, po dogłębniejszym przebadaniu tematu okazało się, że REGON należy zdobyć (pod karą w/w grzywny) po 14-tu dniach od uchwalenia wyboru zarządu, więc byliśmy uratowani!  Nasza bardzo stara, ale bardzo nieświadoma Wspólnota nigdy niczego nie uchwaliła, więc mogliśmy zacząć od początku.  Wobec powyższego zajęłam się studiowaniem uchwał.  Portale internetowe były w tym bardzo pomocne, ściągnęłam wzory i uchwaliliśmy co trzeba, więc mogłam zacząć starania o REGON.  Równocześnie poszłam do banku zrobić wywiad w sprawie konta dla Wspólnoty - tam się okazało, że bez NIP-u ani rusz, no więc NIP też trzeba było uzyskać.  Znowu zaczęłam czytać i dowiedziałam się, w jakiej kolejności te sprawy załatwiać: najpierw REGON, potem bank, a na końcu NIP, co było bardzo pomocne, bo mogłam była zacząć od końca i w (prawie) nieskończoność kręcić się w kółko w biurokracji.  W międzyczasie napisałam jeszcze trzy inne uchwały Wspólnoty, które okazały się niezbędne do załatwiania spraw w urzędach, i moi współwłaściciele podpisali je bez szemrania, w nadziei, że wiem, co robię (i wiedziałam!).

Dobra, najpierw REGON.  Weszłam na stronę GUS-u i znalazłam tam adres i stronę najbliższego Urzędu Satystycznego oraz kilka numerów telefonów, każdy do innych spraw, co od razu wywarło na mnie bardzo pozytywne wrażenie, bo alternatywa jest taka, że wisisz na telefonie i wysłuchujesz listy opcji aż trafisz, jeżeli masz szczęście, na tę, o którą ci chodzi.  Jeden z numerów był do spraw REGON i bardzo mnie to ucieszyło, ale nadal miałam pewne wątpliwości, czy to zadziała.  Zadzwoniłam na ten numer i, ku mojemu zdziwieniu, zadziałało!!! Bardzo uprzejma pani odebrała mój telefon i dokładnie poinformowała mnie o wszystkich dokumentach wymaganych do uzyskania numeru REGON oraz o spodziewanym przebiegu całego procesu administracyjnego. Byłam zaskoczona i zachwycona taką miłą obsługą, ale nadal, jako smutna pozostałość PRL-owskiego bytu, gdzieś głęboko w mojej świadomości czaił się następujący scenariusz: pozbieram dokumenty, stawię się w Urzędzie, a tam się okaże, że się nie da załatwić sprawy, bo np. niepoprawnie wykreśliłam opcję w skomplikowanym, czterostronnym podaniu, co się okaże niemalże przestępstwem w obliczu prawa, albo nie przyniosłam jakiegoś ważnego dokumentu, o którym pani mnie nie poinformowała, bo każdy obywatel to powinien wiedzieć bez podpowiedzi.   Nic podobnego!  Okazało się, że sprawa przebiegła dokładnie tak, jak mnie ta miła pani poinformowała. I tu lekcja dla mnie: nie powinnam żyć przeszłością, bo w czasie mojej długoletniej nieobecności w kraju dużo się zmieniło.

Podobnie pozytywne doświadczenie spotkało mnie przy załatwianiu w Urzędzie Skarbowym numeru NIP dla naszej Wspólnoty, więc chyba powinnam w końcu wyciągnąć się z mojej socjalistycznej paranoi!

Ciekawe, czy możnaby dochodzić odszkodowania za takie psychiczne upośledzenia.  Lepiej nie, bo państwo poszłoby z torbami!

Dla czytelników, których interesuje ciąg dalszy: zakładanie konta bankowego było OK, więc w końcu dokonałam wszystkich moich zamierzeń w imieniu naszej Wspólnoty.

wtorek, 29 stycznia 2013

Emerytura - i co dalej?

Ojej, jestem emerytką!

Zawsze się bałam emerytury i unikałam myślenia o momencie, kiedy na nią przejdę, a tym bardziej snucia jakichkolwiek planów na czas, kiedy już nie będę pracować zawodowo.  Rozmowy na ten temat z mężem, który mnie od dobrych kilku lat namawiał do podjęcia tego kroku, kończyły się zawsze moim „no, może, ale jeszcze nie teraz” i jedyne co ustaliliśmy przed faktem to to, że na emeryturę wrócimy do Polski.  Może trzeba było coś konkretnego zaplanować, ale, m.in., powstrzymywała mnie od tego zasada, chyba nie całkiem rozsądna, że najpierw dożyjmy, a potem będziemy się zastanawiać!

Jestem pracoholiczką (a moja siostra wręcz twierdzi, że jestem hiperaktywna). Praca zawodowa zawsze była dla mnie bardzo ważna, a przez ostanie 10 lat pochłaniała mnie prawie bez reszty, z weekendami łącznie, co było rezultatem nie tylko pracoholizmu, ale również nad-obowązkowości i perfekcjonizmu (a może te cechy są właśnie częścią pracoholizmu?). Pracując, miałam zawsze poczucie, że jestem potrzebna, że robię coś co daje dotykalne rezultaty (których brak był głównym powodem mojej rezygnacji we wczesnych latach 70. z dobrze zapowiadającej się kariery akademickiej) a mi zadowolenie z dobrej roboty. Takie odczucia pewnie działają jak narkotyk, im więcej się go bierze, tym bardziej jest potrzebny.  Psycholog, po przeczytaniu tych wynurzeń, miałby pewnie dokładny obraz mojej psychiki (też kiedyś chciałam być psychologiem i lekarzem, ale poszłam na łatwiznę: anglistyka).

Po półtora roku na emeryturze doszłam do wniosku, że pracoholikom emerytura szkodzi.  Nie od razu stało się to oczywiste.  Przez pierwsze kilka miesięcy dalej pracowałam, mniej więcej trzy dni w tygodniu, żeby skończyć wprowadzanie nowego systemu bazy danych w firmie, kóry planowo miał wejść w użytek 6 miesięcy przed moim odejściem z pracy, ale który, z powodu niesummienności dostawcy miał duży „poślizg” (i zresztą nadal mam z nim trochę zajęcia, bo ciągle nie jest w porządku i chyba będziemy musieli w końcu zagrozić dostawcy sądem, żeby dojść tego, co nam obiecali).  Potem na jakiś czas zajęła mnie logistyka repatriacji: sprzedaż domu i kupno małego mieszkanka w zamian; pozbywanie się rzeczy, które nie przydałyby się nam ani w Polsce (gdzie mamy małe mieszkanie w centrum miasta z maciupeńkim ogródkiem) ani w jednopokojowym mieszkanku w Londynie, w tym sprzedaż dwóch samochodów z kierownicami po prawej stronie;  zorganizowanie międzynarodowej przeprowadzki całego naszego dobytku oraz dwóch dużych psów do Polski oraz równoczesnej, mniejszej, przeprowadzki do londyńskiego lokum; przeprowadzenie z dawna planowanego remontu kapitalnego mieszkania docelowego w mieście i konieczne z tego powodu wyniesienie się na wieś do pokoju na strychu nad oborą, czyli znowu przeprowadzka plus wywóz mebli do przechowalni, a pięć miesięcy później to samo w drugą stronę, itp.

Mimo tych rozmaitych zajęć, szybko ogarnęło mnie przygnębienie i apatia, nie mówiąc już o różnych dolegliwościach, które zaczęły się pojawiać, jedna po drugiej, zaraz po przeprowadzce z Anglii: to kręgosłup szyjny, to zawroty głowy, to nawroty dawnego syndromu rozdrażnionego jelita, to jakieś paskudne przeziębienie.  Pracując, chorowałam bardzo rzadko, a nawet jak miałam jakąś grypę, to siadałam do komputera i maili jak tylko ustąpiła wysoka gorączka.  Może działo się tak dlatego, że miałam teraz czas na lekarzy (z szyją kłopoty miałam już od wielu lat), albo dopadały mnie obce wirusy, a może kompletna zmiana trybu życia, diety i pór posiłków też miały na to jakiś wpływ.

Przygnębienie i apatia się pogłębiały, pomimo tego, że od lat biorę leki antydepresyjne.  Zaczęły się problemy ze spaniem, a rano nie chciało mi się wstawać, bo po co? A jak już wstałam, to siedziałam w piżamie i bezmyślnie zwiedzałam Internet. Cieszył mnie fakt, że jestem blisko rodziny, to duży plus, i ciągle krążyłam pomiędzy moim mieszkaniem i miejscem pobytu Mamy i siostry, ale to nie zmieniało mojego stanu psychicznego.

Cały czas byłam świadoma, że muszę znaleźć sobie jakieś zajęcie, ale, jak to bywa w depresji (bo mam to przećwiczone), świadomość to jedno, a zdolność działania to zupełnie inna sprawa: trzeba się najpierw w jakiś sposób wyciągnąć z „dołka”. Zmusiłam się w końcu do zajęcia się urzędowymi sprawami naszej małej wspólnoty mieszkaniowej i to trochę pomogło.  Potem zaczęłama pisać blogi, polski i angielski, co daje mi pewną satysfakcję, bo lubię pisać, i za punkt honoru wzięłam sobie doszlifowanie obu języków.  To już jest jakieś wyzwanie i przygnębienie zaczęło ustępować, ale jeżeli nie znajdę sobie czegoś porządnego do roboty, to będzie źle.  Możeby odnowić znajomości z uniwersytetu?  Odnawianie (i utrzymywanie) znajomości to moja najsłabsza strona, ale może mi się uda?

Najbardziej uderzającą i, dla mnie, niespodziewaną zmianą w mojej psychice po przejściu na emeryturę była kompletna utrata wiary w swoje możliwości i, co za tym idzie, pewności siebie.  Zupełnie mnie to sparaliżowało i odebrało chęć podejmowania jaichkolwiek zadań.  Doszło nawet do tego, że utraciłam wiarę w moją zdolność prowadzenia samochodu.  W Anglii jeździłam bez stresu czy problemów przez 35 lat, w każdy dzień pracy w Londynie oraz często na dalszych trasach, a tu nagle zaczęłam się bać do tego stopnia, że wolałam pokonywać różne utrudnienia, byle tylko nie siadać za kierownicę (kultura jazdy w Polsce pozostawia wiele do życzenia, ale nie to było powodem).  Ale może nie powinno mnie to tak dziwić: pracując, codziennie byłam zapewniana o mojej wartości i chwalona za osiągnięcia, bo codziennie dokonywałam czegoś ważnego dla firmy albo przynajmniej skutecznie pomagałam innym czegoś dokonać, a tu nagle koniec! Niczego nie osiągam (no, może, smaczny obiad, ale to robiłam i pracując, bo traktowałam gotowanie jako odskok od stresu pracy),  i, oprócz rodziny, która zawsze tak uważała, nikt nie uważa, że jestem wspaniała i niezastąpiona, nikt nie potrzebuje moich porad czy polega na moim sporym talencie do negocjacji lub do rozwiązywania problemów .

Panuje powszechne przekonanie, że jeden z plusów emerytury to możliwość całkowitego poświęcenia się swojemu hobby.  Zgadzam się, to może zdawać egzamin, jeżeli masz hobby, które zajmuje dużo czasu i jest intelektualnym albo sprawnościowym wyzwaniem. Moje hobby to ogrodnictwo, które w Polsce można uprawiać właściwie tylko wiosną lub w lecie, a poza tym to nie jest takie wymagające.  Jestem też kolekcjonerką naczyń szklanych, kafelków i piór wiecznych, ale te też nie są sposobem na życie. Można się również zainteresować portalami społecznymi, ale to nie zastąpi pracy.

Nie chcę narzekać, ale czegoś mi brak!

czwartek, 24 stycznia 2013

Dalszy ciąg wrażeń z powrotu do Polski

To już mój trzeci wpis dzisiaj, bo nadrabiam zaległości po tygodniu nieobecności.  Tym razem kulinarnie. Mieszkając przez 39 lat w Anglii, głównie w kosmopolitycznym Londynie,  poznałam smaki wielu egzotycznych dla mnie kuchni, m.in., hinduskiej, nepalskiej, chińskiej, taiwańskiej, greckiej, japońskiej, libańskiej i filipińskiej (tej ostatniej nie polecam!). Miałam też wiele okazji, aby zaznajomić się z kuchnią angielską, która w najlepszym wydaniu pochodzi z północy kraju, oraz z modnymi kuchniami wegetariańskimi.  Ponieważ bardzo lubię gotować, zaczęłam eksperymentować i w rezultacie potrafię przyrządzić całkiem jadalne curry (w wersji hinduskiej lub afrykańskej), grecką moussakę, chiński stir-fry oraz typową angielską pieczeń wołową lub jagnięcą z pieczonymi ziemniakami, pasternakiem i obowiązkowym, rzadkim sosem pieczeniowym.

W Anglii łatwo kupić warzywa i mięsa potrzebne do wszystkich tych potraw (nawet korzeń pietruszki i seler do polskiego rosołu, których Anglicy zwykle nie używają.  Seler od kilku lat jest dostępny w supermarketach, ale po pietruszkę trzeba pójść do polskich sklepów, których w Londynie jest sporo).

Po powrocie do Polski najbardziej odczułam brak jagnięciny w sklepach mięsnych. To jest moje smakowo ulubione mięso (na dodatek podobno z mniejszą zawartością cholesterolu niż inne), którego bardzo często używałam w Anglii, w postaci grillowanych kotlecików z kością, bardzo smacznej  pieczeni z łopatki lub duszonych giczy. Nie rozumiem, dlaczego tego w Polsce nie ma: owce hoduje się nagminnie na Podhalu, ale też i w inych częściach kraju, więc mięso powinno być.

Składniki do innych potraw z w/w kuchni są ogólnie dostępne w supermarketach.

Może trzeba założyć towarzystwo propagowania jagnięciny?

Nie było mnie parę dni

Nie pisałam przez parę dni (ten pierwszy dzisiejszy blog wrzuciłam „poza kolejką”, bo akurat był gotowy), ponieważ wyskoczyłam na tydzień do mojej drugiej ojczyzny, Anglii, żeby odświeżyć  swoje wiadomości o naszej firmie, zobaczyć się ze znajomymi  i pomieszkać w naszym londyńskim mieszkanku. Powodem były też dwa planowe spotkania firmy.

Pierwsze to doroczna firmowa impreza, na którą poszłam z mężem.  Kiedyś była to impreza bożonarodzeniowa w grudniu, ale już od kilku lat odbywa się ona w styczniu, bo łatwiej wtedy wynająć odpowiedni lokal.  W tym roku było jeszcze weselej niż zwykle, bo impreza była w osobnej, zarezerwowanej tylko dla nas, dwutorowej części kręgielni z barem w centrum Londynu.  Wszyscy się świetnie bawili, nawet tacy jak ja, co to nie potrafią niczym w nic trafić, ale chyba najbardziej zachwycona była 3-letnia córeczka dyrektorki, mimo, że nie korzystała z szczodrze płynących napojów wyskokowych.  Pod kierunkiem tatusia dźwigała kule tylko o połowę mniejsze niż ona sama i, zataczając się pod ich ciężarem, windowała je na coś w rodzaju rusztowania z pochylnią, z którego potem spychała je na tor.   Obserwując ich bieg, piszczała i podskakiwała z podniecenia, a kiedy potem czekała w kątku na swoją następną kolejkę, też nie traciła zainteresowania i klaskała entuzjastycznie innym zawodnikom, a bez wyjątku wszyscy obecni mieli wielką z niej uciechę.

Koszt imprezy jest całkowicie pokrywany przez firmę, co jest bardzo miłym (i kosztownym) gestem, udowadniającym, że firma ceni swych pracowników i w ten sposób dodatkowo ich wynagradza za lojalność i rzetelną pracę.  Jest to również świetna okazja do integracji pracowników (oraz ich współmałżonków i potomstwa), bo większość osób na codzień ma styczność  tylko z  członkami  własnych zespołów lub nawet tylko z klientami, u których akurat pracują.

Drugie to spotkanie wszystkich pracowników, odbywające się trzy razy w roku, na których dyrektorzy firmy przedstawiają obecny stan biznesu i prognozy na przyszłość, konsultują różne sprawy, słuchają opinii pracowników i przygotowują ich na nadchodzące wyzwania, takie jak, na przykład, jakaś inspekcja, kontrola finansowa czy konieczność przejścia ponownej,  okresowej, oceny w celu zachowania akredytacji firmy w „Investors in People”.  Jest to również okazja do doszkalania (poprzez prezentacje przygotowane przez pracowników lub  gości spoza firmy) w ogólnie ważnych kwestiach, no i oczywiście do dalszej integracji. Spotkanie trwa cały dzień i zawsze jest zapewniony gorący lunch oraz przekąski i napoje.  Dodać do tego rozsądne, pomocne  i nieagresywne zarządzanie i mamy firmę, w której ludzie chcą pracować.

Firma jest mała, zatrudnia ok. 20 osób i ma również ok. 20 dorywczych pracowników, zwanych współpracownikami, którzy równocześnie pracują w innych firmach albo dla siebie. W obecnych warunkach, to wydaje się być jedynym sposobem, w jaki mała firma może się utrzymać na rynku: dorywczych pracowników można po prostu nie używać, jeżeli brak zleceń.  Nasza działalność podlega pod departament oświaty (szkolenie młodych ludzi przez państwowo-fundowane tzw. programy czeladnicze oraz do-/przeszkalanie zatrudnionych dorosłych) i firma jest bardzo wysoko notowana w tej dziedzinie z powodu wybitnych osiągnięć szkolonych oraz jakości szkolenia.

P.S. Pisząc ten blog, zauważyłam, że nadal trudno mi pisać po polsku, zwłaszcza o mojej pracy w Anglii, ale nie tylko. Po pierwsze, w polskim praktycznie nie mam rejestru słownictwa związanego z pracą, bo nigdy tu nie pracowałam, a i inne rejestry też zubożały, a po drugie, nie wszystko co angielskie ma odpowiedniki w Polsce.   Co chwilę musiałam zaglądać do tłumacza Google, a i to często nie zdawało egzaminu. Poza tym, bardzo trudno jest uniknąć dosłownych tłumaczeń z angielskiego, bo są bezwiedne.  To samo zaczęło mi się teraz zdarzać, gdy piszę lub mówię po angielsku. Pewnie dojdzie do tego, że ani mój polski ani angielski nie będzie poprawny!!!

środa, 23 stycznia 2013

Klient nasz pan

... ale w Polsce niekoniecznie.  To jeden z moich ulubionych (albo raczej najbardziej drażniących) tematów.

Na przykład, sprzedawcy na Allegro  (które, nawiasem mówiąc, jest o wiele doskonalsze niż np. e-bay) dobrze wiedzą, że opinie kupujących mogą poważnie wpłynąć na ich popularność i zdolność przeżycia na rynku.  Na  Boże Narodzenie 2012 roku kupiłam chyba z dziesięć prezentów przez Internet (większość z Allegro) i żaden sprzedawca mnie nie zawiódł. Nawet jedna pani  przysłała mi gratis dodatkowe rzeczy do kompletu z  przedmiotem, za który zapłaciłam, bo uważała, że za długo czekałam na przesyłkę (z powodu jej choroby!) – tego się w żadnym wypadku nie powinnam była spodziewać, ale to było miłe!

Allegrowiczom naprawdę zależy na klientach i wobec tego traktują klientów indywidualnie i poważnie, i to się oczywiście opłaca.  Starają się zadowolić klienta i uniknąć negatywnych komentarzy, bo potencjalni klienci je czytają i biorą pod uwagę wybierając sprzedawcę.

I tak powinno być!  Klient, w większości przypadków, ma wybór i może sobie pójść gdzie indziej.

Niestety, wygląda na to, ze niektóre firmy nie zdają sobie z tego sprawy. Jako przykład podam tu moją ostatnią wizytę u fryzjera.  Poszłam do zakładu, do którego uczęszcza mój mąż i w którym przedtem raz czy dwa byłam.  Chciałam umyć i trochę podciąć włosy, bo już mnie okropnie denerwowaly.  Była godzina 13.10 i obie damskie fryzjerki w zakładzie były zajęte, ale u  jednej wygladało, ze zaraz skończy. Zapytałam grzecznie, czy jest szansa na na umycie i podcięcie włosów.  Odpowiedź dostałam odmowną: o 14-tej jest zmiana, wiec niech się Pani przejdzie i wróci po 14-tej.  Zupełnie to do mnie nie przemówilo, nie miałam najmniejszej ochoty na spacer, bo było zimno i padał śnieg, a zresztą nie miałam zbyt wiele czasu i spieszyłam się.  Poza tym przecież ta fryzjerka, która właśnie kończyła klientkę, na pewno zdążyłaby i mnie obsłużyć do 14-tej – w końcu  moje wymagania były minimalne (chociaż ona tego nie wiedziała, bo nie spytała o szczegóły).

Uznałam, że to nie jest to „co tygrysy lubia najbardziej” – tej wkrótce-wolnej fryzjerce nie chciało się brać nowej klientki, bo a nuż nie skończyłaby przed 14-tą!

Ponieważ zależało mi na tych włosach, wyszłam stamtąd i zgłosiłam się do zakładu fryzjerskiego, który znajdował się po drugiej stronie ulicy, niemalże naprzeciw tego pierwszego.  Tam mnie przyjęto z otwartymi rękami, mimo że, jak się później okazało, też zagrażała zmiana o 14-tej.  Teraz i ja i mój mąż będziemy chodzić do właśnie tego zakładu.  Mała strata? Może mała, ale ważna!

Lekceważenie klienta przez firmy usługowe to oczywiste samobójstwo, w większości przypadków. Wyjątkiem są tu firmy takie, jak np. bar czy restauracja przy jakiejś trasie przelotowej, gdzie większość stanowią jednorazowi klienci, ale i nawet tu niezadowalanie ich może być ryzykowne. Usługa to usługa dla klienta, więc nie może być sterowana tym, co wygodne dla pracowników.  Co mnie, jako klienta, obchodzi ich organizacja pracy, albo to, ile zarabiają, ile mają urlopu, kto jest szefem a kto podwładnym i czy pracodawca zapewnia im miejsce do wypoczynku na przerwach w pracy (co prawda, obchodzi mnie to, jako zwolenniczkę praw człowieka, ale to inna sprawa).   Zakład ogłasza godziny otwarcia, w których nie ma wzmianki o żadnej przerwie.  Nie ma też napisu, że konieczne jet wcześniejsze umówienie się na wizytę, więc potencjalny klient może się spodziewać, że zostanie obsłużony w godzinach otwarcia, jeżeli będzie wolny fryzjer, oczywiście przyjmując, że jeżeli nie, to trzeba będzie trochę poczekać.

Bez specjalnie długiego namysłu przychodzą mi na myśl trzy rozwiązania problemu zmian (a jakby pomyśleć, to pewnie znalazłoby się więcej): i) uwzględnić w ogłaszanych godzinach otwarcia przerwę od 13-tej do 14-tej; ii) uelastycznić godziny pracy, np. jeżeli jednego dnia pracuje się pół godziny dłużej, to innego dnia można skończyć pół godziny wcześniej;   iii) zorganizować pracę tak, aby jedna fryzjerka mogła zacząć a następna skończyć.

sobota, 12 stycznia 2013

Praca - czym to się je?

Przeraża mnie podejście ludzi do pracy, ale może to tylko świadczy o tym, że jestem przestarzała?

Oto jeden przykład tego tematu.

W którymś numerze mojego ulubionego tygodnika przeczytałam artykuł z wypowiedziami kilku młodych osób pracujących w handlu. Jedna z nich, nazwijmy ją Ania, opowiadała o swoich doświadczeniach z pracy w sklepie z odzieżą damską (albo może i męską też, ale Ania mówiła o dziale damskim). Ania twierdziła, że ma bardzo trudną i nieprzyjemną pracę z powodu klientów sklepu.  Narzekała, że niektórzy są agresywni lub niekulturalni (w przymierzalni raz znalazła odchody w torebce plastikowej), i współczułam jej, bo to rzeczywiście paskudne.  Następnie Ania zaczęła narzekać na klientkę, która nie dość, że przymierzyła kilka sweterków (które potem biedna Ania musiała zapinać na guziczki i układać na półce), to jeszcze, o zgrozo, żądała, by Ania sprawdziła w magazynie, czy nie mają innych rozmiarów!  W domyśle: Co za bezczelność, żeby klientka w sklepie odzieżowym przymierzała ubrania i jeszcze szukała rozmiarów!  W głowie się nie mieści!

W tym momencie lektury zagotowało się we mnie.  Czy Ania, podejmując tę pracę, została dokładnie powiadomiona o jej obowiązkach?  A jeżeli nawet nie, to  czy nie można było się domyślić, na czym polega praca „ na sklepie”? Może wydawało jej się, że płacą jej, żeby po prostu tam stała i ładnie wyglądała, jak wystrojony manekin?  Może, kto to wie. Wina może tu leżeć po stronie pracodawcy albo pracownicy, i bez dalszych informacji tego nie dojdę.

A może Ania uważała, że za mało jej płacą na to, żeby miała się starać.  Rozumiem, że mogła mieć dużo wyższe ambicje niż praca w sklepie z odzieżą, ale skoro zdecydowała się wziąć tę pracę, to czyż nie powinna, choćby z szacunku dla samej siebie lub nawet ze zwykłych nudów, przyłożyć się do niej?

Napiszę jeszcze na ten bulwersujący temat, który podciąga się pod kilka z moich ulubionych bolączek.

czwartek, 10 stycznia 2013

Konie (i krowy)

Na rok 2013 kupiłam sobie kalendarz ścienny z pięknymi zdjęciami koni.  To dla mnie nowość, bo od lat miałam albo czarne labradory albo malarstwo (impresjoniści, Vetriano, ew. plakaty, np. Muchy).  Kocham konie, mimo, że nie jeżdżę konno (może raz siedziałam na koniu jako małe dziecko), ale jest w nich coś czarownego i urzekającego.  Te tajemnicze, wielkie, często zatrwożone oczy; olbrzymie i pięknie umięśnione ciało, z którego emanuje potężna siła fizyczna; długie, zgrabne nogi; imponujące grzywy i ogony, i uszy, których mowa jest znana tylko wtajemniczonym.

Dlaczego kocham konie? Nie wiem, miałam z nimi styczność (choć rzadką) od bardzo młodego wieku, ale może głównie przyczyniła się do tego powieść „Gulliver’s Travels”,  jednego z moich ulubinych autorów,  Jonathana Swifta, w której konie są istotami rozumnymi. Jonathan Swift był niezwykle mądrym człowiekiem; o ile się nie mylę, to właśnie on napisał bardzo trafną listę zachowań, których pragnął się wystrzegać w starszym wieku.

Niedawno, jadąc samochodem, ujrzałam piękny widok na pastwisku, na którym był siwy koń i krowa: krowa lizała konia po szyi, a koń sprawiał wrażenie, jakby mu się to podobało!

Krowy też uwielbiam, bo mają jeszcze większe oczy i, sądząc z moich obserwacji, filozoficzne podejście do życia.  Jeżeli po śmierci powraca się na ten świat w innej postaci, to chciałabym powrócić jako krowa (ale mleczna, nie mięsna!).

wtorek, 8 stycznia 2013

Stara plebania

Stara plebania (wolne tłumaczenie z angielskiego oryginału na mojej drugiej witrynie,  perfectionist.blog.pl)

Nie wiem dlaczego właśnie w tej chwili przypomniał mi się poemat „The Old Vicarage, Grantchester”, napisany przez utalentowanego i na dodatek pięknego poetę Ruperta Brooke’a w roku 1912, który kończy się sławnymi słowami “Stands the Church clock at ten to three?  And is there honey still for tea?”.

Jest to prawdziwie zachwycający poemat. Brooke napisał go podczas któregoś z jego licznych pobytów poza krajem, kiedy usiłował odbudować swe zdrowie po załamaniu psychicznym.  Zastanawiam się, ile ten poemat może znaczyć dla tych, którzy nie znają Anglii ani, tym bardziej, hrabstwa Cambridgeshire, bo jest on pełen odnośników do okolicznych wiosek, ale one jednak nie są jego zasadniczym tematem. Poemat jest przede wszystim o tęsknocie za rodzinnymi stronami, które kochał, i za ich dziedzictwem kulturalnym i piękną przyrodą, i opisuje nostalgiczne wspomnienia poety z tych stron.

Te poetyckie opisy rzeki i otaczających ją łąk przypominają mi o miejscu, które znałam i kochałam jako dziecko. Nie była to plebania, ale dom stał nieopodal wiejskiego kościoła a bliski członek rodziny był księdzem, stąd może to skojarzenie.  To było gospodarstwo z pańskim dworkiem na południu Polski, należące do mojego wuja. Wjeżdżało się tam piaskową drogą wysadzoną brzozami.  Dom miał górę dla służby i dół dla „Państwa” (odwrotnie niż w systemie angielskim), olbrzymią kuchnię z piecem chlebowym i obszerne piwnice, w których w lecie przechowywało się pyszne kwaśne mleko i sery. Na zewnątrz był ogród kwiatowy z jednej strony domu, a z drugiej sad.  Obejście od frontu domu było placem, w zgodzie dzielonym przez (nie zawsze) uwiązanego psa, kury (w tym złośliwy i wojowniczy kogut), kaczki, gęsi oraz inne jadalne ptactwo, plus kilka kotów.  Plac opadał łagodnie w stronę przeciwległej, sporej stajni, która mieściła parę koni roboczych, różne pługi i inną rolniczą maszynerię, w której sie nie rozeznawałam, oraz starą bryczkę. Stajnia tworzyła jakby łuk podkowy, której ramiona stanowiły stodoła z krowami i świniami po lewej i murowana chatka stajennego po prawej.

Kiedy po raz pierwszy zapamiętałam to miejsce, w późnych latach 50., dom był w rozsypce do tego stopnia, że góra była zamknięta, bo groziła zawaleniem, i zresztą nie było już służących w domu, ale gospodarstwo nadal działało. Mówią mi, że odwiedzałam to miejsce wcześniej, i z wielkim uczuciem wspominam Panią dworku, która zmarła jak miałam 4 lata, ale większość moich wspomnień jest od wieku 6 czy 7 lat.  Po śmierci mojej Cioci, Wuj poślubił daleką kuzynkę, która od wielu lat prowadziła mu dom.

To było czarujące miejsce dla dziecka: tyle zakamarków do odkrycia, zakazane miejsca do zwiedzenia, podniecające opowiastki stajennego do wysłuchania, i ta pobliska tajemnicza, ciemna i wijąca się rzeka, dokąd prowadziło się krowy do picia pod małą, chybotliwą, drewnianą kładką, której przejście było wielkim wyzwaniem. Ogromne, pachnące bochenki chleba, co najmniej 40-to centymetrowej średnicy, które co dzień piekła moja przybrana Ciocia i które podawała do kolacji, wraz innymi pysznościami, przy nieheblowannym stole w kuchni, pracownikom powracającym po długim dniu w polu.  Właściwie nie wolno mi było do nich dołączać, ale uwielbiałam tak robić i Ciocia udawała, że tego nie widzi.  Smak ciepłego, spienionego mleka prosto od krowy (ochoczo asystowałam przy dojeniu i nawet kilka razy pozwolono mi trochę udoić).  Magiczne ubijanie masła w drewnianej maselnicy, która stała w sieni kiedy się jej nie używało. Dający poczucie bytowego  bezpieczeństwa zapach krowiej obory: pachnące siano, mleko i ciepłe ciała, i ostry lecz nie niemiły odór gnojówki przy oborze.  Cud, jakim jest nowo narodzone cielę, mięciutkie, puszyste i bardzo niestabilne.  Jesienne ogniska rozpalane na skraju pola ziemniaków, do których wrzucało się ziemniaki, żeby uzyskały 5-cio milimetrową zwęgloną skórkę - może parzyła ona w usta, ale ziemnaki były przepyszne.  Jedyny problem był w tym, że nie można było ukryć takiej działaności przed władzami domowymi, bo uczerniona buzia mówiła swoje.

Mogłabym pisać o tym w nieskończoność: spędziłam tam najszczęśliwsze chwile życia.  Moja Mama mnie tam woziła, bo sama miała wspaniałe wspomnienia z tego miejsca, z dzieciństwa i studenckich lat.  Niestety, złe czasy nastały i wuj musiał oddać gospodarstwo i dom na inny użytek, bo miał za dużo metrów kwadratowych na osobę.  Odwiedziłam to miejsce w latach 60., ale zaszłe zmiany bolały i zdecydowałam, że już nigdy tam nie wrócę.  Chcę pamiętać je takim, jakie było w czasach mojego szczęśliwego dzieciństwa.

Tajemniczy dokument

Tajemniczy dokument

Dostałam pismo w ładnej kopercie z kolorowym emblemem ZOM-u i pomyślałam: albo  rachunek albo odnowienie umowy.

Na pismo składały się dwie elegancko i czysto wydrukowane kartki A4 z tym samym logo, zatytułowane „Potwierdzenie salda” Odcinek A i „Potwierdzenie salda” Odcinek B. Oprócz pieczątki na jednej z kartek, na pierwszy rzut oka wygladały identycznie: adres mój i ich a pod nimi tabelka z numerkami, datami i kwotami.  Po słowie „Saldo” domyśliłam się, że to wyciąg z księgi buchalteryjnej i że wobec tego „WN” znaczy „winien” a „MA” to nie jakiś skrót ale po prostu „ma”.

Po dokładnym oglądnięciu obu kartek odkryłam różnice: adresy Nadawcy i Adresata były po odwrotnych stronach, a kwoty należności na Odcinku A były pod „Saldo WN” a na B pod „Saldo MA”.

Nie będąc obeznana z polską księgowością nie mogłam dojść, kto winien a kto ma, ale doszłam do wniosku, że to nieistotne, ponieważ na żadnej z kartek nie było żądania zapłaty ani żadnej innej informacji na temat co z nimi zrobić.  Na wszelki wypadek schowałam ten dokument do mojego skoroszytu z rachunkami.

 

Wystawienie takiego dokumentu z pewnością świadczy o tym, że ZOM szanuje mnie jako klienta i chce mnie informować o moim koncie i bardzo mi z tego powodu miło, bo zauważyłam, że jest wiele firm i instytucji, które wyraźnie mają swoich klientów „gdzieś”.  Jednakże jeżeli już, to możnaby trochę jaśniej, nawet mogłaby być z tego korzyść nie tylko dla mnie, ale i dla ZOM-u, bo wtedy może wystarczyłaby jedna kartka i byłoby taniej.

poniedziałek, 7 stycznia 2013

Historia pewnego "pojazdu" (z dygresjami)

Przeprowadzając się do Polski, wraz z większością mojego i małżonka ruchomego dobytku z prawie 40 lat, załadowałam na ciężarówkę malutką przyczepkę do samochodu, którą kilkanaście lat przedtem kupiłam w sklepie Halfords i która służyła mi w Anglii do wywożenia materiałów recyklingowych i śmieci ogrodowych na miejscowe śmietnisko.  Pomyślałam, że w Polsce też mi się może przydać, najpierw na początku kiedy będę się urządzać, później przy wyprowadzce na czas remontu mieszkania i ponownej wprowadzce, a potem do wywozu śmieci, więc ją zabrałam, mimo, że nie była specjalnie cenna i że przyjaciel w Anglii chciał ją ode mnie odkupić.

Po przyjeździe od razu się okazało, że nie mogę jej używać, bo przyczepka nie jest zarejestrowana jako pojazd drogowy i nie ma dowodu rejestracyjnego.  Tablicę rejestracyjną owszem ma, ale, zgodnie z tamtejszymi przepisami, jest to rejestracja samochodu, którym ją w Anglii woziłam.  OK, pomyślałam, co kraj to obyczaj, zarejestruję jak najszybciej i będę mogła wprowadzić w życie moje plany.

Spodziewając się biurokracji, najpierw poszłam do Urzędu Miejskiego zrobić wywiad na temat wymaganych dokumentów, itp., żeby nie latać tam co chwilę z następnym kwitkiem. W recepcji przy wejściu zaskoczyło mnie miłe przywitanie przez dwóch dobrze poinformowanych młodych mężczyzn, którzy spytali co chcę załatwić i dali wskazówki, jak dotrzeć do właściwego  pokoju.  Zastanowiło mnie, dlaczego, jak usłyszeli, że idę do Wydziału Komunikacji, z dziwnymi minami życzyli mi powodzenia.

Kiedy tam dotarłam, wszystko stało się jasne: Wydział działał w trybie PRL-u, tzn. urzędniczki były opryskliwe i swoim zachowaniem dawały mi do zrozumienia, że przeszkadzam im w pracy.  Natychmiast po wejściu owiał mnie chłodny powiew dobrze znanego mi z lat 60. i 70. stylu obsługi klienta.  W trzech okienkach urzędowały panie i, ku mojemu zdziwieniu, nie było kolejki petentów, więc po ostrożnym rekonesansie podeszłam do jednego z dwóch okienek, które zajmowały się rejestracją pojazdów.  Pani w okienku się oburzyła: proszę poczekać, aż Panią zawołam!

Poczekałam. W końcu druga pani mnie zawołała i poinformowała, że mam zawieźć przyczepę do stacji diagnostycznej na przegląd rejestracyjny, wypełnić podanie o rejestrację, uiścić należną opłatę i stawić się w Wydziale Komunikacji do rejestracji.

Tak też zrobiłam.  Pojechałam do stacji diagnostycznej, tak się złożyło, że w innym mieście niż to, gdzie miała być zarejestrowana.  Panowie oglądali, podziwiali (bo to wywrotka!), trochę się martwili, że nie mam dowodu rejestracyjnego, ale przyjęli moje tłumaczenie, że w Aglii nie trzeba i wystawili dokument, który opisywał przyczepkę, ale nie podawał roku jej produkcji, bo tej informacji na tabliczce identyfikacyjnej przyczepki nie było.  Panowie uspokajali mnie, że Wydział Komunikacji na pewno będzie mógł uzyskać tę informację od producenta w czasie rejestracji.

Dumna z sukcesu i pełna nadziei na pomyślne załatwienie sprawy, przy najbliższej okazji poleciałam do Wydziału Komunikacji w moim mieście, ufając, że sprawę załatwię od ręki.  Wypełniłam podanie, w którym wpisałam orientacyjny rok produkcji (jak się potem okazało, bardzo trafny), załączyłam diagnozę ze stacji diagnostycznej i kwit za uiszczoną wcześniej opłatę i poszłam do okienka.

Wtedy zaczęły się „schody”.  Okazało się, że, po pierwsze, nie jestem uprawniona do rejestracji przyczepki, bo nie mam dowodu, że jest moją własnością, a po drugie, w dokumencie ze stacji diagnostycznej nie jest podany rok produkcji i Wydział nie jest od tego, żeby tej informacji szukać. Tłumaczyłam, że przyczepkę kupiłam po prostu w sklepie, kilkanaście lat temu, paragon już dawno przepadł, rejestracji nie ma, bo w Anglii nie trzeba, a rok produkcji jest mniej więcej taki jak w moim podaniu i nie podano go na tabliczce identyfikacyjnej, bo nie było to wymagane przepisami.

Pani z okienka  stwierdziła, że nie może dalej działać bez instrukcji od zwierzchników, więc wysłała mnie do swojej kierowniczki.

Pani kierowniczka, kiedy się do niej dostałam (najpierw, jak zapukałam i weszłam do jej pokoju, to się okazało, że jest tam inny petent, którego, sądząc po jej reakcji, powinnam była zauważyć przez drewniane drzwi i się nie pchać na chama) była bardzo miła i wyrozumiała.  Powiadomiła mnie, że bardzo chciałaby mi pomóc,  wie, że w Anglii nie trzeba rejestrować takich małych przyczepek i rozumie, że nikt nie przechowuje bez końca paragonów za każdy zakup, ale koniecznie muszę zdobyć dowód posiadania, bo inaczej nie mam szans. A potwierdzenie roku produkcji przez producenta też oczywiście musi być, bo przecież, rzecz jasna, Wydział nie może po prostu przyjąć tego, co napisałam w podaniu (w domyśle: co to w ogóle za pomysł, żeby polegać wyłącznie na podpisanym oświadczeniu petenta).

Wyszłam stamtąd plując sobie w brodę, że jej nie sprzedałam przyjacielowi, poważnie zastanawiając się, czy po prostu nie kupić nowej przyczepki.  Ale nie, nie mogłam się poddać, przecież taki kawał świata ją przetransportowałam i przecież jest moja! Zaczęłam więc działać.  Najpierw dowód własności:  jako bardzo z natury praworządna osoba, nie chciałam robić żadnych przekrętów, więc przez dwa tygodnie rozpatrywałam dostępne mi sposoby udowodnienia własności. Np., czy mogłabym dostać jakieś potwierdzenie ze sklepu, w którym ją kupiłam w 1997 czy 1998 roku? Raczej nie, bo nawet jeżeli Halfords chciałby mi pójść na rękę, to na pewno już nie mieliby takich starych dokumentów, bo ich przechowywanie obowiązuje przez tylko 6 lat. Albo może mogłabym uzyskać oświadczenie od firmy przeprowadzkowej, że tę przyczepkę przywieźli do Polski z moim dobytkiem? Ale to i tak pewnie nie udowodniłoby, że jest moja.  W desperacji zdecydowałam się na coś, czego bym w innych okolicznościach nigdy nie zrobiła: przy najbliższej wizycie w Anglii podpisałam z moim przyjacielem oficjalną umowę, w której on sprzedaje mi tę przyczepkę.  Po powrocie poszłam do biura tłumaczy, gdzie za jedyne 30 zł tłumacz przysięgły umowę przetłumaczył i podstemplował.

Nawiasem mówiąc, powyższe doświadczenie potwierdza prawdę tego, co kilka miesięcy później powiedział mi elektryk, który coś robił w naszym mieszkaniu. Z najlepszych chęci zaproponował mi coś, co było nie całkiem w porządku, więc odmówiłam, tłumacząc, że  nie lubię łamać przepisów.  Wtedy powiedział: Oj, to ciężko Pani będzie w Polsce. Oczywiście, po przejściach z przyczepką, wiedziłam, że ma rację.

Napisałam też do francuskiego producenta przyczepki, po francusku, bo Francuzi tylko swój język uznają (przekonałam się o tym nie raz we Francji: nawet gdy Francuz zna świetnie angielski, którym operujesz, to chętnie pozwoli ci się męczyć Twoją łamaną francuszczyzną).  Wymagało to odrestaurowania mojej znajomości tego języka, która kiedyś była całkiem dobra, ale która przez czterdzieści parę lat zaniedbania niemalże wymarła.  To był zdecydowany plus tej całej historii, bo po pomyślnym uzyskaniu roku produkcji poprzez 6-cio tygodniową wymianę emaili z producentem, miałam satysfakcję dużego osiągnięcia, co jest rzadkością odkąd przeszłam na emeryturę.

Z oboma świeżo zdobytymi dokumentami (dowód własności i potwierdzenie roku produkcji przez producenta) poszłam znowu do Wydziału Komunikacji.  Tam się okazało, że dowód własności jest w porządku, ale nie mogą uznać potwierdzenia roku produkcji przez producenta, bo nie jest on  wpisany do diagnozy ze stacji diagnostycznej, która powinna to zrobć właśnie na podstawie tegoż dokumentu od producenta!  Mam wrócić do stacji diagnostycznej i uzyskać nowy dokument z rokiem produkcji.  Czyli producentowi może wierzyć stacja diagnostyczna, ale nie Wydział Komunikacji – ciekawe, bo jak rejestruje się nowy samochód, to producentowi wierzą.

Będąc osobą cierpliwą i Polką, nauczoną doświadczeniem z czasów Komuny, że należy się spodziewać bezsensownych wymogów ze strony urzędów,  nie powiedziałam nic i wybrałam się znowu do tej stacji diagnostycznej w tym innym mieście, gdzie mi przepisali dokument z uwzględnieniem roku produkcji (ale niechętnie, bo nie przywiozłam im ponownie przyczepki, którą dopiero co oglądali).

Nowy dokument ze stacji diagnostycznej, przetłumaczony dowód własności, kwit za uiszczoną opłatę i moje wypełnione podanie zaniosłam do Wydziału.  Tam mnie spotkała następna niespodzianka: panienka w okienku stwierdziła, że w dokumencie ze stacji diagnostycznej  jest KROPKA po pierwszych trzech cyfrach numeru seryjnego, a że w numerach seryjnych takiej kropki nie powinno być. (Nawiasem mówiąc, ta kropka była na tabliczce identyfikacyjnej przyczepki i w dokumencie od producenta, ale tabliczki panienka nie widziała a w dokumentcie nie zauważyła). Mało tego, w dowodzie własności (umowa sprzedaży) i jego tłumaczeniu są aż DWIE KROPKI, ta właśnie i jeszcze jedna po dwóch następnych cyfrach!   Więc panienka oznajmiła mi, że tego nie może przyjąć, tym bardziej, że na blankiecie dowodu rejestracyjnego żadne takie kropki nie są przewidziane. W tym momencie stanęła mi przed oczyma wizja ponownego wyrabiania wszystkich ciężko zdobytych dokumentów i  ogarnęła mnie dzika chęć zawycia z rozpaczy, ale zdołałam się opanować (i całe szczęście, bo a nuż wycie w miejscu publicznym okazałoby się jakimś karalnym wykroczeniem) i drżącym z emocji głosem usilnie prosiłam panienkę, żeby wpisała numer bez tych nielegalnych kropek.  Na szczęście, po chwili wahania zgodziła się i wpisała.

Tak więc w końcu, po około czterech miesiącach starań w trzech krajach, dostałam tablice rejestracyjne i dowód na moją przyczepkę.  Oczywiście moje urządzanie się i przeprowadzki już w większości minęły, a na śmietnisko i tak nie wpuszczają osób  prywatnych (ale to osobny temat), ale mam legalną przyczepkę!

Rozumiem, że są przepisy, i może nawet większość z nich jest całkiem uzasadniona, ale czy nie  powinny one uwzględnić faktu istnienia Unii Europejskiej i ruchu ludności pomiędzy jej krajami członkowskimi? Polska zachęca polskich emigrantów do powrotu do kraju (widziałam plakat na lotnisku Luton w Anglii, który obiecywał powracającym Polakom 40 000 zł na rozpoczęcie biznesu), ale jak widać powyżej, mogą zaistnieć pewne utrudnienia po powrocie (to moje akurat jest dość trywialne, ale jestem pewna, że jest wiele innych, poważniejszych).  Niektóre przepisy należałoby ujednolicić, np. takie jak te, o których były dyskusje w mediach przed Euro 2012: przepisy ruchu drogowego  dotyczące skręcania w prawo na zielonej strzałce, których różnice mogą niebezpiecznie zmylić kierowców niemieckich.  Wiele innych przepisów możnaby prawdopodobnie opatrzyć opcjami i instrukcjami co do ich stosowania tak, żeby indywidualny urzędnik mógł wybrać opcję odpowiednio do okoliczności. I na pewno żadnym przepisom nie zaszkodziłoby wprowadzenie odrobiny zdrowego rozsądku czy tzw. chłopskiego rozumu!

 

niedziela, 6 stycznia 2013

Pierwsze wrażenia repatriantki

Pierwsze wrażenia po powrocie z 39-letniej emigracji

Stare i nowe. Wyraźna zmiana, która mnie uderzyła jak tylko zaczęłam chodzić po sklepach i urzędach jako „tubylec”, to rzucająca się w oczy mieszanina starego i nowego w wielu dziedzinach życia, a szczególnie w takich nowoodkrytych jak obsługa klienta czy zarządzanie. Większość firm czy instytucji, z którymi się do tej pory zetknęłam wie, że to trzeba teraz mieć, ale nie bardzo ma pojęcie jak to robić.  To jeden z moich nowo-ulubionych tematów, więc będę jeszcze o tym pisać.

Zrobiło się ładniej! I w miastach i na wsiach zrobiło się ładniej i bardziej kolorowo, odkąd farby, lakiery, bloczki i inne materiały budowlane stały się ogólnie dostępne. Widać, że to nie z wyboru ludzie mieszkali w szarych i brudnych ścianach.  Odnowione rynki miast wyeksponowały piękno starych kamienic, którego przedtem się nie zauważało, a jeżdżąc szosami przez wsie odnoszę ogólne wrażenie, że jest schludniej. Zauważyłam też, że przy pomocy środków unijnych wiele dróg i ulic zostało odnowione i, przynajmniej w moim mieście, powstały długie ciągi ścieżek rowerowych.

Grunt to kasa! Jak masz kasę, to możesz kupić wszystko to co mieszkańcy Europy Zachodniej.  Problem w tym, że zwiększyła się ilość ludzi, którzy kasy nie mają.  Za tzw. Komuny więcej osób miało pracę (nawet gdyby nie było w tej pracy żadnej roboty) i wielu zdaje się tęsknić za takim stanem rzeczy.  Mam wrażenie, że coraz więcej osób zrezygnowało z pracy i korzysta z państwowych datków, uważając, że im się należą i wobec tego nie interesuje ich szukanie pracy. Może być to objawem demoralizacji w społeczeństwie, ale może to po prostu pogląd głęboko zakorzeniony w Komunie: „czy się stoi czy się leży, dwa patyki się należy”.   To też kwestia osobistych wartości: ja, na przykład, wolałabym wziąć jakąkolwiek odpłatną pracę niż żyć ze świadczeń państwowych i jestem przekonana, że dla chcących jest to osiągalne.  Ten problem nie jest zresztą tylko polski – to samo dzieje się np. w Anglii i w tej chwili usiłują tam wprowadzić prawa, które mają ukrócić wykorzystywanie państwowych zapomóg.

Polacy nie gęsi i swój język mają? Na początku post-Solidarnościowego kapitalizmu wyglądało, że nie. Kiedy we wczesnych latach 90. jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać nowe małe firmy i wielkie centra handlowe, najwyraźniej brały sobie za punkt honoru, żeby występować pod obcojęzyczną nazwą, najlepiej angielską.  Ale co to był za angielski!  Kiedyś z ogromnym zażenowaniem odkryłam np. że nowopowstałe centrum handlowe nazwano „King Cross”.  Nie mówiąc o tym, że z jakiej racji akurat tu taka nazwa, to jeszcze, jeżeli to miało być odniesienie do londyńskiej dzielnicy i znajdującej się tam stacji kolejowej, z błędem ortograficznym.  Inny przykład (a było ich wiele), to nazwa „Fresh & Beauty”, którą zoczyłam na butelce z jakimś szamponem czy innym płynem: pierwszy wyraz to przymiotnik a drugi rzeczownik, więc jeżeli już musiało być po angielsku, to albo „Fresh & Beautiful” albo „Freshness & Beauty”.  Na szczęście po powrocie do Polski zauważam, że ta moda przemija i pojawiło sie wiele fajnych, pomysłowych, polskich nazw (i tamto centrum handlowe też się teraz po polsku nazywa). O języku też pewnie jeszcze napiszę, i to nie raz.

Blisko rodziny!  Mieszkając w Anglii odwiedzałam rodzinę bardzo często, nawet do 5-ciu razy w roku (a mój mąż, Anglik, nawet częściej), ale to nie to samo co codzienny kontakt.  Co prawda, były też i plusy takiego układu.  Na przykład, gdy siostra z mężem urządzali się w nowym mieszkaniu we wczesnych latach 70. kiedy nie można było kupić mebli i wielu innych niezbędnych rzeczy, byliśmy w stanie przywozić im samochodem takie skarby jak np. materiał obiciowy i lakier do mebli, które sami robili, albo choćby dostarczać cukier do zapraw dla całej rodziny kiedy był na kartki. Wtedy podróże zagranicę, a szczególnie na „zgniły Zachód” były trudne i skomplikowane, nie to co teraz, od kiedy Polska jest w Unii.

Gdzie to załatwić? Mimo, że w mieszkałam w tym mieście przed wyjazdem do Anglii, to wszystko się tak zmieniło, że muszę się nauczyć od nowa miejscowych obowiązków i zwyczajów i dowiedzieć się, jak zaspokajać najcodzienniejsze potrzeby.  Jak kupuje się bilety na kolejkę elektryczną lub autobusy i jak się ich używa? Gdzie naprawić buty?  Jak zapłacić abonament za telewizor? Takie banalne rzeczy nagle okazały się ważne, ale oczywiście to normalne: większość tych samych kwestii pojawiłoby się, gdybyśmy przeprowadzili się do innego miasta w Anglii. Razem z mężem zaczęliśmy skrzętnie gromadzić i przekazywać sobie nawzajem takie przyziemne ale ważne informacje uzyskane od rodziny, przyjaciół i sąsiadów oraz przez własne obserwacje i doświadczenia.

Mój blog - dlaczego?

Witajcie blogerzy!  Dlaczego założyłam ten blog?  Może dlatego, że po 39-ciu latach nieobecności odkrywam Polskę na nowo i chcę się podzielić wrażeniami?  Może dlatego, że muszę się zająć czymś innym niż gotowanie i zakupy, albo że po prostu lubię pisać (chociaż najbardziej dobrym wiecznym piórem), albo że z długiego przyzwyczajenia rano zasiadam do komputera, ale nie mam na nim co robić?  Po roku na emeryturze jeszcze nie znalazłam sobie sensownego zajęcia (choć pierwszy okres głębokiego  przygnębienia już minął); może tu odkryję jakieś nowe wyzwanie?

Jednym z powodów na pewno jest to, że chciałabym douczyć się poprawnej polszczyzny, jaką dawniej się chlubiłam.  Jestem całkowicie dwujęzyczna, ale mój zasób słów w języku polskim zmalał zastraszająco i nad gramatyką też muszę się często zastanawiać.  Co gorsza, to samo powoli zaczyna się dziać z moim angielskim, na którym polegali moi angielscy współpracownicy, bo był taki nienaganny. Może założyć następny blog po angielsku?  To jest myśl!

Wizyta

Dzisiaj na rogu mojej ulicy pojawił się Pan Premier, aby złożyć bukiet kwiatów pod tablicą upamiętniającą "Profesora Lecha Kaczyńskie...