wtorek, 28 października 2014

Malta cz.2 - La Valletta

Malta jest, z różnych względów,  bardzo ciekawym państwem.  Po pierwsze, położona jest na archipelagu wysepek, z których tylko Malta, Gozo i Comino są zamieszkałe.  Po drugie, ma dwa oficjalne języki, angielski i maltański, ale starsi mieszkańcy raczej angielskim nie władają płynnie.  Po trzecie, jest fascynującym zlepkiem wielu kultur, przyniesionych na wyspy przez wielu kolejnych zaborców.

Maltański jest językiem semickim, jedynym, który używa tego samego alfabetu co my i jedynym językiem semickim zakwalifkowanym jako jeden z oficjalnych języków EU.  Przez cztery dni pobytu nie miałam większych szans go ogarnąć, ale zauważyłam, że ma wyraźne wpływy włoskiego, choć brzmi twardziej.  Jakieś okruszki złapałam, choćby z wyświetlaczy w autobusach, które podawały wiadomości po maltańsku i po angielsku.  Np. „Il waqfa il jmiss „ znaczyło „następny przystanek”, a „dziękuję” było jak po włosku, „grazie”. Dla mnie, jako lingwistki, było to objawieniem, ponieważ nigdy przedtem z żadnym językiem semickim nie miałm kontaktu.

O historii Malty nie bardzo mogę się wypowiadać, bo moje wiadomości zaczynają i kończą się na notatkch przeczytanych na mapie turystycznej, ale wiem, że olbrzymi wpływ mieli tu Rycerze Maltańscy, którzy, wysiedleni przez Turków z Rhodes, osiedlili się na Malcie w w roku 1530.  Znani również jako Hospitallers of St John of Jerusalem, odparli następny atak Turków i zbudowali wiele fortyfikacji oraz obecną stolicę, miasto La Valletta.

Do tejże Valletty udaliśmy się w pierwszy dzień naszego pobytu. Stolica była właściwie tylko o kilometr od Kalkary, ale przez wodę.  

Wpław nie bardzo wypadało, bo przecież po stolicy w mokrych majtkach paradować nie będziemy,  nie mówiąc o tym, że ja i tak nie nie umiem pływać (nad czym bardzo ubolewam, bo w takie piękne, gorące dnie woda przyciąga jak magnes).  Pojechaliśmy więc naokoło zatoki  autobusem, który w pół godziny dostarczył nas na dworzec autobusowy położony  przy samym wejściu do miasta, które prowadziło przez wielki, murowany most nad otaczającym je głebokim wykopem, niechybnie pozostałością po fosie.

Było to około południa i żar lał się z nieba na potęgę, więc w pierwszym rzędzie zakupiliśmy na jednym z pobliskich straganów odpowiednie nakrycie głowy dla małżonka, a w drugim podążyliśmy żwawo (żeby jak najszybciej znaleźć cień) za średniej wielkości tłumkiem innych turystów w stronę głównej ulicy miasta, gdzie oczekiwało nas kilka niespodzianek.

Pierwsza z nich to wspaniała rzeźba wielce urodziwego konia z bronzu, stojąca na kamiennym cokole zaraz za mostem, autorstwa Austina Camilleri.  Widziałam już wiele rzeźb koni, ale ta zaskakiwała jednym szczegółem: zamiast lewej przedniej nogi, ten koń miał kikut! 

Pomyślałam, że to może jakiś hołd dla walczących w niezliczonych maltańskich wojnach, ale po zbadaniu tematu w Internecie okazało się, że symbolizm tej rzeźby jest wieloznaczny, np. może wyrażać utratę potęgi czy władzy. Komplikuje zrozumienie fakt, że rzeźbę postawiono bardzo niedawno, w sierpniu 2014.

Drugą niespodzianką była wszechobecność angielskich sklepów odzieżowych i jubilerskich i banku HSBC, w którym mamy konto.  Gdyby nie ten klimat oraz charakterystyczna architektura, to mogłabym pomyśleć, że znajduję się na głównej ulicy w którejkolwiek dzielnicy Londynu.  Wrażenie dla mnie szokujące, bo chociaż takie sklepy nie zaskakują mnie np. w Polsce czy we Francji, to tutaj zupełnie nie byłam na nie przygotowana, zapewne z powodu kompletnego braku wiadomości na temat Malty.  Ale właściwie dlaczego nie miałoby tak być, skoro Malta była częścią imperium brytyjskiego od 1814 do 1964 roku.  Historycznych pozostałości po Anglikach jest tu sporo, choćby wiele nazw geograficznych lub ta skrzynka na listy w Kalkarze, na której widnieją inicjały Królowej Victorii. 

Przypuszczam, że jest tu również znacząca mniejszość expatriantów ze Starego Kraju, kilku starszawych nawet napotkaliśmy w autobusach.  Są tacy jak polska przedwojenna emigracja w Anglii – zatrzymali się w czasie i żyją w kulturze i warunkach, które panowały kiedy opuścili kraj. Być może jest to cechą wszystkich grup emigrantów, gdziekolwiek by nie osiedli.

Wracając do Valletty, oprócz tej najgłówniejszej ulicy są jeszcze dwie lub trzy równoległe i  podobne w charakterze, wszystkie nastawione na turystów. Ich zabudowa jest wzniosła (do pięciu pięter) i okazała, jak przystało na Parlament i inne państwowe urzędy w nich się mieszczące. Prowadzące od nich boczne uliczki są wąziutkie i strome, i oferują bardzo pożądany cień, w którym się często skrywaliśmy. 

Na kilku z nich, w najmniej prawdopodobnych miejscach,  znajdują się ambasady i inne oficjalne instytucje.

Zgłodniawszy co nieco, wstąpiliśmy na obiad do jakiejś restauracji na nieco większej z tych bocznych ulic.  Miała w nazwie coś plus „Bistro” , kilka stolików w cieniu na zewnątrz (tam usiedliśmy) i kilka w bardzo mrocznym wnętrzu, ozdobionym robiącymi wrażenie obrazami. 

Największe wrażenie robił jednak kelner, który chyba był również kucharzem albo co najmniej miał wpływ na to, jak się przyrządza tam dania.  Mógł mieć 35 – 40 lat, był szczupły, w miarę przystojny i według mojego męża trochę nachalny, a według mnie po prostu entuzjastyczny i hiperaktywny, może nawet miał ADHD.  Z wielką werwą przedstawił nam specjalne dania dnia i, w odpowiedziach na pytania, opisywał ich składniki i sposób przygotowania z dogłębną znajomością tematu.  Mówił płynnym angielskim, hiszpańskim i maltańskim, więc całkiem głupi nie był.  Trochę też gościom „kadził”, no ale w tym zawodzie to częste i może nawet czasem pomocne, chociaż trudno się na to nabrać.  Kiedy nie rozmawiał z gośćmi, to podśpiewywał sobie i nawet od czasu do czasu podskakiwał.   Chyba jednak to ja miałam rację, bo przy okazji wizyty w toalecie zauważyłam, że dokładnie tak samo entuzjatycznie i wylewnie rozmawiał z barmanką, mimo, że we wnętrzu  lokalu gości nie było, więc nie miał przed kim się popisywać ani komu cokolwiek sprzedawać .  Para, prawdopodobnie z Irlandii, zajmująca stolik sąsiadującym z naszym, też musiała zwrócić uwagę na niezwykłe zachowanie kelnera, bo tuż przed opuszczeniem lokalu Pani zapytała go wprost i bez ogródek ale również bez złośliwości  w tonie, czy czasem się sobą nie męczy.  Odpowiedź spodobała mi się, dokładnych słów nie pamiętam, ale jej sens był taki, że jak się coś robi, to trzeba to robić z radością i osobistym zadowoleniem.  Moim zdaniem to całkiem dobra maksyma, może nawet sposób na życie bez nadciśnienia lub wrzodów żołądka.

Po obiedzie jeszcze trochę posnuliśmy się po Valletcie, m.in. wstępując na lody (mąż) i zwiedzając sklep z piórami wiecznymi (ja). Mieliśmy już dość tego snucia kiedy otrzymaliśmy wiadomość od naszych przyjaciół, że oczekują nas na głównym placu w stolicy.  Pośpiesznie udając się na miejsce spotkania, znaleźliśmy ich siedzących przy jednym z ulicznych stolików należących do miejscowej knajpki. Z nieukrywaną radością dołączyliśmy do towarzystwa, zamawiając parę następnych drinków.  Miejsce było fajne ale  wietrzne i zaczęło się robić chłodno, przynajmniej dla kogoś odzianego w sukienkę stosowną do co najmniej 30 C, poza tym przyjaciele byli głodni, więc wkrótce opuściliśmy ten przybytek i pomimo dość wczesnej pory rozpoczęliśmy poszukiwanie restauracji na wieczorną biesiadę.  Po drodze nabyłam na straganie szeroki szal, który pozwolił mi przetrwać wieczorne temperatury ok.  22 C.  Nie bardzo wiedzielśmy dokąd się udać, ale przypomniała się nam wcześniej zauważona i dość popularna restauracja polecana przez Jamie'go Olivera więc do niej się zgłosiliśmy i nawet udało się dostać stolik, i to na zewnątrz. 

Zamówiliśmy maltańskie wina (bardzo dobre), maltańskie przystawki do podziału (też pyszne)  oraz główne dania według uznania.   Przyjaciółka jadła faszerowanego bakłażana, jej mąż ośmiornice, mój jakiegoś kurczaka, a ja wybrałam narodową potrawę Malty, królika, bo uważałam, że należy spróbować.  Porcje były całkiem niewielkie, ale wino nadrobiło i byliśmy zadowoleni.  Królik był , owszem, smaczny, ale nie jakiś rewelacyjny, chyba wolę choćby kurczaka. Najlepsze z całej kolacji było to, że nagadaliśmy się za wszystkie czasy.

Powrót autobusem do naszego hotelu był z przygodami. Ponieważ nie byliśmy jeszcze obeznani z trasą, doszliśmy do wniosku, że, biorąc pod uwagę niewielkość Kalkary  najbezpieczniej będzie wysiąść jak tylko ogłoszą Il-Kalkara, ale to okazało się być poważnym błędem.  Wysiedliśmy z autobusu według tej zasady i  zaczęliśmy iść główną drogą.  Było już ciemno, ale droga była oświetlona i nie odczuwaliśmy żadnego zagrożenia. Szliśmy i szliśmy, starając się trzymać trasy autobusu, ale niczego po drodze nie poznawaliśmy. W pewnym momencie natrafiliśmy na rozgałęzienie dróg, na którym drogowskaz pokazywał Kalkarę i na wprost i w prawo.  Poszliśmy na wprost bo tak nam się wydawało najlepiej i wkrótce potem napotkaliśmy następny przystanek naszego autobusu, co nam dodało otuchy.  Po drodze natknęliśmy się na „incydent” – w jakimś rozświetlonym domu najwyraźniej odbywała się huczna zabawa, która spowodowała przybycie policji.  Korzystając z okazji, zapytaliśmy policję o drogę do naszego hotelu, ale nie bardzo wiedzieli, o co nam chodzi.  W końcu trafiliśmy na malutki placyk, na którym przed jednym z domów siedziały trzy kobiety.  Na nasze zapytanie o Villa del Porto, bez wahania odpowiedziały: o tu, za tym drzewem, zejść schodami w dół.  I faktycznie, schody prowadziły dokładnie pod nasz hotel.

W ten sposób uratowani od nocowania na ulicy powzięliśmy mocne postanowienie przestudiowania trasy tego autobusu, w wyniku którego  okazało się, że autobus robi pętlę naokoło Kalkary, zaliczając po drodze Fort Rinella i kończąc znowu na przystanku przed kafejką.  Dla wszelkiej pewności postanowiliśmy również nie ruszać się z autobusu dopóki nie zobaczymy naszej przystani i tego się od tej pory trzymaliśmy..

(cdn)

sobota, 25 października 2014

Malta cz.1 - Kalkara

Nasza niedawna wycieczka na Maltę, najdalej na południe wysunięty punkt świata, który udało się nam odwiedzić, była wspaniała, pełna wrażeń, totalnie komfortowa i relaksująca, a na dodatek w przystępnej cenie. 

Najpierw spiszę najsilniejsze wrażenia z Malty, żeby nie zapomnieć, bo według mojego przyjaciela, w pewnym wieku trzeba wszystko zapisywać, i to szybko. Zasadę tę stosuję od lat, o ile nie zapomnę!

Klimat:  w pierwszej połowie pażdziernika słoneczna pogoda, suche powietrze i temperatura w ciągu dnia 26 – 30 C, ale niekoniecznie chciałabym tam przebywać np. w sierpniu, kiedy temperatura waha się od 30 do 40 C;

Krajobrazy:  przepiękne, bo wyspa jest mocno pofałdowaną skałą wapienną , otoczoną wielkimi, mniejszymi i całkiem maleńkimi zatoczkami morza w pięknym kolorze ciemnoniebieskim, powycinanymi niemalże koronkowo;

Zabudowa: styl arabsko-śródziemnomorski, płaskie dachy i wszędzie ten sam budulec – kamień wapienny w kolorze jasnego piasku;

Egzotyka: po raz pierwszy w życiu ujrzałam owoce na opuncjach oraz granaty na drzewach.

Nasza maltańska przygoda zaczęła się już na lotnisku w Gdańsku, kiedy to, wchodząc do baru w celu zakupienia kanapek na drogę, natknęłam się na znajomą postać postawnego mężczyzny w wieku dojrzałym. Zaraz potem zauważyłam jego żonę, zamawiającą kawę przy ladzie baru.  Byli to nasi dobrzy przyjaciele od pół wieku, którzy tak jak my mieszkają w Trójmieście, ale z którymi nie mieliśmy od co najmniej roku kontaktu, bo jakoś trudno nam na siebie trafić.  Okazało się, że też lecą na Maltę, ale na 10 dni (my na 5) i do innego hotelu. Radość z tego przypadkowego spotkania była wielka i obustronna i postanowiliśmy się spotkać na dłuższe pogaduszki następnego dnia.

Do naszego hoteliku, jedynego w miejscowości Il-Kalkara, dotarliśmy  wieczorem na tyle późnym, że już nie chciało się nam nigdzie wychodzić w poszukiwaniu jedzenia i picia.      Hotelik zwał się Villa del Porto, bo położony był na cudowną i cichą przystanią wszelkiego rodzaju łodzi, od maleńkich łupinek z odpadającym lakierem, bączków i pomnieszych żaglówek przeróżnej prowenansji na jednym końcu, poprzez eleganckie i zgrabne jachciki po olbrzymie i wypasione jachty i katamarany na wejściu do zatoczki..  Widok z okna był zachwycający i dokładnie przeze mnie poznany, bo co pół godziny wisiałam na, na szczęście, szerokim parapecie w celu zaspokojenie głodu nikotynowego. 

Hotelik nie miał restauracji ani całodobowej obsługi, ale tego braku nie odczuliśmy.  W pokoju był zestaw do robienia kawy/herbaty i dobrze wyposażony (odpłatny)  barek w lodówce zawierający wodę, piwo  wino,  wraz z paczuszkami czipsów i orzeszków (też odpłatnych) dla wygłodniałych po podróży gości. Ze wszystkiego skorzystaliśmy i skrupulatnie spisaliśmy, żeby potem za to zapłacić przy wyjeździe.  Rano odkryliśmy, że 100 m poniżej hoteliku był sklepik, otwarty od 6-tej do 23-ciej, w którym pieczono na miejscu świeży chleb oraz sprzedawano wino, piwo, wodę, sery, wędliny, mleko i wiele innych przydatnych  produktów.

Naszym przyjaciołom, jak się później okazało, powiodło się nieco gorzej w miejscowości Tarxien, bardziej w głąb wyspy. Głodując od śniadania, mieli nadzieję na sowitą kolację, ale udało im się tylko, po późnym przyjeździe na miejsce, wypić po jednym piwie w zamykającej się już knajpie.  Za to hotel mieli bardzo urokliwy i ciekawy architektonicznie.

Następnego dnia zgłosiliśmy się ok. 9-tej na śniadanie, które było wliczone w cenę pokoju i serwowane na szczycie budynku, w sali śniadaniowej i na tarasie z przepięknymi widokami na trzy strony świata, na którym co prawda nie zawsze można było znaleźć wolny stolik, ale sala też była z widokami.    Samo śniadanie nie było może jakieś rewelacyjne (zwłaszcza w porównaniu z tym w hotelach programu Paradores w Hiszpanii, gdzie było po prostu nieziemsko wspaniałe, albo nawet ze śniadaniem w tanich niemieckich hotelach czy wielu polskich), ale adekwatne do ceny i właściwie całkiem „zjadliwe”.  Był to bufet, składający się płatków śniadaniowych, mleka, świeżych owoców, soków, miernego żółtego sera i szynki, pakiecików masła, dżemu, miodu i angielskiej marmolady pomarańczowej, kawałków dobrego ciasta biszkoptowego oraz pieczywa w postaci smacznego miejscowego chleba i białego i brązowego chleba na tosty, który samemu się opiekało w obecnym na sali tosterze. Oprócz tego były też jogurty, ale niestety takie sztuczne, że nawet jednego całego nie zdołałam zjeść.  Kawa, herbata i kakao były z maszyny, ale niezłe.  Jeść można było do woli, więc nikt chyba nie wychodził głodny.

A propos tostera, zapewnił nam on pewien rodzaj rozrywki w trakcie porannej konsumpcji, bo nowi przybysze, bez żadnego wstępnego rekonesansu, znajdując  gotowy tost w tosterze po prostu go brali, bezwiednie podkradając tenże osobie, która go tam sobie opiekała. Były emocje, można było zakłady robić, bo mogło się dziać, oj mogło! No, ale się nie działo, bo najwidoczniej osoby poszkodowane bez nerwów kładły to na karb braku doświadczenia nowych gości, może z powodu stoicyzmu lub pięknej pogody, a może dlatego, że sami też pierwszego dnia tak wpadli. My, rzecz jasna, tak nie wpadliśmy bo, będąc rozważnymi osobami w całkiem dojrzałym wieku, rzuciliśmy się do akcji śniadaniowej dopiero po stosownej obserwacji.

Tego pierwszego dnia najpierw poszliśmy na zwiady wokół hotelu. Ja się uparłam, żeby iść w górę, bo wydawało mi się, że tą drogą dotrzemy do pięknego miasta, które widziałam z okna. Widoki po drodze piękne; co chwila spod nóg umykały nam jaszczurki, a dojrzałe owoce opuncji, których bez uzbrojenia dotykać raczej się nie zaleca, groziły nagłym atakiem na nasze głowy poniżej.  

Niestety okazało się, że miasto jest po przeciwnej stronie zatoki, a droga na szczycie górki zawraca w dół do Kalkary, wiodąc przez fort obronny, jakich na Malcie jest sporo, co jest wytłumaczalne jej historią: w ciągu wieków, każdy szanujący się władca chciał zdobyć Maltę jako strategiczny punkt do podbojów. Zawróciliśmy więc i zeszliśmy na dół ulicy gdzie odkryliśmy ten sklepik, w którym zaopatrzyliśmy naszą hotelową lodówkę.

Wkrótce po odniesieniu prowiantu wróciliśmy, by złapać autobus do stolicy. Zaraz przy przystanku była kafejka, w której można było mile spędzić czas oczekiwania, więc tam się usadowiliśmy, zakupując jakiś soczek i zajmując jeden ze stolików na ulicy.  Przy dwóch innych siedzieli tubylcy, gorąco dyskutując nad przedpołudniową kawą, ale o czym to nie wiem, bo mówili po maltańsku. Mieliśmy ze 20 minut, więc poleciałam szukać czapki dla męża, który, zapewne z nadmiaru intelektu ma poważny niedobór owłosienia na głowie, co powoduje paskudne bąble od zbytniego nasłonecznienia. Oczywiście w domu ma co najmniej 5, ale żadnej nie wziął, bo przez tyle lat jeszcze się nie nauczył, że trzeba. Były w pobliżu dwa sklepiki, które wyglądały obiecująco, ale niestety żadnych czapek nie miały.  Interesująco, oba sklepiki miały w nazwie słowo „Stationery”, które w Anglii oznaczałoby sklep z materiałami biurowymi, co mnie trochę zdziwiło, bo czy w takiej maleńkiej miejscowości jak Kalkara może być wystarczająca ilość biur, żeby stworzyć zapotrzebowanie na aż dwa sklepy? Jednak okazało się, że nazwa jest użyta trochę inaczej niż w Anglii i w sklepikach sprzedawano najprzeróżniejsze artykuły, od zabawek poprzez wszelakie ozdóbki osobiste i domowe, zapalniczki i kosmetyki do plecaków i klapek, chociaż mieli też pendrive’y, dyski CD, długopisy, papier i koperty.

Autobus w końcu przyjechał (chodziły dwa na godzinę) i po wejściu ze zdziwieniem zauważyliśmy, że sprzedane nam bilety po 1,50 euro są ważne na cały dzień i na wszystkie miejskie autobusy na Malcie.  To dopiero gratka!  Po co wynajmować samochód za większą kasę, którym, owszem, da się zwiedzić całą wyspę w jeden dzień, ale do którego zawsze musisz wrócić i na dodatek napić się nie możesz!  Marny interes, więc zostaliśmy lojalnymi fanami autobusów miejskich.

Dalszy ciąg nastąpi.

sobota, 11 października 2014

Malta

Właśnie wróciliśmy z krótkiej wycieczki na Maltę - co za wspaniałe miejsce, kompletnie się zakochałam! A więc moje następne wpisy będą o Malcie.

niedziela, 5 października 2014

Sos jogurtowy (z poprawką!)

Znowu będzie kulinarnie.

W sobotę robiłam wykwintny obiad na imieniny Mamy, w którego skład wchodziły grillowana jagnięcina i polędwica wołowa oraz pieczone jarzyny na modłę śródziemnomorską, czyli bakłażan, cukinie, słodkie papryki, małe pomidorki  i szalotki, doprawione czosnkiem, ziołami i oliwą.

Do mięsa i jarzyn zrobiłam przepyszny sos jogurtowy, tak dobry, że dzisiaj z siostrą wyjadłyśmy jego resztki bez zbędnych mięs czy jarzyn.  Poniżej podaję przepis, jest to bardzo proste, ale trzeba zrobić dzień wcześniej, bo musi się przegryźć.

Sos jogurtowy:

400 ml jogurtu greckiego, pełnotłustego, bo chudy jest mniej smaczny (a nie 200 ml, to był duży jogurt!)

3 duże ząbki czosnku, rozgniecione

2 łyżki drobno posiekanego świeżego koperku

Sok z jednej limonki

Jeden mały i jędrny ogórek kiszony, drobno starty

3 listki świeżej mięty, drobno posiekane

Duża szczypta zmielonego kminu rzymskiego

Duża sczypta zmielonych ziaren kolendry

Sól i pieprz do smaku

Wszystko wymięszać i odstawić na noc do lodówki.

Polecam, bo smak rewelacyjny!

Wizyta

Dzisiaj na rogu mojej ulicy pojawił się Pan Premier, aby złożyć bukiet kwiatów pod tablicą upamiętniającą "Profesora Lecha Kaczyńskie...