środa, 27 sierpnia 2014

Krótka notka o gotowaniu

Czego starszawy człowiek nie zapisze, tego nie zapamięta!  Straszne, ale prawdziwe.

Zaczęłam właśnie uzupełniać moje wypróbowane przepisy,  zapisane w plikach na komputerze, notatkami i poprawkami z ostatnich ich dokonań, które w formie papierowej nazbierały mi się w ogromnej stercie na biurku. To jest trochę trudne zadanie, bo nie potrafię nic ugotować tak samo dwa razy, co chyba wszyscy gotujący zrozumieją bez żadnych podpowiedzi.

Do tej pory przebrnęłam przez może 1/10-tą notatek, ale się zawzięłam i dzieła dokończę, choćby nie wiem co!  Gotowanie to, oprócz pracy zawodowej i ogrodnictwa, moje największe hobby, więc należy się mu jakiś szacunek, no nie?

Absolutnie nie uważam się za wyrocznię w sprawie kucharzenia, ale widzę, że to co podaję do stołu jest zwykle przyjmowane z entuzjazmem i nawet czasem z zachwytem, więc jakieś walory musi mieć.  Może dlatego, że wnoszę do kuchni polskiej obce akcenty, nabyte przez 38 lat w kosmopolitycznej (kosmopolitarnej?) Anglii, a może dlatego, że mam taki smak, który akurat moim gościom pasuje.

Sprawa nigdy nie zostanie do końca wyjaśniona, ale póki co, można się cieszyć małymi rzeczami.

 

piątek, 22 sierpnia 2014

Wycieczka do Grecji – cz.6 i ostatnia

Ostrzeżenie:  niektóre zamieszczone tu zdjęcia mogą być zbyt naturalistyczne i niestrawne dla przeczulonych!

Ostatni dzień w Salonikach znowu zaczęliśmy ok. 12-tej, no bo przecież na urlopie trzeba wypoczywać, no nie?

Zaraz po śniadaniu usłyszałam jakiś megafon na ulicy.  Co mówili, nie wiem, bo to było po grecku, ale, wyjrzawszy z okna, zobaczyłam przejeżdżającą ulicą poniżej furgonetkę, załadowaną skrzynkami dorodnych pomidorów, moreli i czereśni.  Na słupku umieszczonym w rogu platformy furgonetki wisiała jakaś prymitywna waga, więc skonstatowałam, że zamierzeniem tego przedsięwzięcia była sprzedaż produktów.  Przypuszczam, że kupowały od nich restauracje, no bo kto inny podołałby takiej skrzynce owoców.  Wieczorem też przejechała podobna, z truskawkami  i morelami, a w ciągu dnia w mieście widzieliśmy jeszcze dwie, które chyba oferowały usługi, bo na platformie żadnych produktów nie wiozły.

Dzień poświęciliśmy na zwiedzanie muzeów.  Nieczęsto nam się tak zdarza, ale tym razem mieliśmy szczególną potrzebę, spowodowaną wcześniej opisanym brakiem  jakichkolwiek objaśnień przy napotykanych co krok zabytkach. Poza tym dzień był upalny, a w muzeach miły chłód (albo nawet warunki  wręcz arktyczne).  Pierwsze kroki skierowaliśmy do Muzeum Kultury Bizantyjskiej, gdzie okazało się, że bilet obejmuje również sąsiednie Muzeum  Archeologiczne, więc niechcący zwiedziliśmy dwa. W obu pozwalano robić zdjęcia, ale bez flesza. Mnie najbardziej podobały się eksponaty w bizantyjskim, przepiękne kolory i wymyślne wzory,

ale w archeologicznym też było fajnie – głównie starorzymskie rzeźby.  W tym ostatnim nie mogłam nie zauważyć fascynacji starożytnych Rzymian męskimi genitaliami:  były realistycznie oddane w każdej rzeźbie, co zresztą widać na każdym kroku w Rzymie,  a jedna była po prostu ogromnym blokiem marmuru z głową na czubku i dokładnie wyrzeźbionymi genitaliami w odpowiednim miejscu poniżej (niestety zdjęcie gdzieś wcięło).  Przypuszczam, że gdybym była bardziej wykształcona w starożytnej kulturze, to bym się nie dziwiła.  Kiedyś byłam, ale to było dawno temu i już nie pamiętam.

Następnego dnia mieliśmy lot powrotny, więc nie było za dużo czasu na nowe odkrycia.  Planowaliśmy pójść na obiad do tej urokliwej tawerny, na którą trafiliśmy pierwszego dnia, ale niestety była zamknięta.  Poszliśmy więc na targ, gdzie było kilka tanich kafejek i w jednej z nich zjedliśmy bardzo przyzwoity posiłek pośród straganów z chińskimi sukienkami i niesamowicie kolorowymi biustonoszami.

Targ był bardzo interesujący.  Zaglądnęliśmy już tam któregoś dnia wcześniej, ale było to dość późnym popołudniem, więc dopiero tym razem ujrzeliśmy go w całej okazałości.  Składał się głównie ze stoisk ze świeżymi rybami, mięsem, serami , oliwkami i przyprawami,







ale było też wiele straganów z odzieżą, butami, pościelą i innymi takimi rzeczami. Największe wrażenie sprawiły na mnie stoiska z mięsem, na których nie było żadnej pruderii, tylko normalna rzeczywistość.



Potem wróciliśmy do hotelu, żeby odebrać nasze uprzednio spakowane torby i pojechaliśmy taksówką na lotnisko.  Czekając na nasz lot na ławkach przed terminalem, w pobliżu kafejek i jadłodajni,  na wyłożonej kaflami zewnętrznej hali zaobserwowaliśmy jednego wróbelka, który usiłował łapać jakieś okruszki.  Kafle były śliskie i wróbelek po lądowaniu na nich jeszcze kilka dobrych centymetrów pokonywał w poślizgu w dużym rozkroku, jak widać na powyższym zdjęciu, ale się tym zupełnie nie przejmował.

W czasie lotu do Warszawy przez dłuższy czas widziałam z okna przeogromną rzekę, bardzo długą i miejscami niezmiernie szeroką.  Doszliśmy do wniosku, że to musi być Dunaj, który przepływa przez chyba 10 państw, i te przypuszczenia po powrocie potwierdziliśmy, korzystając z Wikipedii.  Rzeka miejscami ma ponad 100 metrów szerokości i biegnące obok niej szosy wyglądały jak wąskie, polne ścieżki.  W ogóle widok ziemi z samolotu jest niesamowiy.  Nawet jak ktoś ma, tak jak ja, lęk wysokości, to z takiej wysokości  to już nie działa i można spokojnie podziwiać;  gorzej jest jak trzeba stanąć na krześle w celu np. wymiany żarówki.

Na tym kończę moje osobiste i całkiem subiektywne sprawozdanie z wycieczki do Grecji.

 

wtorek, 12 sierpnia 2014

Harissa - mój przepis

Tym razem, niezwyczajnie dla mnie, będzie wpis kulinarny - owszem, bardzo lubię gotować, nie tak na codzień, ale na specjalne okazje.  Nigdy dotąd nie pisałam o tym, bo chociaż mi to kucharzenie zazwyczaj wychodzi dobrze, to mistrzem  się nie mianuję. Po prostu obczytuję temat w Internecie, a potem na tej podstawie tworzę własny przepis, biorąc ze wszystkich przeczytanych to, co mi się najbardziej podoba i dorzucając swoje "trzy grosze".

Przygotowuję ucztę chrzcinową pierwszego dzieciątka w najbliższej rodzinie od ponad 30-tu lat i jestem tym bardzo przejęta, więc się staram. Powymyślałam najprzeróżniejsze przystawki do bardzo tradycyjnego obiadu i zabrałam się za ich realizowanie, ale zabrakło mi składników, bo nie wszystkie udało mi się dostać - w moim mieście można z łatwością kupić przyprawy do kuchni hinduskiej czy chińskiej, ale mi potrzebna była tunezyjska harissa, której nie udało mi się zdobyć.  Jest to gęsty sos z papryczek chilli, czosnku i kilku egzotycznych ale ogólnie dostępnych przypraw, nic trudnego, więc postanowiłam zrobić ją osobiście.  Poniżej podaję mój próbny, bo pierwszy, przepis.

  • 8 papryczek pepperoni i 2 duże chilli (mogą być suszone, ale użyłam świeżych)

  • 8 dużych ząbków czosnku,

  • po po 2 łyżeczki soli, mielonego kminu rzymskiego i mielonego ziarna kolendry

  • oliwy z oliwek - dałam tyle, ile trzeba na gęstą pastę, ok. 1.5 - 2 łyżki

  • 3 łyżeczki przecieru pomidorowego (puszeczka Pudliszek).


Papryczki przecięłam wzdłuż na pół i oczyściłam z nasion (w gumowych rękawiczkach, bo już się kiedyś poparzyłam) odcinając zielone szypułki ogonki, a potem pokroiłam na mniejsze kawałki. Czosnek grubo posiekałam. Czosnek i paprykę z przyprawami zmiksowałam  do uzyskania gładkiej masy.  Dodałam przecier i oliwę i zmiksowałam do wymieszania. Włożyłam do wyparzonego słoiczka, zalałam wierzch oliwą, szczelnie zakręciłam i do lodówki.

Rezultat: wyszło ok. 325 gramów; pyszne i pachnące, mniej ostre niż Madras curry, czyli trochę piecze w gębie przez pół godziny, ale nie na tyle, żeby nie czuć smaku albo łzawić.  Zresztą używa się tego głównie jako przyprawy do sosów lub jak musztardy, do przyprawiania potraw na talerzu, więc w niewielkich ilościach.  Podobno zioła i ostre przyprawy wspomagają trawienie i rozkładają tluszcze, powodując mniejsze ich wchłanianie, więc to zdrowe!

Dopisek z 19.08.2014: po tygodniu przechowywania sos zrobił się o wiele łagodniejszy, może z powodu zalania oliwą, której część musiała przesiąknąć w dół.  Oliwa rozpuszcza substancję, która powoduje ostrość i Arabowie regulują ostrość harissy właśnie przez dodawanie oliwy.

sobota, 9 sierpnia 2014

Egoistyczne młodsze pokolenie

Kiedy czytam moje ulubione blogi, nasuwają mi się myśli i wspomnienia wydarzeń, własnych lub zaobserwowanych,  które trudno ująć tylko w komentarzach, bo są zbyt rozwlekłe i niekoniecznie dokładnie na temat, więc te najnowsze skojarzenia zapisałam tu.

Doskonale zdaję sobie sprawę z naturalnej kolejności rzeczy, którą jest, między innymi,  narzekanie starszego pokolenia na młodsze, bo jest inne, więc oczywiście gorsze. Staram się jak mogę brać poprawki na ogólny postęp, inne czasy, inne mody, ale mimo tego coś mi tu nie gra.

Zawsze dokładałam wszelkich starań, by zrozumieć otaczający mnie świat, nawet trochę fachowo, bo miałam kiedyś zapędy na zostanie psychologiem, więc niech mnie ktoś mądrzejszy oświeci, jeżli moje wrażenie, że całkiem spora część pokolenia naszych dzieci, czyli osoby około 20-to - 30-to letnie, jest egoistyczna i nieświadoma niczego oprócz własnych potrzeb i zachcianek.

Przytoczę tu niedawno zaobserwowaną scenkę: kobieta w wieku ok. 25 lat czeka w poczekalni do gastrologa, nieprzerwanie terkotając przez telefon. Najpierw, na parę sekund przerywając rozmowę,  usiłuje się wepchnąć do gabinetu lekarza przed starszą panią, która, blada i z niezdrowymi wypiekami na twarzy, sapiąc i człapiąc, wraca do gabinetu z sali zabiegów, czyli najprawdopodobniej ten lekarz zabieg wykonał i po zabiegu chciał jej coś przepisać lub poradzić.  Chwilę potem starsza pani najwidoczniej zasłabła w gabinecie lekarza, bo zawołał kolegę (do którego byłam w kolejce) i potem razem przetransportowali ją na wózku, na oczach oczekujących pacjentów,  spowrotem do sali zabiegowej.  Na ten widok ta kobieta znowu musi przerwać rozmowę na komórce i pyta lekarza, jak długo jeszcze ma czekać.  Lekarz tłumaczy, że jest ciężko, bo dziś co drugi pacjent mu pada (miałam tylko nadzieję, że nie śmiertelnie), a ona na to, że się spóźni do pracy.

Druga taka samolubna trafiła mi się w samolocie Wizzair, podczas lotu powrotnego z Londynu. Leciała z mężem, ok. 6-letnim synkiem i niemowlęciem.  Wiadomo, Wizzair to nie jest luksusowa linia i nie ma numerowanych miejsc, to raczej taki powietrzny autobus dla gawiedzi, ale niektórzy pasażerowie o tym zdają się nie wiedzieć.  Rodzinka miała  wykupione 3 miejsca, a ponieważ podróżowała z dzieckiem poniżej 2 lat, weszła na pokład wcześniej niż inni i zajęła jedną trójkę, z pustym miejscem w środku oraz jedno miejsce po drugiej stronie przejścia.  Ja zwykle wchodzę do samolotu jako jednia z ostatnich, bo obojętne mi jest, gdzie usiądę, a stać pół godziny albo dłużej w kolejce do wyjścia nie mam siły, więc wtedy zajmuję pierwsze napotkane wolne miejsce.  Tym razem to miejsce akurat było po środku między mamusią a synkiem, siedzącym przy oknie.  Gdybym ja była tą mamusią, to zarządziłabym przetasowanie, tak, żeby rodzinka siedziała w jednej trójce, skoro szans na dodatkowe wolne miejsce nie było, ale tej pani nic takiego nie przyszło do głowy. Przez cały lot rozmawiała z synkiem przy oknie, zresztą bardzo cichym i grzecznym, przed moją twarzą, podawała mu różne rzeczy i ogólnie zachowywała się tak, jakbym nie istniała. Jak mi uświadomiła najbliższa przyjaciółka, kobiety w pewnym wieku robią się przeźroczyste i niewidzialne, ale głównie dla facetów - nie wiedziałam, że również dla młodych matek!  Znosiłam to wszystko cierpliwie, nie robiłam uwag ani choćby min, nawet pomagałam synkowi, kiedy źle zapiął pas czy miał trudności z zasłonką okna, bo się zacięła, ale podobać to mi się nie podobało.

A jak już piszę o Wizzair, to muszę wspomnieć, że niektórym pasażerom, tym mniej obytym, wydaje się, że latając samolotem osiągnęli szczyt luksusu, więc opuszczają oparcia siedzeń, żeby pokazać, jacy są światowi, co powoduje, że siedzący w następnym rzędzie mają oparcie tuż przed nosem i za mało miejsca na stolik, itp, bo odległość między rzędami wynosi 30 cm. Ja nie narzekam, dostaję to, za co płacę, czyli miejsce mniej wygodne niż w autobusie, ale takie, które skutecznie dostarcza mnie do celu. Są tacy, którzy tego nie rozumieją i z tego wynikają niedogodności dla innych pasażerów (też objaw na temat?).

Wizyta

Dzisiaj na rogu mojej ulicy pojawił się Pan Premier, aby złożyć bukiet kwiatów pod tablicą upamiętniającą "Profesora Lecha Kaczyńskie...