wtorek, 29 lipca 2014

Wycieczka do Grecji - cz.5.

Następnego dnia wyruszyliśmy w miasto dopiero o 12-tej, bo przecież trzeba było odpocząć po wysiłku wspinania się do górnego miasta w dniu poprzednim.  Wymyśliśmy sobie, że fajnie byłoby zobaczyć jakąć grecką wieś, więc wyruszliśmy w stronę dworca kolejowego, który, według naszej mapy, miał  znajdować się w dół i na prawo od naszego hotelu.  Przypuszczałam, że łatwo będzie go znaleźć, bo przecież do jedynej stacji kolejowej w mieście będą jakieś drogowskazy, ale nic podobnego, nie było i już.  Samą stację trudno było zidentyfikować, ponieważ naokoło  było pełno rozkopów i budów, i stacja też właśnie była w przebudowie.  Po drodze natknęliśmy się na duży wykop, o którym wiedzieliśmy od taksówkarza, że ma posłużyć do budowy metra, ale tyle w nim było starych, pewnie rzymskich, murów, że pewnie nigdy tego nie zbudują, bo przypuszczam, że każde wykopalisko muszą najpierw oglądnąć archeolodzy i coś postanowić.

Oprócz wszechobecnych zabytkowych budowli, spacerując po mieście napotkaliśmy kilka malowideł ściennych na wielką skalę.   

Najbardziej uderzające wyglądało niesamowicie realistycznie, bo było zrobione techniką trompe-l’oeil.  



Dotarłszy w którymś momencie naszej wędrówki do stacji, odkryliśmy, że wychodzi z niej tylko jedna linia, która na początku kieruje się na północ, w stronę pobliskiej granicy z ex-jugosłowiańską Macedonią, a potem wije się na wschód.  Okazało się, że pociągi kursują dość rzadko, a jeżeli chcielibyśmy udać się do niezbyt odległego miejsca, które miało egzotyczną nazwę i na mapie wyglądało jak wieś, to kurs powrotny byłby późnym wieczorem, a przewodniki turystyczne przebywania w okolicy stacji o takiej porze nie polecały.  I chyba miały rację, było tam dość nieciekawie, a kiedy „za potrzebą” zeszłam do podziemi stacji, gdzie znajdowały się toalety, doznałam horroru.  Schody w dół wyglądały dość przyzwoicie, ale na dole było straszno:  tzw.  bród, smród i ubóstwo, potłuczone witryny malutkich pomieszczeń, które zapewne kiedyś były sklepikami, a w jednym z nich siedzieli trzej mężczczyźni wyglądający na włóczęgów.  Toalety były brudne i zdezelowane, bez desek klozetowych czy papieru.  Kiedy w końcu stamtąd wyszłam na światło dzienne, miałam wrażenie, że cudem wyrwałam się z ziemskego odpowiednika piekła.  Jedak i ta przygoda miała pozytywną i ludzką stronę: kiedy, po wyjściu z toalety myłam ręce, jakaś pani w średnim wieku, która właśnie tam weszła,  zaczęła mówić do mnie po grecku i gestykulować gorączkowo w kierunku mojej spódnicy.  Na początku nie wiedziałam o co jej chodzi, ale po krótkiej chwili zorientowałam się, że powodem jej ekscytacji  było moje odsłonięte  na widok publiczny siedzenie, choć odziane w przyzwoite majtki , bo spódnica mi się w nie złapała.  Podziękowałam pani, a zaraz potem miałam okazję  zrobić coś dla niej: weszła do kabiny i natychmiast z niej wyleciała, wzburzona i rozgadana, a ja doszłam do wniosku, że chodzi jej o brak papieru toaletowego, więc  wręczyłam jej połowę chusteczki papierowej, która mi została po zużyciu drugiej połowy w tym przybytku.  Najpierw popatrzyła na nią nieufnie (może bała się, że używana?), ale po krótkim namyśle najwidoczniej uznała, że to ma sens i zaakceptowała mój podarunek.

Zrezygnowawszy z kolejowej wycieczki, zaglądnęliśmy na dworzec autobusowy, ale tam były jedynie miejskie autobusy i ewentualnie można było którymś dojechać na terminal za miastem, skąd odchodziły dalekobieżne.  Uznaliśmy, że to zbyt ryzykowne, bo moglibyśmy  gdzieś utknąć i nie zdołać na noc wrócić do naszego hotelu, a my już nie w takim wieku, żeby spać byle gdzie.  Poszliśmy więc na spacer nad morzem i tam natrafiliśmy na dwa czy trzy wycieczkowe statki, które obwoziły chętnych po zatoce. 

Jeden właśnie był gotowy do odcumowania, a ponieważ wyglądał całkiem miło, zamustrowaliśmy się.  Biletów nie sprzedawali, ale warunkiem półgodzinnego rejsu był zakup jednego drinka na pokładzie za ok. 3,5 euro.  Nie pożałowaliśmy tej impulsywnej decyzji, bo dzień był upalny i jak najbardziej stosowny do skorzystania z ochładzającej morskiej bryzy, drink był OK, a widoki na miasto i port wspaniałe.





Saloniki nie mają żadnej plaży, brzeg morza dostosowany jest jedynie do potrzeb portowych, czyli stanowią go obmurowane nabrzeża nad głęboką wodą.  Trochę mnie to dziwi, bo w takim klimacie możnaby przypuszczać, że nawet mieszkańcy, nie wspominając turystów, mogliby mieć ochotę na kąpiel.  Zresztą administracja miasta kompletnie olewa turystów: jedyny punkt informacyjny jest na stacji kolejowej, do której nie ma drogowskazów, a prawie żaden napotkany w mieście zabytek nie ma tablicy informacyjnej, która objaśniłaby, co to jest.  Za to drogowskazy do różnych innych ciekawych miejsc są, ale może niekoniecznie się przechodniom przydają. 

Przez te kilka dni pobytu w Salonikach jedliśmy śniadania w hotelowej jadalni, obiady na mieście, a kolacje u siebie w pokoju.  Mieliśmy do dyspozycji lodówkę, którą zaopatrywaliśmy w pobliskim prawie-supermarkecie, gdzie kupowaliśmy piwo, chleb, pomidory, banany,  niesamowicie różową ale doskonałą taramasalatę oraz przepyszne sery, np Fetę, która była o niebo lepsza niż ta dostępna w Polsce czy w Anglii, mimo że próżniowo pakowana i supermarketowa.  Nie zauważyliśmy na ulicach nadmiaru straganów warzywno-owocowych, ale tubylcy zapewne korzystają z takowych na targach.

Już pierwszej nocy pobytu odkryliśmy, że w mieście opróżnia się śmietniki i czyści ulice bardzo późnym wieczorem, tak około 23-ciej lub 24-tej.  Akcja ta jest wielce hałaśliwa, polskiego lub angielskego umrzyka z trumny by podniosła, ale podejrzewam, że Grecy chodzą spać później niż my, więc może im to nie wadzi. Za to wadzi im na ulicy brak stolika i krzesełka, przy którym można by usiąść, wypić kawę, zapalić i pogapić się filozoficznie na uliczne życie, ale zawsze jakoś można sobie poradzić. 

poniedziałek, 21 lipca 2014

Mój ogródek - aktualizacja

O moim pierwszym po powrocie z emigracji, i długo wyczekiwanym, ogródku pisałam 26-go maja, kiedy miał zaledwie miesiąc (nie mam pojęcia, jak się dodaje odnośnik do powiązanych wpisów, więc piszę "na piechotę").  A tak właśnie wygląda on w wieku trzech miesięcy:

Nie można tego jeszcze nazwać dojrzałym ogrodem, bo np., nawłocie wysokością niemalże dorównują jabłonce, floksy są trzy razy wyższe niż czarny bez, a niektóre róże na tarasie niższe od miniaturowych iglaków, ale zdecydowanie idzie na lepsze.  Rośliny, które udało mi się przesadzić z tymczasowego ogródka w malarskich wannach są, oczywiście, już całkiem dorosłe, jak np. różowe lilie azjatyckie płożące się dzwoneczki czy jeżówka.  Musiałam w tych wannach mieć jakąś bardzo marną ziemię (podejrzewam, że za kwaśną), bo wszystkie przesadzone rośliny o wiele lepiej się mają na nowych grządkach.

Z nowo zakupionych roślin hortensje są najpokaźniejsze. Ta poniżej tworzy wielkie kwiatostany złożone z drobniutkich kwiatuszków, ale mam jeszcze trzy inne, widoczne na pierwszym zdjęciu.  Ta niebieska to odmiana typu macrophylla, która będzie wymagała ochrony na zimę, ale pozostałe mają wytrrzymywać temperatury do -30 C.

Róże, posadzone na tarasie jesienią, są jeszcze słabiutkie, a dwie sztuki odmiany Casanova nie przetrzymały zimy.  Najmocniejsze są Queen Elizabeth (klasyczna różowa) oraz Peace, żółta, przebarwiająca się na różowo. Mam też Westerland, której pierwszy kwiat otworzył się w dniu narodzin pierwszego dziecka w rodzinie od 30-tu lat,  pierwszego prawnuczątka, córeczki mojego bratanka, więc nazwałam tę różę jej imieniem (poniżej). Róża Folklore, w której pokładam wielkie nadzieje, jest na razie odrobinę rachityczna.  Był tylko jeden kwiat, mogły być dwa, ale mój pies jeden złamał, denerwując się na kota w sąsiednim ogrodzie, co wymagało energicznych podskoków w tym właśnie miejscu.

No i sprawiłam sobie tę ławeczkę, z której mogę sycić się widokiem ogródka do woli.

piątek, 18 lipca 2014

Siedzę i obserwuję

Z mojego gabinetu jest widok na sąsiedni dom, o dwa piętra wyższy od naszego dwukondygnacyjnego, dom  z zamieszkałym poddaszem oraz piwnicami.  Parter i pierwsze piętro w lecie przesłaniają ulistnione drzewa mojego sąsiada z góry oraz te na sąsiedniej parceli, ale okna poddasza, bez żadnych starań,  widać jak na dłoni.  Firanek nie uznaję, mam rolety, które w razie potrzeby spuszczam, ale może powinnam uznawać, bo tu sytuację mam inną niż w domu w Anglii – sąsiedzi z pierwszego i drugiego piętra oraz poddasza sąsiadującego budynku mają kompletny wgląd do mojego mieszkania, ale tak się przyzwyczaiłam i tak mi dobrze.  Jest całkiem możliwe, że właśnie to było przyczyną włamania do mojego mieszkania parę dni po tym, jak ten sąsiedni dom orusztowano w celu remontowania – z rusztowania widok na wnętrze mego gabinetu był znakomity, a akurat wtedy wybebeszyłam zawartość szafki na biżuterię na blat kredensu, bo zamierzałam ją powiesić na ścianie.  Biżuteria nie była szczególnie cenna, ot, kilka srebrnych łańcuszków, dwa duże bursztyny i turkusowy wisiorek, ale był też antyczny, misterny i mikroskopijny naszyjnik z granatami oraz cztery ulubione wieczne pióra.  Dwa Watermany nie były jakieś specjalne;  pozłacane i zgrabne pióro Cross udało mi się odkupić, więc znowu mam, ale jedno było niepowtarzalne: chromowo-czarny Laban z klipsem wysadzanym kryształkami Swarowskiego i z wygrawerowaną dedykacją od mojej firmy, bo dostałam je odchodząc na emeryturę w 2011 roku.

Włamanie jest może trochę jak gwałt, chociaż ma dużo mniejszą siłę destrukcyjną.  Niezaprzeczalnie powoduje traumę, która jednak po kilku latach mija, czego na pewno nie można powiedzieć o gwałcie seksualnym.  Destabilizuje, bo dowodzi, że twój dom zupełnie nie jest takim bezpiecznym miejscem, za jakie go uważałaś, więc nasuwa pytanie, gdzie jest moje schronisko na tym padole. Pozostawia na jakiś czas uczucie niepokoju, bo kto wie czy nie przyjdą ponownie, i , jeżeli akurat zastaną cię w domu, czy nie zabiją. Nie polecam!

Otóż w tym domu obok zaczęło się dziać, czego nie byłam w stanie przegapić, bo bardzo często, pracując na komputerze, spoglądam w okno dla wytchnienia  lub w nadziei jakiegoś objawienia czy inspiracji.  Najpierw zauważyłam, że na poddaszu mieszka starszy pan, który czasem samobójczo wychodzi przez okno na dach. Ostatnio te wypady bardzo się nasiliły, bo najwyraźniej zaczął coś konstruować pod swoim oknem.  Wystaje tam z dachu taka dziwna rynna na wysięgu, służąca przypuszczalnie do odprowadzania wody deszczowej do rynny naokoło dachu.  Między tą rynną a gzymsem dachu pan zaczął budować jakiś podest z desek , o tę rynnę oparty – nawet w którymś momencie usiadł na tym.  Występując w samych gaciach z powodu upałów, piłował, przybijał i docinał, aż dzisiaj zdjął tę całą konstrukcję, w jakim celu nie wiem.

Napracował się do tej pory okropnie, mam nadzieję, że osiągnie swój cel, cokolwiek to by mogło być, ale cały czas boję się, że z tego dachu w którymś momencie spadnie.

poniedziałek, 14 lipca 2014

Wycieczka do Grecji - cz.4

Dotarłszy , po stromej wspinaczce, do starego miasta czyli Ano Poli, odkryliśmy, że zostało z niego tylko trochę murów

 oraz baszta, zresztą zamknięta.

Nie wiem dokładnie, z jakiego okresu były  - rzymskie na pewno nie, może bizancyjskie albo ottomańskie.   Ja się na tym zupełnie nie znam, a żadnych oświecających napisów niestety nie było, więc oświecić się na miejscu nie dało.  Ten brak informacji dla niedouczonych lecz chętnych wiedzy turystów okazał się być normą, rzadko który zabytek był opisany, a było ich sporo. To sprawiło, że dwa dni później poczuliśmy, jak dla nas niezwykłą, potrzebę zwiedzania muzeów, ale o tym później.  Za to widoki  z góry na dolne miasto były nieocenione.

Otoczenie starych murów i baszty   stanowiły dużo późniejsze domy mieszkalne i restauracje nastawione głównie na turystów, w których, owszem, oferowano greckie dania, ale z frytkami i ketchupem.

Nastała pora obiadowa i kawałek niżej udało nam się znaleźć  restaurację, która wyglądała nieco mniej turystycznie niż te na samej górze.  Zjedliśmy bardzo przyzwoity obiad, złożony z souflaki,  sałatek i produktów ze świetnie przyprawionego mielonego mięsa, sprzedawanych jako kulki, ale uformowanych na kształt kiełbasek.  Tu należy zanotować, że dania opisane w angielskim menu jako sałatka mogą zaskakiwać:  np., zaliczają się do nich tzatziki – sos jogurtowo-ogórkowy, kromki sera Feta  czy skordalia – grecki sos czosnkowy z dodatkiem zmielonych ziemniaków.

Po obiadku zaczęliśmy schodzić w dół, wypatrując klasztoru, którego przedziwną fasadę zauważyliśmy w drodze na górę – wyglądała jak stara budowla nadbudowana betonem, takim z polskich lat 60-tych, i bardzo nas to zaciekawiło, ale wewnątrz już tego nie znaleźliśmy, więc ta nadbudowa musiała być na zewnętrznym murze.

Znaleźliśmy miejsce bez trudu i w nim kilka niespodzianek. Obiekt składał się z kilku bizancyjskich budynków



i kilku dużo późniejszych,   i nadal funkcjonował jako klasztor – nawet udało nam się zoczyć prawdziwego mnicha, udającego się pospiesznie w stronę jednego z nowszych budynków, ale najwyraźniej nikt już na modlitwy nie bił w dzwony, bo zostały one przerobione na lampy.

Pod murem jednego budynku wystawione były rzymskie wykopaliska, np. głowice kolumn lub  kawałki gzymsów.  Calość otoczona była starym murem, zza którego można było zerknąć tu i ówdzie, pomiędzy wysokimi krzewami, na panoramę miasta poniżej.  Mury nowszych budowli udekorowane były symbolami, których znaczenie nie do końca rozumiałam, ale i tak były estetycznie satysfakcjonujące.

Oprócz starych budynków, wykończonych różowawym tynkiem z wlepionymi poziomo i na płasko zielonymi kamieniami i czerwonymi cegłami, co zresztą napotkaliśmy w wielu starożytnych budowlach w Salonikach, była niespodzianka: olbrzymia klatka, czy raczej zagroda, z przepięknymi, bardzo dorodnymi,  pawiami.

Samców naliczyłam co najmniej 14, a były też liczne samice.  Był wśród nich również obcy: cietrzew, który zapewne dostał się tam przypadkowo z klatki cietrzewi, znajdującej się trochę poniżej na tym samym stoku.  Od czasu do czasu jakiś samiec miał do niego pretensje, ale ogólnie pawie go ignorowały, co było dla niego zbawienne, bo był dużo od nich mniejszy i nie miałby żadnych szans w jakimkolwiek agresywnym starciu.  Zastanawiałam się nawet, czy o jego obecności  w pawiej zagrodzie nie donieść obsłudze, ale doszłam do wniosku, że sami to zauważą, choćby podczas karmienia.

Po wizycie w klasztorze zaczęliśmy schodzić w dół, w stronę morza i naszego hotelu.  Uliczki były wąskie i bardzo kręte, otoczone domostwami z piękną, śródziemnomorską roślinością na balkonach i tarasach.  Od czasu do czasu napotykaliśmy strome schody, które stanowiły skrót do uliczki poniżej.  Skrót oczywiście tylko pieszy, chociaż kto wie, w jakimś bardzo sławnym filmie amerykańskim, którego tytuł mi zupełnie umknął, gonili się samochodami po schodach. Po drodze odkryliśmy, że górne miasto jest pełne dziko żyjących kotów i psów. 





Mieszkańcy najwyraźniej nie mieli do nich żadnych wstrętów, bo dowody ich dokarmiania były powszechne.

 Odniosłam wrażenie, że w górnym mieście było więcej kotów, a w dolnym psów, ale głowy nie dam.  To jest cała Grecja: w sterylnej Anglii coś takiego nie mogłoby zaistnieć, bo natychmiast odezwałyby się silne protesty na temat higieny i zdrowia;  tam nawet dokarmianie miejskich gołębi jest źle widziane, bo one mogą roznosić choroby.

Schodziło się fajnie, bo co chwilę trafiało się na jakiś uroczy zaułek albo na niespodziewaną panoramę miasta, ale nie polecałabym tego w butach na obcasach, bo stromo.  Zdumiewał mnie fakt, że na niektórych uliczkach był przystanek autobusowy - nie mam pojęcia, jak one sobie tam dają radę.

Schodząc coraz niżej natrafiliśmy na kilka mniej lub więcej zaniebanych świątyń, a wśród nich na ottomański kościół w bardzo nieciekawym stanie, otoczony ściśle blokami mieszkalnymi z lat 50-tych do 70-tych, tak, że jego nagłe pojawienie się przed naszymi oczami było zaskoczeniem.  Taka sytuacja jest nagminna w Salonikach i może trudno się dziwić, bo pozostałości z 3000-letniej cywilizacji są na każdym kroku i gdyby je wydzielać w osobne skanseny, to nie byłoby gdzie budować mieszkań.  Przeznaczenie całego obszaru miasta na muzeum też by nic nie dało, bo przypuszczam, że cały region jest taki, więc oznaczałoby to kompletną rezygnację z zamieszkania tych stron. W tym temacie chyba najbardziej zaszokował mnie widok bizantyjskiego lub może ottomańskiego budynku, do którego po obu stronach przyklejono nowoczesne budynki – czegoś podobnego na pewno w Anglii, a może też i w Polsce, nie uświadczysz.

Po tym pełnym kulturowych wrażeń dniu, przed spoczęciem w hotelu, odwiedziliśmy mały bar na pobliskiej, niespecjalnie urokliwej ale całkowicie tubylczej ulicy, wybrany z powodu niepokaźnego i niekrępującego  wyglądu. Miał dwa stoliki na zewnątrz, więc, ponieważ było ciepło i słonecznie, usiedliśmy przy jednym z nich i zamówiliśmy piwo.  Po chwili mąż uznał, że ciekawiej może być wewnątrz, więc zdecydowaliśmy się tam przenieść.  Na drzwiach wejściowych widniał obowiązujący w UE zakaz palenia, ale zauważyłam wewnątrz palących  i popielniczki.  Na wszelki wypadek grzecznie zapytałam młodą i piękną kelnerkę (chyba Greczynkę), czy w środku można palić.  Jej odpowiedź brzmiała:  „Ależ oczywiście, przecież jesteśmy w Grecji!”  To potwierdziło moje domysły, sprowokowane wcześniejszymi i późniejszymi spostrzeżeniami, że w Grecji Unia rządzi, ale tylko jeżeli to rządzenie nie wchodzi w drogę utartym zwyczajom. W ogóle podejrzewam, że panuje tam bardzo bezstresowa filizofia laissez-faire – niestety nie znam odpowiednika w języku greckim i nawet nie wiem czy takowy istnieje, ale francuski oddaje to świetnie.

Wystrój wnętrza baru był bardzo kolorowy i, delikatnie mówiąc, raczej eklektyczny, czyli na chłopski rozum pomieszanie z pomyleniem, ale efekt ogólny był ciepły i przyjazny.  Na jednej ścianie widniało coś na kształt dużego okna zabudowanego cegłą, na pozostałych były obrazki różnych prowenansji.  Jeden z nich, wiszący obok naszego stolika, przykuł moją uwagę, reprezentował on bowiem przedziwne połączenie kulturowych symboli.  Był  na nim wizerunek mojego ukochanego Citroena 2CV6, symbolu francuskiej inwencji, który pozował przed barem nazwanym Murphys Pub, czyli tak irlandzkim jak to możliwe.  Na dodatek obok zdjęcia, trochę je przesłaniając,  była upięta zasłona ze  szkockim tartanem. Przypuszczam, że ten ciekawy efekt był zamierzony.

Po przeciwnej stronie uliczki było coś, co wyglądało na zamknięty sklep z intrygującym szyldem:  Ciekawe co tam sprzedawano, żałuję, że nie wróciłam to sprawdzić.

czwartek, 3 lipca 2014

Wycieczka do Grecji – część 3.

Następnego dnia, zinternalizowawszy wrażenia dnia poprzedniego, postanowiliśmy wypuścić się troszkę dalej od hotelu, mianowicie do górnego miasta.

Saloniki położone są na nadmorskim stoku, stromym w wyższych partiach i łagodniejącym  w miarę zbliżania się do morza,  więc zagubieni turyści mogą korzystać z prostej reguły  – idż w dół i dojdziesz do morza.  Ulice w dolnej, nowszej części są duże i ułożone w kratkę, a te w górnej części są wąskie i meandrujące. Górne miasto jest oddzielone od dolnego właściwie jedną ulicą, biegnącą równolegle do brzegu morza: Olympiados lub też Olybiados, bo różnie się tę nazwę interpretuje na mapach.

Ale najpierw było śniadanie.  Kiedy meldowaliśmy się w hotelu, młody człowiek w recepcji przebąkiwał coś o kawie serwowanej na pierwszym piętrze (naszym), chociaż nie zauważyłam tam żadnych widocznych tego znaków, i o możliwości wykupienia śniadania za 5 euro z jednodobowym wyprzedzeniem.  Powiedział to tak mimochodem, więc specjalnie nie zwróciliśmy na to uwagi.  Z opisu hotelu wiedzieliśmy, że nie ma restauracji, wobec czego byliśmy nastawieni na jedzenie poza hotelem.  Kiedy rano wyszłam z ciekawości do holu, zobaczyłam, że są otwarte podwójne drzwi do nieoznakowanego pokoju, a w nim stoją stoliki nakryte białymi obrusami, ze sztućcami i filiżankami, oraz jest kontuar, za którym rezyduje bardzo smutny, starszawy i chudy Grek.  Natychmiast o swoich spostrzeżeniach doniosłam mężowi, który poszedł zapytać smutnego pana o możliwość stawienia się na śniadanie pomimo braku wcześniejszego zamówienia.  Okazało się, że się da, więc poszliśmy.

Sniadanie nie było jakieś rewelacyjne, ale syte i „zjadliwe”.  Był w miarę dobry chleb lub tosty, gotowane jajka, niektóre na twardo a inne na miękko, ale na jakie się trafiło było kwestią losową, bo po skorupce nie było tego widać; płatki śniadanowe, brzoskwinie z puszki i wspaniały, welwetowy grecki jogurt, a do tego mleko, soki i porcjowane masło, dżemy i miód oraz kawa, kakao lub herbata zza kontuaru.  Na kontuarze leżały również paczkowane, jak z supermarketu, croissanty czy inne ciasteczka.

Tego pierwszego dnia byliśmy sami na tej sali, chyba dlatego, że była dość wczesna pora (8.30), bo,  jak się okazało w następne dni, śniadaniowa godzina szczytu wypadała tak między 9-tą a 10-tą. Podjedliśmy sobie zdrowo i nawet udało nam się trochę rozweselić tego smutnego Greka, bo się chyba ze dwa razy uśmiechnął.

Wrażenia śniadaniowe z następnych dni, kiedy to przybywaliśmy tam po 9-tej, były ciekawsze, bo miałam okazję  obserwować innych gości. Na przykład, była taka para ludzi w wieku ok. 30 lat, wyglądali na Albańczyków lub ex-Jugosłowian z Macedonii, byli bardzo skrępowani i cisi i szybko zjedli i wyszli.  Był też jakiś przystojny, ale niekontaktowy  mężczczyzna, wyglądający młodo i sprawnie, ale z siwizną we włosach – mógł mieć 35 – 40 lat.  Widziałam go dwa razy: za pierwszym razem ubrany był w dresy albo nawet piżamę i wyglądał trochę nieprzytomnie, wziął tylko pałtki z dużą ilością mleka, mieszał je bardzo długo, w końcu zjadł i wyszedł.  Następnego dnia  już był lepiej ubrany i przytomniejszy, ale wziął dokładnie to samo i tak samo szybko wyszedł.

Jednego dnia pojawił się w  jadalni starszy pan, wyglądający na Hindusa.  Trudno było określić jego wiek, ale mógł mieć nawet około 80-tki.  Nie wiem, czy to z powodu braku angielskego i greckiego, ale zachowywał się nieprzyjemnie: wyglądało na to, że słowa „proszę” i „dziękuję”  są mu zupełnie obce, ani też nie używał żadnych gestów, które mogłyby je zastąpić.  Odniosłam wrażenie, może mylne, że przyzwyczajony był do rozkazywania pogardzanej służbie.  W czasie śniadania zachował się zaborczo: kiedy kończył się chleb, wziął wszystko, na pewno dwie albo trzy porcje (ale zaraz potem donieśli), dwa ostatnie jajka (potem ugotowali następne), a wychodząc jeszcze zwinął paczkę croissantów z kontuaru.  No ale ludzie są różni – pewnie uważał, że za te 5 euro mu się należy.  Kiedy w godzinie śniadaniowego szczytu dołączyła do smutnego Greka piękna, młoda Greczynka, która przedtem i potem sprzątała pokoje, Hindus natychmiast na jej widok zakrzyknął gromko: Kawa!, możliwie z przyzwyczajenia do usługujących kobiet. Starszy kelner już wcześniej mu ją oferował, ale klient zaordynował: podać za 10 minut. W ogóle wyglądało na to, że jego jedyna realność to dom z liczną służbą, a nie miał na tyle wyobraźni by przystosować się do innego układu.

A propos, to zauważyłam, że w recepcji hotelu pracowali wyłącznie mężczyźni, tak też było w tradycyjnych knajpkach, które napotkaliśmy (chociaż prawdopodobie kobiety harowały gdzieś za kulisami).

Wycieczkę do górnego miasta odbyliśmy pieszo, bo lubimy chodzić, a poza tym, mimo że napotkaliśmy wiele przystanków autobusowych, to faktycznych autobusów w ciągu całego dnia zobaczyliśmi dwie sztuki. Wspinaczka pod górę była dość męcząca: droga długa a pogoda dżdżysta i parna, więc po jakiejś godzinie zatrzymaliśmy się na kawę w małej i nieimponującej knajpce, której, sądząc po naszym przyjęciu, chyba żaden turysta wcześniej nie odwiedził. Nie było stolików na zewnątrz, a w środku siedziało przy dwóch stolikach może 10 – 12 starszych panów.  Jedni grali w karty, a drudzy, łącznie z dużo młodszym i przystojnym barmanem, oglądali jakiś sport w telewizji.  Wszyscy pili albo expresso ze szklanką wody albo mrożoną kawę frappe, a później niektórym barman donosił również jakieś soczki.

W pewnym momencie przybył starszy pan, który musiał być stałym bywalcem, bo barman natychmiast nakrył mu stolik obrusem i zaczął podawać obiad. Nie ukrywam, że podglądałam: najpierw był chleb, pół bochenka  pokrojonego na grube kromki nie do końca przecięte, więc trzeba było je odrywać – to okazało się być normą, tak było w naszej pierwszej tawernie i wszystkich następnych restauracjach.  Następnie dostawał po kolei małe półmiski innych potraw: suszone pomidory w oliwie, sałatkę z świeżych pomidorów i ogórków z białym sosem (jogurt?  tzatziki?) i na koniec smażone skrawki mięsa.  Wszystko wyglądało smakowicie, choć  po skromnym wyglądzie baru nie można było się domyślić, że dają tam cokolwiek oprócz napojów.

Około połowa klienteli miała w ręku koraliki na krótkim sznurku, i albo się nimi bawiła albo po prostu trzymała w dłoni. Zauważyliśmy to również u naszego taksówkarza z poprzedniego dnia, który wystawił lewą rękę za okno i takowymi majtał.  Możliwe, że niegdyś takie koraliki służyły do modlitwy, trochę jak katolicki różaniec, ale nie odniosłam wrażenia, żeby ich obecni użytkownicy byli rozmodleni. Koraliki były głównie w jaskrawych kolorach i dość duże, mniej więcej długości ziarna bobu, ale grubsze. Mąż się na nie napalił i następnego dnia kupiliśmy sobie takie, ale w trochę bardziej stonowanych kolorach.  Moje były bardzo stonowane, a jego wyglądały w przekroju jak anyżowe cukierki, które pamiętam z dzieciństwa. 

Po drodze do górnego miasta nabyłam parasol za 3 euro, bo popadywało, i był doskonale dobrany przez sprzedawcę do mojego ubioru,  co zaoszczędziło mi zastanawiania się nad kolorem.   Mąż co prawda przywiózł parasol w bagażu, ale nie brał go ze sobą, bo nie chciało mu się go nosić (to po co go w ogóle wozi?), więc korzystał z mojego.

Zdeterminowani, pięliśmy się w górę dość sprawnie.  Po drodze natrafiliśmy na bardzo kolorowe skutery, wystawione na wysepce  pomiędzy dwiema nitkami ulicy – wyglądąły fantazyjnie pośród nieciekawych budynków i ożywiały tę równie nieciekawą ulicę.  Jestem prawie pewna, że to była  Olybiados, ale głowy nie dam, bo mogła być jakaś równoległa.

Wycieczka do górnego miasta dostarczyła tyle wrażeń, że opiszę je w następnej części, żeby niczego nie uronić.

Wizyta

Dzisiaj na rogu mojej ulicy pojawił się Pan Premier, aby złożyć bukiet kwiatów pod tablicą upamiętniającą "Profesora Lecha Kaczyńskie...