poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Nekrolog

Byłam dzisiaj na pogrzebie kolegi z lat szkolnych, który w grudniu zeszłego roku dowiedział się, że ma śmiertelną chorobę, glejaka mózgu. Nie wiem, czy coś pomogłoby wcześniejsze rozpoznanie, raczej chyba nie, bo to jest choroba nieuleczalna,  ale przez rok przed śmiercią pomyłkowo leczył się na zatoki.  Zostawił po sobie matkę (która rok temu straciła męża) brata, siostrę i żonę, nie mówiąc już o dalszej rodzinie, przyjaciołach  czy  współpracownikach w jego bardzo udanej i sławionej  karierze zawodowej.

To  wydarzenie prowokuje mnie do filozoficznych refleksji.  Dlaczego niektórych z nas spotyka taka przedwczesna śmierć, a inni sobie egzystują do późnej starości?  Ten  człowiek mógłby był jeszcze dużo zdziałać dla dobra ogółu, ale nie było mu dane.  I jak tu w tym znaleźć jakiś sens?

środa, 24 kwietnia 2013

Tak, kalectwo!

Kalectwo może na człowieka napaść nagle i niespodziewanie, albo może powolutku wkraść się w jego ciało.

O tym pierwszym  wiem niewiele, posiadam jedynie wiedzę teoretyczną, bo na szczęście, jak dotąd to mnie nie spotkało (odpukać) i nie mam w gronie rodziny,  znajomych i przyjaciół nikogo, kto by doświadczył nagłego kalectwa pourazowego, na przykład, po wypadku.

Drugi jest podstępny, kalectwo rozwija się przez długie lata, z na pozór niegroźnymi objawami, a potem się okazuje, że jest.  Zaczęłam się z tym zaznajamiać, kiedy moja siostra odkryła, że ma kompletnie zdegenerowany kręgosłup, a na osłodę,  torbiel przy którymś kręgu, której nie da się zoperować ani wyleczyć. Efekt taki, że bez silnego bólu może chodzić lub stać przez maksimum 5 minut.

A teraz mam własne kalectwo,  z tego drugiego rodzaju.  Od 20-tu lat miałam kłopoty z kręgosłupem szyjnym, ale przyjmowałam je jako objawy normalnego procesu starzenia się  i niezbyt się tym przejmowałam. A tu nagle, trzy tygodnie temu, budzę się rano i mam zdrętwiałe dwa palce lewej ręki i niedowład pozostałych.  To jeszcze nie wzbudziło we mnie żadnych podejrzeń, bo od lat mi obie ręce drętwieją w nocy, a w ciągu dnia wracają do normy.  Kiedy taki stan utrzymywał się przez kilka dni, poleciałam na EKG (bo to lewa ręka), ale okazało się, że z sercem wszystko w porządku.

Następnie zgłosiłam się do ortopedy (oczywiście, wszystko odpłatnie, bo ubezpieczenie zdrowotne mam w Anglii, nie w Polsce), który zdiagnozował, że któryś krąg, najprawdopodobniej na styku kręgosłupa szyjnego i piersiowego, uciska na jakiś nerw.  Zalecił różne zabiegi i odesłał mnie do kliniki swojego kumpla.

Kumpel fajny, bardzo miły i kontaktowy.  Najpierw usiłował poprawić mój stan przez masaż ręczny, z nagłym przekręcniem głowy w celu ustawienia kręgów, ale jak tylko zorientowałam się, co planuje, odwiodłam go od tego zamiaru, bo na taki zabieg już od 20-tu lat jest za późno.  Uczenie stwierdził, że jest bardzo źle, co zresztą i bez jego mądrości wiedziałam, i zapisał kurację ziołową oraz 5 tygodni zabiegów falą uderzeniową, silnym laserem i okładami z ukraińskiej borowiny, która podobno ma dodatkowy, bardzo wartoścoiwy,  składnik mineralny.  Zabiegi mają być raz na tydzień, i wzięłam już dwie porcje: owszem, poprawiają ruchliwość szyi, ale lewa ręka do tej pory nie ma z nich żadnego zysku.  No trudno, wytrzymam (fizycznie i finansowo) te następne tygodnie i się zobaczy, co z tego wyjdzie, chociaż rokowania dla lewej ręki są marne.

Więc, niestety, muszę się pogodzić z myślą, że jestem kaleką.  Lewa dłoń jest niedowładna, mam zdrętwiały i nieczuły najmniejszy palec i ten sąsiedni, a w pozostałych nie mam siły.  Objawia się to  np. tym, że trudno mi naciskać guziki od elektrycznych okien w samochodzie i utrzymać w lewej ręce obierany właśnie ziemniak czy ząbek czosnku. Nie mogę wyjąć papierosa z paczki, ani utrzymać go między wskazującym a środkowym palcem.  Muszę bardzo uważać, kiedy chcę lewą ręką podnieść talerz czy szklankę, bo mogę je upuścić.  Przy jedzeniu też mam problemy, bo bardzo trudno mi normalnie operować widelcem, więc muszę go ściskać w garści (ścisk jeszcze działa), co nie wygląda zbyt elegancko.  Wygląda na to, że w restauracjach odtąd będę musiała zamawiać tylko miękkie potrawy, bo przy twardszych moje kalectwo będzie bardzo oczywiste.

Trochę czasu upłynęło, zanim zdałam sobie sprawę, że to jest kalectwo.  Najpierw wydawało mi się, że to przejściowe, minie, i że odzyskam wladzę w lewej dłoni.  Teraz widzę, że jeżeli to w ogóle możliwe (co nie jest oczywiste), to będę musiała z tym żyć przez jakić czas.

wtorek, 23 kwietnia 2013

Dziwne

Dziwne, jak rzeczy martwe (lub fikcyjne) potrafią nagle zacząć żyć własnym życiem.

Podejrzewam, że każdy pisarz zna to zjawisko:  mając pomysł na jakąś postać, stwarza ją i bierze się do zarządzania jej życiem i losem, ale w miarę zadomowiania się w życiu autora i w jego dziele, ta postać  zaczyna stawiać wymagania, których jej twórca nie przewidział, skutkiem czego autor zwija swoje plany w troki i pisze, co  ona mu nakazuje (mam wrażenie, że  kiedyś gdzieś o tym czytałam, ale nie przypominam sobie dokładnie).

Nie, żebym śmiała porównywać siebie  do prawdziwych pisarzy, ale mnie się wydarzyło coś podobnego.  W grudniu ubiegłego roku zaczęłam pisać ten blog, żeby dać upust moim wrażeniom o Polsce po 39-ciu latach nieobecności.   No i owszem, kilka wrażeń opisałam i jeszcze kilka mam w zanadrzu, ale mój blog w którymś momencie zaczął własne życie i dyktuje mi tematy, o których nie miałam, w moich aroganckich i zdyscyplinowanych planach, zamiaru pisać.  Na przykład, teraz często mam ochotę pisać na blogu jak w pamiętniku, chociaż nigdy przedtem, nawet jako naiwna i sentymentalna nastolatka,  takiego nie prowadziłam.

Czy to wpływ czytanych przeze mnie blogów czy po prostu blogi mają taką naturę?

Mniejsza o to, jeżeli poddam się temu trendowi, to nic mi nie będzie, ostatecznie mogę pisać na moim blogu co mi na myśl przyjdzie, bo przecież nikogo nie zmuszam do czytania.

Zresztą ostatnio dużo  nie piszę, bo mam kupę pracy (na emeryturze!). Część tej pracy musi być wykonana w nocy lub w weekendy, więc nie zawsze w dzień jestem przytomna.

Dziś też jest akurat taki mało przytomny dzień, bo pracowałam do 3.30 rano i się nie wyspałam, ale bez pracy człowiek umiera!  Powszechnie uważa  się  (przynajmniej w Anglii), że nauczyciele czy dyrektorzy/dyrektorki szkół umierają wkrótce po przejściu na emeryturę, bo po prostu, po naładowanym adrenaliną życiu, nagle nie mają co robić. Moje całe pracujące życie też było naładowane adrenaliną, ale nie chcę, żeby to  mnie spotkało, więc staram się być intelektualnie aktywną i nadal trochę pracuję, a ostatnio nawet dość intensywnie.

A teraz już chyba muszę iść spać, oczywiste po tym jak rozwieszę pranie, położę psy do łóżeczek i wykonam kilka innych wieczornych czynności.

piątek, 19 kwietnia 2013

Frustrujacy dzień

Drogi pamiętniku!

Może nic wielkiego się dzisiaj nie stało, ale jakoś czuję się przygnębiona i bezradna, i brak efektywności w podjętych zadaniach  kompletnie mnie zfrustował (sfustrował?) Boże, jaki ten polski język jest trudny!  Niniejszym oficjalnie udzielam mężowi wybaczenia za to, że przez 50 lat nie może się go porządnie nauczyć, zwłaszcza, że najprawdopodobniej cierpi na jakiś rodzaj dysleksjii.

Kiedyś prowadziłam zajęcia z tematu zwanego w Anglii „Remedial English” , czyli zaradczy lub naprawczy angielski, z grupką 4 studentów studiujących technologię zwierząt.  Dwoje było, skądinnąd bardzo uzdolnionymi, dyslektykami, dla których angielski był językiem macierzystym, a pozostali  dwaj byli przedstawicielami  małego państewka w Afryce, którzy po prostu nie znali angielskiego na tyle, żeby podołać na studiach. Przygotowując się bardzo sumiennie do tej pracy  pobieżnie przestudiowałam dysleksję, ale nie do tego stopnia, żeby odróżniać jej odmiany, a do nauczania angielskiego jako języka obcego nie musiałam sią specjalnie przygotowywać, bo miałam to na studiach.  Muszę się pochwalić, że osiągnęłam sukces z tym dwojgiem dyslektyków, którzy zdali egzaminy na koniec roku dużo lepiej niż uprzednio,o czym poinformowała mnie ich wykładowczyni.  Nie wiem jak poszło Afrykanom – pewnie nie najlepiej; chyba nie zdołałam ich nauczyć dość angielskiego przez dwa semestry, bo braki były zastraszające.  Ale dysleksji męża i tak nie potrafię zdiagnozować!

Wracając do tematu, dziś rano  o 9.30 zadzwonił mój angielski telefon, ale nie słyszałam, bo twardo spałam po długim posiedzeniu poprzedniego wieczora (praca oczywiście).  Był to telefon od obsługi technicznej naszej bazy danych, gdzie zgłosiłam wczoraj późnym wieczorem problem z ich aplikacją, który nie pozwolił mi pracować poprzedniego dnia.  Trzy razy oddzwaniałam do nich dzisiaj, z Polski do Anglii, ale mój konsultant albo był nieobecny albo akurat rozmawiał z innym klientem.  Mimo zostawionych przeze mnie trzech wiadomości, konsultant nie zadzwonił, więc dalej nie mogę pracować!  Sprawa jest pilna, bo od tej mojej pracy zależy bardzo wiele rzeczy, które mają wpływ na finanse naszej firmy, więc frustracja! Pracować na bazie danych mogę tylko, kiedy nikt jej w biurze nie używa, więc wieczorami lub w weekendy, a brak odpowiedzi dzisiaj oznacza, że będzie to możliwe dopiero w przyszłym tygodniu, a tu ziemia mi się pali pod nogami!  Czekanie na ważny telefon jest okropnie paraliżujące i tego właśnie dzisiaj doznawałam.

Potem zadzwoniła z obcych krajów moja sąsiadka na  pół etatu, z zupełnie nieuzasadnionymi zastrzeżeniami do czegoś tam, więc musiałam się, niezasłużenie, przed nią tłumaczyć, co nie miało zbyt dobrego wpływu na moje samopoczucie.

Następnie zmobilizowałam się do wykonania telefonu,od którego w żaden sposób nie mogłam się wykręcić i, zgodnie z moimi przewidywaniami, był on długi i rozciągły .

Miłą rozmowę przerwał dzwonek do drzwi. Gdy wyszłam na zewnątrz, przed furtką stał bardzo poirytowany  facet, w wieku ok. 40 - 45 lat, który, niemalże ze łzami w oczach,  zaczął na mnie wrzeszczeć, że moje psy za dużo i za głośno  szczekają, że on ma umysłowo chore dziecko, które na odgłosy psów nerwowo reaguje i krewnego, co to musi wstawać do pracy o 3-ciej rano na potem śpi w ciągu dnia.  Fakt, wycie dziecka słyszałam często i nie potrafiłam rozpoznać, czy to zwierz czy człek  (ale nie będę z tego powodu narzekać, choć wycie jest strasznie bulwersujące).  Udało mi się go uspokoić, mówiąc, że skoro teraz wiem o co chodzi, to postaram się powstrzymywać psy  od nadmiernego szczekania. N.B. Inna sąsiadka w tym samym  domu co ten sąsiad cieszy się ze szczekania moich psów, bo uważa, że to odstrasza potencjalnych włamywaczy.   Ona też ma psa, ale maciupciego i starego, którego szczekania prawie nie słychać.

A na koniec tego pięknego dnia dobiła mnie pogoda. Po wczorajszym 27-mio stopniowym upale zrobiło się znowu zimno i, kiedy chciałam się zrelaksować po tych wszystkich frustracjach i wyszłam do ogródka, żeby dalej w nim działać, bo czas nagli, to po 15-tu minutach wygnał mnie stamtąd paskudny ziąb, taki, że mi paluszki martwiały (co prawda, one martwieją pod byle pozorem, bo krążenie mam fatalne).

Nie ma „letko”!

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Wróciłam

Jestem znowu w Polsce, w miejskim mieszkaniu.  Wróciłam wczoraj późnym wieczorem, po kilku dniach intensywnej pracy w Londynie, i jeszcze do 3-ciej w nocy wykańczałam pilne sprawy, żeby je wysłać e-mailem do biura przed rozpoczęciem pracy w poniedziałek.  Nerwowa i intensywna praca przez weekend i po nocy to dla mnie nie nowość, ale może się trochę od tego odzwyczaiłam po przejściu na emeryturę, bo wróciłam okropnie zmęczona.  Niestety, „ nie ma letko”,  muszę dalej zasuwać, bo robota nie jest skończona.  Na dodatek tak mnie boli jeden krąg szyjny (bo mam kompletnie skopany kręgosłup w szyi), że chce mi się wyć!

A tu w ogródku wiosna się nagle zaczęła i chciałabym posprzątać jesienne pozostałości, nakarmić zadomowione roślinki i posadzić piękne, tryskające zdrowiem, nowe. Dziś na to zupełnie nie miałam czasu, ale powzięłam mocne postanowienie, że codziennie wygospodaruję godzinkę na ogródek, mimo, że praca nagli – ostatecznie, jestem na emeryturze, no nie?

A jeszcze jest ogród u Mamy, który też pilnie wymaga odgruzowania. Kiedy ja to wszystko zrobię?

środa, 10 kwietnia 2013

Jestem w Anglii

Jestem w tej chwili w naszym mieszkaniu w Anglii i wracam w niedzielę.  Nie będę dużo pisać, bo mam kupę roboty z bazą danych naszej firmy.  W sobotę mam pracować z naszym ekspertem od programowania, który doskonale  wie jak programować, ale zupełnie nie zna naszych systemów MIS, czyli elektronicznego przechowywania i zarzadzania informacją. Na tym właśnie to ja się znam i wobec tego musimy  pracowac wspólnie nad nowym oprogramowaniem, które pozwoli naszej firmie wywiązać się z obligacji wynikających z naszego kontraktu z rządowym departamentem finansującym naszą działaność w szkoleniu osób dorosłych.

A tych obligacji jest sporo i, żeby było ciekawiej, zmieniają się one co najmniej raz na rok, jak nie częściej, a najgorsze jest to, że ostatnimi laty potrafią się zmieniać w tył, tzn. takie wprowadzone  w  maju mogą obowiązywać od poprzedzającego sierpnia. Narzekam na biurokrację w Polsce, ale w Anglii jest tak samo, kiedy korzysta się z funduszy państwowych.  Raz nawet zabrałam głos w tej sprawie na spotkaniu z ministrem oświaty.  Było na nim, razem z ministrem,  16 osób, przedstawicieli  państwowych i prywatnych instytucji  szkoleniowych oraz lokalnych zarządów oświaty,  i póltorej godziny czasu, więc każdy chętny miał szansę się wypowiedzieć. No więc się wypowiedziałam na temat tego, jak koszty takiej biurokracji pomniejszają środki dostępne na kształcenie, ale minister, metodą wszystkich polityków, zbył mnie odpowiedzią, że to sprawa dla księgowych i niech oni się tym zajmą.

Temat nie jest zbyt interesujący dla osób postronnych, więc nie będę się nad nim rozwodzić, mimo, że daje duże pole do popisu dla satyryków oraz osób trzeźwo myślących.  Za to powiem, że tu wiosna, może nie taka rozhukana jak zwykle bywało o tej porze roku, ale przecież wiosna.  Wzdłuż szos i miejskich ulic kwitną żonkile, sadzone i dzikie, i ozdobne odmiany śliw i czereśni, a na moim balkonie,  w donicach,  zimowe cyklameny, bratki i pierwiosnki, a róża ma już pełen zestaw nowych liści. Jest fajnie, bo czuję się zupełnie na miejscu, a poza tym objadam się na obiady, w przerwach w pracy, którą wykonuję głównie w domu z powodu niemożności palenia w biurze, pyszną faszerowaną kaczką, którą w zeszłym roku upiekłam i podałam gościom, ale której pół zostało w zamrażarce. Pychota!

poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Pierwszy siew!

Nareszcie posiałam coś w szklarni u Mamy, bo już dłużej nie mogłam wytrzymać!

Szklarnia mocno zdezelowana, drewno się sypie, szyby wypadają z byle powodu, więc strach tam wchodzić, żeby nie zgilotynowały; drzwi się nie domykają i kilku szyb w dachu brakuje a kilka cieknie, bo kit odpadł, ale zdecydowałyśmy z siostrą, że użyjemy jej jeszcze raz, a potem ewentualnie się przebuduje.  W sobotę zakupiłyśmy plastikową folię, gwózdki i ziemię w workach, a wczoraj przygotowałyśmy wycięte z puszek po piwie podkładki pod gwoździe i zgrabiałymi z zimna rękami zakryłyśmy tą folią tę część dachu, w której były dziury. Niestety, jesteśmy przekonane, że następny silniejszy wiatr ją zerwie, bo nie właziłyśmy na drabinę, żeby przybić ją na szczytach (obie mamy lęk wysokości), no ale trudno, jeżeli przyjedzie w odwiedziny jakiś mniej drżący przyjaciel lub krewny, to może przybje, a jak nie, to folii jest sporo, będzie się naprawiać.  Ale przynajmniej jest jeden „dodatni plus”: te szyby, które nie wypadły przy stukaniu młotkami powinny już nie gilotynować.

Normalnie co roku wymieniało się ziemię w szklarni i fumigowało paloną siarką, ale tym razem poszłam na skróty i niczego takiego nie zrobiłam, zresztą chyba to jest głównie potrzebne do hodowli pomidorów, a tych nie będziemy już sadzić.  Dwa lata pod rząd gniły nam na krzaku, więc niech się wypchają, będziemy kupować na targu.  W Polsce są w lecie pyszne pomidory w sprzedaży, gruntowe, słodziutkie i pachnące, i dostępne w wielu odmianach (w Anglii raz nacięłam się na śmierdzące rybami, bo pewnie w hodowli użyto mączki rybnej). Fakt, że świeżutko zerwany, nagrzany słońcem  pomidor to niebo w gębie, no ale jak się nie da, to się nie da.

W szklarni są dwie grządki, a po środku ścieżka. Lewa grządka jest bardziej nasłoneczniona i ziemię do doniczek czy koszyków wybierałam w zeszłym roku po szklarniowym sezonie z prawej, więc była w miarę pełna. Wczoraj oczyściłam sumiennie obie grządki z chwastów, przy czym, zdejmując wartstwę trawy w jednym miejscu na prawej grządce, odkryłam 15-to centymetrowy rządek posianej w zeszłym roku i mającej się świetnie cebulki, więc niedługo będzie szczypior! Nie zajęło mi to wiele czasu, ale ponieważ nie mam kondycji, to się bardzo zmęczyłam i zaczęły mnie boleć mięśnie w krzyżu, więc się poddałam i postanowiłam resztę zrobić dzisiaj, przed powrotem do miasta.

Dzisiaj rano nie byłam zupełnie przekonana, że chce mi się kontynuować tę robotę: nadal bolał mnie krzyż i szyja, i nie miałam dużo czasu, bo planowałam wyjazd do miejskiego domu na 12-tą, ale się zawzięłam!  Mimo lekko prószącego śniegu, sprowokowałam męża, będącego w piżamie i kapciach,  do wniesienia po zalegającym na podwórzu śniegu, trzech 50-cio litrowych worków ziemi do szklarni. Rozsypałam dwa na lewej grządce, posypałam woniejącym suszonym nawozem bydlęcym, wymieszałam i dosypałam więcej ziemi z trzeciego worka, żeby nawóz nie popalił wzrastających kiełków.  Następie posiałam rządek koperku, dwa niepełne rządki sałaty kruchej i Lollo Rossa (bo nie starczyło nasion), a na ich wolnych końcach cebulkę i kolendrę, i rządek czerwonej rzodkiewki, i jestem szczęśliwa, że coś się zaczęło dziać na ogrodowym froncie, mimo, że krzyż i szyja jeszcze bardziej mi dokuczają.

Prawa grządka zostanie na następny siew, za jakieś dwa tygodnie, co przedłuży okres zbiorów; zresztą i tak bym już dziś nie dała rady.

Ciekawe, co popędza człowieka do takiego wysiłku – to chyba jakiś atawizm. Przecież łatwiej kupić te jarzyny na targu, i pewnie taniej, bo np. jak my bierzemy siłę najemną do wożenia ziemi, przekopywania grządek czy naprawiania szklarni, to na pewno wychodzi drożej, no i podlewać trzeba, co też jest problemem dla słabych lub niepełnosprawnych.  Może chodzi tu o uczucie samowystarczalności albo dumy z tego, że się potrafisz zaopatrzyć w jedzenie, albo po prostu smakowych doznań ze świeżo zebranych zielenin.  Nie wiem, ale może nie trzeba tego poddawać psychoanalizie: ważne jest to, że to mi sprawia przyjemność, odciąga od komputera i daje ruch na świeżym powietrzu.

P.S. Jutro lecę do Anglii na tydzień, więc pewnie nie będę pisać.

wtorek, 2 kwietnia 2013

Ludzie na zakupach

To już mój drugi wpis dzisiaj, bo nadrabiam świąteczne zaległości.

Nie wiem, na czym to polega, ale odkąd wróciłam do kraju, latam na spożywcze zakupy ze trzy razy na tydzień.  Mieszkając w Anglii, przez długi czas robiłam zakupy w supermarkecie Sainsbury raz na dwa tygodnie, bo to była oszczędność czasu, który można było milej spożytkować na robocie w ogródku, weekendowych wyjazdach czy zwykłym nieróbstwie po tygodniu stresowej pracy.  Kiedy moja przyjaciółka od psów i sąsiadka wróciła do domu po ciężkim wylewie, to robiłam je raz na tydzień, bo ją też chciałam zaprowiantować, a ona była na tygodniowym budżecie, co w Anglii jest normalne u np. robotników fizycznych czy emerytów odbierających emeryturę w gotówce na poczcie. Więc dlaczego teraz muszę biegać po zakupy co drugi dzień? Lodówkę i zamrażarkę mam tak  jak miałam, rodzina mi się nie powiększyła, więc dlaczego? W jakiejś wolnej chwili będę musiała tę sprawę przeanalizować i wyciągnąć z tej analizy należyte wnioski.

Ale to nie mój główny temat na dziś.  Chcę podzielić się z moimi czytelnikami wrażeniami o ludziach na zakupach, które mnie trochę zaskakują. Jedno z pierwszych było raczej niemiłe: klientka stojąca za mną w kolejce do kasy w eleganckich i drogich delikatesach w moim mieście zdenerwowała się, że tak powoli ładuję moje liczne zakupy do toreb i rzuciła w moją stronę z irytacją: „To nie może Pani najpierw zapłacić, a potem pakować?”  Może bym i mogła, ale wtedy jej zakupy pomięszałyby się z moimi, bo miejsca za kasą było mało, a poza tym przecież nie byłam aż taka powolna, mimo tego, że akurat czułam się bardzo zmęczona.  Nie odpowiedziałam nic, ale płakać mi się chciało na taką nieżyczliwość. Może to był po prostu szok, bo w moim doświadczeniu ludzie w sklepach uśmiechali się do siebie, wyżsi podawali niższym produkty z półek dla tych ostatnich niedostępnych, wymieniali opinie i porady i w dłuższych kolejkach do kas żartowali, zamiast się złościć. Nawiasem mówiąc, panie przy kasach w tym sklepie też są niemiłe, więc może to po prostu taki sklep.

W innym mieście, trochę bardziej prowincjonalnym niż moje, gdzie często mam okazję robić zakupy w tamtejszym Carrefour, zaobserwowałam ciekawe zachowania wśród pań zakupowiczek.  Nagminne jest tam lustrowanie zawartości mojego wózka, bardzo otwarte i bez żadnej żenady. Baby oglądają dokładnie, co mam w wózku, bo a nuż złapałam jakąś dobrą okazję, która umknęła ich czujności.  Jedna taka pani ostatnio posunęła się nawet do aktywnego śledztwa. Stała kilka kroków od lady cukierni znajdującej się w kompleksie Carrefour, kiedy ja zakupiłam tam całą wystawioną połówkę paschy.  Dostrzegłszy ten zakup sokolim okiem, stawiła się przy ladzie i zapytała: „Co ta Pani właśnie kupiła?” Kompletna zgroza!  A też zdarzyło mi się spotkać w tym sklepie dość zamożnie wyglądającą panią, która wzięła do woreczka pęczek rzodkiewek, po czym zaczęła obrywać po parę rzodkiewek z pozostałych kilku pęczków i dorzucać je do woreczka.  Tak mnie zatkało, że nie zareagowałam, ale następnym razem na pewno coś takiej pani powiem i mam nadzieję, że nikt mnie za to nie pobije, bo nie znoszę bólu.

Ostatnio też chciałam w w/w Carrefour zakupić parę rajstop.  Z łatwością zlokalizowałam odpowiednie stoisko, ale na nim ruina! Tyle porozrywanych opakowań, że z trudem znalazłam nieuszkodzone w moim kolorze.  Co ci klienci robią?  Wiem co, działają na zasadzie, że nie moje i anonimowe, więc można zgnoić i zepsuć, bo ktoś inny za to zapłaci. Przeraża mnie takie podejście – skąd się tacy ludzie biorą?  A może wszyscy tacy jesteśmy, tylko niektórzy potrafią to skutecznie ukryć?

Smigus Dyngus, a raczej Prima Aprilis!

Takiej białej Wielkanocy nie pamiętam!  Tyle tego śniegu napadało, że krajobraz wczoraj, w świąteczny poniedziałek, wyglądał jak w środku srogiej zimy.

Wielkanoc 2013

Ale nic to, że nie objadaliśmy się wielkanocnymi pysznościami na ciepłej i rozsłonecznionej werandzie, otoczeni budzącym się sadem i ogrodem; nic to, że ścieśnialiśmy się przy za małym stole w pokoju gdzie stoi łóżko Mamy i odstawialiśmy nie mieszczace się na stole półmiski na mały stolik ogrodowy, żeby co chwilę posyłać je wokół zebranego grona; nic to, że cała podłoga wydawała się być zajęta przez nogi od krzeseł i stołów, i że ten ścisk przypominał raczej Boże Narodzenie, kiedy weranda jest wycofana z eksploatacji (no, może trochę mniejszy ścisk, bo bez wielkiej choinki).  Zadna z tych drobnych niewygód nie przeszkodziła nam bynajmniej w miłym świętowaniu i na smak potraw ujemnie nie wpłynęła.

Swięta były tradycyjnie spędzone u Mamy, z najbliższą rodziną: sami całkiem dorośli ludzie, drobiazgu żadnego nie było, bo poprzedniego już się w żaden sposób nie da pod to pojęcie podciągnąć, a że jeszcze się nie rozmnożył, to i nie było następnego. Brakło bratanicy z mężem, którzy wyjechali na urlop do Nowego Jorku (ale tydzień wcześniej udało jej się przylecieć na dwa dni z Dublina, żeby się z rodziną zobaczyć), a w poniedziałek i brata, bo musiał lecieć do Hamburga do pracy, ale za to przybył z Brukseli bratanek z żoną, a w niedzielę była też druga babcia czyli mama szwagierki.  A nieobecni zgłaszali się przez ifony, Skype i telefony, więc ciepło rodzinne było.

Jak co roku, pierwszy dzień Wielkanocy był bez obiadu, którego podawanie zarzuciliśmy wiele lat temu, bo po bardzo obfitym świątecznym śniadaniu, które rozpoczyna się dopiero jak wszyscy dojadą,  około 1-szej, nie starcza już czasu ani apetytu na wielki obiad.  Oczywiście na stole, oprócz koszyczka ze święconym, miejsce honorowe zajmował, jak zawsze, olbrzymi półmisek jaj na twardo, z kępką rzeżuchy na środku. Do tego sałatka jarzynowa z chrupiącą fasolką, ogórkiem kiszonym, cebulą i  majonezem, oraz dwa półmiski najprzeróżniejszych wędlin, i kupnych i upichconych przeze mnie lub przez bratową. Z tych kupnych była szynka, kabanosy, pyszna kiełbasa, delikatny biały salcesonik i salchichon z pieprzem.  Bratowa upiekła znakomity schab ze śliwkami i białą kiełbasę z czosnkiem, a ja zrobiłam bardzo udany pasztet po ardeńsku, który za mną chodził już od dwóch lat, i eksperymentalną, ale utrafioną, pierś kurczaka nadziewaną wędzonym boczkiem i żurawiną. Były też bardzo smaczne śledziki, które bratowa zrobiła z cebulą, papryką i ogórkiem w pysznej zalewie, i trochę świeżych jarzyn z dipem, który popsułam w ostatniej chwili i tylko ładny wygląd mu pozostał, więc jadło się je bez.

Przed słodkościami zrobiliśmy przerwę na latanie zdalnie kierowanym modelem samolotu nad polem za płotem, tzn. nie wszyscy latali, tylko brat z synem, ale wszyscy mieli frajdę z oglądania, albo na żywo albo potem na video z samolotowej kamery. Oczywiście przerwa nie była zbyt długa, bo trochę tej latającej maszynie szkodzą lądowania.  Tym razem i tak dobrze poszło, bo bratanek jest zdolnym pilotem, choć brat może troche mniej, mimo że nawigator z zawodu. Wiedząc o tym i dla dobra ogółu, sam stanął za sterem tylko raz i na krótko, żeby nie ukrócać uciechy.  Latał głównie bratanek, a brat mu asystował jak właściciel klubu piłkarskiego na meczu. Pierwsze lądowanie było popisowe, jakby na gładziuteńkim pasie a nie pooranym polu;  drugie troche mniej, bo w koronie drzewa za oborą, ale udało się samolot odzyskać i ponownie doprowadzić do stanu używalności, za to trzecie czy czwarte skutecznie zakończyło zabawę, bo jak samolot przydzwonił w grudę, to trzeba było niemalże zbierać go po kawałku (ale po solidniejszym remoncie będzie jak nowy!).

Potem była kawa i straszne ilości ciast: nasze tradycyjne, bakaliowe mazurki, czekoladowy i kajmakowy, babka piaskowa, którą zupełnie bezzakalcowo pięknie upiekła siostra, sernik pieczony oraz kupione w wypróbowanej cukierni tort ananasowy i pascha.  To już kolejne święta, na które nie zrobiłyśmy tortu osobiście, tylko zamówiłyśmy w tej właśnie cukierni, gdzie robią wyśmienite i na dodatek ładniejsze. Na koniec imprezy, zanim się rodzina porozjeżdżała, miał być żurek i ugotowałam go gar na pułk wojska, ale nikt już nie nie był w stanie nic więcej spożyć bez szwanku na zdrowiu, więc żurek trafił do zamrażarki i będzie jak znalazł do jakiegoś większego obiadu.

W poniedziałek był przepyszny rodzinny obiad, składający się z bardzo grzybowej zupy z tymiankowymi grzaneczkami, pieczonej gęsi nadziewanej cielęciną z wątróbką; zasmażanych buraczków, uwielbianych przez całą rodzinę oprócz mojego męża, który, będąc Anglikiem, takich rzeczy nie papa, chociaż np. ogórki kiszone lubi; ziemniaczków i wiosennej sałatki, a do tego żurawina wykonana przez siostrę i wspaniałe gruszki w occie i winie, sporządzone przez bratową według jakiegoś bardzo pracochłonnego przepisu. Obiad, że palce lizać!

Oczywiście, przy najlepszych chęciach, udało nam się zjeść najwyżej jedną trzecią tego wszystkiego, no ale trochę się zjadło wczoraj na śniadanie i kolację, troszkę jeszcze poszło na wynos, a reszta do zamrażarki, by czekać na następną godną okazję.

 

Wizyta

Dzisiaj na rogu mojej ulicy pojawił się Pan Premier, aby złożyć bukiet kwiatów pod tablicą upamiętniającą "Profesora Lecha Kaczyńskie...