czwartek, 26 września 2013

Mój pies

Do tego pierwszego wpisu po długiej przerwie sprowokował mnie komentarz Marzeny do „Moja suka”.

Oprócz tej suki mam też psa, którego uwielbiam.  Kupiłam go od hodowcy czarnych labradorów po obniżonej cenie, bo był rezultatem drobnej transgresji mamusi, która puściła się z collie zamiast czekania na uprawnionego rozpłodowca z rodowodem.   Sukę wzięłam psu do towarzystwa, kiedy miał 7 miesięcy a ona była ostatnim mieszkańcem przytułku, który się likwidował z powodu braku funduszy i miała wtedy 2 lata. Też zresztą była wynikiem nielegalnego związku matki z rodowodem owczarka niemieckiego czyli wilczura z jakimś collie.  Czasami zastanawiam się, czy w obu wypadkach ojcem nie był ten sam collie, bo oba psy pochodzą z tej samej części północnej Anglii, ale może to zbyt romantyczny scenariusz.



Mój ukochany pies to straszny rozrabiaka, figlarstwo wręcz z oczu mu patrzy i dlatego tak go kocham (zresztą nie tylko ja, chyba wszyscy, którzy go spotkali).  Znalazłam go przez Internet i kiedy stawiłam się u hodowcy, był on ostatnim nie sprzedanym, i największym, z czterech szczeniąt.  Był styczeń, zima na całego, więc ubrana byłam w mojego „sztucznego misia” do ziemi i wstąpiłam do hodowcy wracając z jakiegoś służbowego wyjazdu.  Najpierw przywitała mnie matka szczeniąt, bardzo przyjazna i dobrze ułożona czarna labradorka z typu tych bardziej krępych i przysadzistych (bo np. w Ameryce mają smuklejsze labradory).  Następnie pani hodowca zaprowadziła mnie do swojej kuchni, w której miały posłanie szczenięta i tam po raz pierwszy spotkałam się z moim psem.  Był duży jak na 8-tygodniowe szczenię, co pani tłumaczyła tym, że sam na wikcie matki był już jakiś czas.  Jak tylko mnie ujrzał, uczepił się rogu mojego długiego płaszcza i zaczął targać.  Muszę w tym miejscu nadmienić, że płaszcz jest wielki i imponujący, coś w rodzaju tygrysa w beżowobrązowych kolorach (ale psy podobno na kolorach słabo się znają) i kiedyś przeraził pewnego jamnika w Zurychu, który na jego widok zwątpił i ominął mnie szerokim łukiem, mimo, że zachowywałam się zupełnie nieagresywnie. A ten szczeniak się absolutnie nie przejął, więc uznałam, że to jest pies „z jajami” i takiego właśnie chcę mieć.

Droga do domu zabrała 5 godzin.  Położylam psa na przednim siedzeniu pasażera, na szmatce od pani hodowcy, pachnącej domowym legowiskiem, ale obawiałam się, że, wyjęty ze środowiska,  będzie płakał.  Nic podobnego, całą drogę spał jak suseł, na postoju w połowie podróży wyszedł na siusiu, a potem znowu spokojnie spał.  W domu było to samo – kompletnie bezstresowy pies.

Kiedy miał 4 miesiące, wzięłam go po raz pierwszy do parku, do którego mieliśmy furtkę na końcu ogrodu.  Tam spotkał prześlicznego, długowłosego i bardzo rasowego 2-letniego wilczura, i zakwitła między nimi głęboka przyjaźń, która, niestety, skończyła się fiaskiem, kiedy mój dojrzał i przestał tolerować inne samce, i zresztą szczeniaki też.  Usiłując poprawić sytuację, dałam go wykastrować kiedy mial 3,5 roku, co i on i ja okropnie przeżyliśmy, ale, niestety, jego agresywność nie minęła. W Anglii weterynarze zalecają kastrację wszystkich męskich szczeniąt, o ile nie mają być rozpłodowe, ale wtedy się na to nie zgodziłam.

Mój pies, mimo wielu problemów i utrudnień życia, których mi przysparza, daje mi wiele radości każdego dnia: wita mnie radośnie kiedy wracam do domu, powodując krwiste wylewy na moich przedramionach, nawet po krótkiej nieobecności; chodzi za mną jak pies i leży pod moim biurkiem kiedy pracuję; zastępuje mi drogę,  siada przede mną na baczność i przytupuje, kiedy chce się dowiedzieć, czy dostanie nagrodę za to, że przyszedł na zawołanie; z wielką troską i przejęciem liże moje skaleczenia, które głównie on spowodował; ma taką miękką, welwetową mordę, do której lubię się przytulać i z której ciekną na podłogę strumienie śliny kiedy przygotowuję psom posiłki; grzeje mnie, jak mi zimno, jeżeli pozwolę mu wejść do łóżka, bo on zawsze pyta o pozwolenie, kładąc pysk na łóżku; a najważniejsze jest to, że wywołuje uśmiech na mej twarzy kiedy tylko na niego spojrzę.

Jak z powyższego widać, nie ma niczego za nic.

Te ostatnie dwa zdjęcia są zawężone, ale nie umiem ich poprawić.

Wizyta

Dzisiaj na rogu mojej ulicy pojawił się Pan Premier, aby złożyć bukiet kwiatów pod tablicą upamiętniającą "Profesora Lecha Kaczyńskie...