wtorek, 29 stycznia 2013

Emerytura - i co dalej?

Ojej, jestem emerytką!

Zawsze się bałam emerytury i unikałam myślenia o momencie, kiedy na nią przejdę, a tym bardziej snucia jakichkolwiek planów na czas, kiedy już nie będę pracować zawodowo.  Rozmowy na ten temat z mężem, który mnie od dobrych kilku lat namawiał do podjęcia tego kroku, kończyły się zawsze moim „no, może, ale jeszcze nie teraz” i jedyne co ustaliliśmy przed faktem to to, że na emeryturę wrócimy do Polski.  Może trzeba było coś konkretnego zaplanować, ale, m.in., powstrzymywała mnie od tego zasada, chyba nie całkiem rozsądna, że najpierw dożyjmy, a potem będziemy się zastanawiać!

Jestem pracoholiczką (a moja siostra wręcz twierdzi, że jestem hiperaktywna). Praca zawodowa zawsze była dla mnie bardzo ważna, a przez ostanie 10 lat pochłaniała mnie prawie bez reszty, z weekendami łącznie, co było rezultatem nie tylko pracoholizmu, ale również nad-obowązkowości i perfekcjonizmu (a może te cechy są właśnie częścią pracoholizmu?). Pracując, miałam zawsze poczucie, że jestem potrzebna, że robię coś co daje dotykalne rezultaty (których brak był głównym powodem mojej rezygnacji we wczesnych latach 70. z dobrze zapowiadającej się kariery akademickiej) a mi zadowolenie z dobrej roboty. Takie odczucia pewnie działają jak narkotyk, im więcej się go bierze, tym bardziej jest potrzebny.  Psycholog, po przeczytaniu tych wynurzeń, miałby pewnie dokładny obraz mojej psychiki (też kiedyś chciałam być psychologiem i lekarzem, ale poszłam na łatwiznę: anglistyka).

Po półtora roku na emeryturze doszłam do wniosku, że pracoholikom emerytura szkodzi.  Nie od razu stało się to oczywiste.  Przez pierwsze kilka miesięcy dalej pracowałam, mniej więcej trzy dni w tygodniu, żeby skończyć wprowadzanie nowego systemu bazy danych w firmie, kóry planowo miał wejść w użytek 6 miesięcy przed moim odejściem z pracy, ale który, z powodu niesummienności dostawcy miał duży „poślizg” (i zresztą nadal mam z nim trochę zajęcia, bo ciągle nie jest w porządku i chyba będziemy musieli w końcu zagrozić dostawcy sądem, żeby dojść tego, co nam obiecali).  Potem na jakiś czas zajęła mnie logistyka repatriacji: sprzedaż domu i kupno małego mieszkanka w zamian; pozbywanie się rzeczy, które nie przydałyby się nam ani w Polsce (gdzie mamy małe mieszkanie w centrum miasta z maciupeńkim ogródkiem) ani w jednopokojowym mieszkanku w Londynie, w tym sprzedaż dwóch samochodów z kierownicami po prawej stronie;  zorganizowanie międzynarodowej przeprowadzki całego naszego dobytku oraz dwóch dużych psów do Polski oraz równoczesnej, mniejszej, przeprowadzki do londyńskiego lokum; przeprowadzenie z dawna planowanego remontu kapitalnego mieszkania docelowego w mieście i konieczne z tego powodu wyniesienie się na wieś do pokoju na strychu nad oborą, czyli znowu przeprowadzka plus wywóz mebli do przechowalni, a pięć miesięcy później to samo w drugą stronę, itp.

Mimo tych rozmaitych zajęć, szybko ogarnęło mnie przygnębienie i apatia, nie mówiąc już o różnych dolegliwościach, które zaczęły się pojawiać, jedna po drugiej, zaraz po przeprowadzce z Anglii: to kręgosłup szyjny, to zawroty głowy, to nawroty dawnego syndromu rozdrażnionego jelita, to jakieś paskudne przeziębienie.  Pracując, chorowałam bardzo rzadko, a nawet jak miałam jakąś grypę, to siadałam do komputera i maili jak tylko ustąpiła wysoka gorączka.  Może działo się tak dlatego, że miałam teraz czas na lekarzy (z szyją kłopoty miałam już od wielu lat), albo dopadały mnie obce wirusy, a może kompletna zmiana trybu życia, diety i pór posiłków też miały na to jakiś wpływ.

Przygnębienie i apatia się pogłębiały, pomimo tego, że od lat biorę leki antydepresyjne.  Zaczęły się problemy ze spaniem, a rano nie chciało mi się wstawać, bo po co? A jak już wstałam, to siedziałam w piżamie i bezmyślnie zwiedzałam Internet. Cieszył mnie fakt, że jestem blisko rodziny, to duży plus, i ciągle krążyłam pomiędzy moim mieszkaniem i miejscem pobytu Mamy i siostry, ale to nie zmieniało mojego stanu psychicznego.

Cały czas byłam świadoma, że muszę znaleźć sobie jakieś zajęcie, ale, jak to bywa w depresji (bo mam to przećwiczone), świadomość to jedno, a zdolność działania to zupełnie inna sprawa: trzeba się najpierw w jakiś sposób wyciągnąć z „dołka”. Zmusiłam się w końcu do zajęcia się urzędowymi sprawami naszej małej wspólnoty mieszkaniowej i to trochę pomogło.  Potem zaczęłama pisać blogi, polski i angielski, co daje mi pewną satysfakcję, bo lubię pisać, i za punkt honoru wzięłam sobie doszlifowanie obu języków.  To już jest jakieś wyzwanie i przygnębienie zaczęło ustępować, ale jeżeli nie znajdę sobie czegoś porządnego do roboty, to będzie źle.  Możeby odnowić znajomości z uniwersytetu?  Odnawianie (i utrzymywanie) znajomości to moja najsłabsza strona, ale może mi się uda?

Najbardziej uderzającą i, dla mnie, niespodziewaną zmianą w mojej psychice po przejściu na emeryturę była kompletna utrata wiary w swoje możliwości i, co za tym idzie, pewności siebie.  Zupełnie mnie to sparaliżowało i odebrało chęć podejmowania jaichkolwiek zadań.  Doszło nawet do tego, że utraciłam wiarę w moją zdolność prowadzenia samochodu.  W Anglii jeździłam bez stresu czy problemów przez 35 lat, w każdy dzień pracy w Londynie oraz często na dalszych trasach, a tu nagle zaczęłam się bać do tego stopnia, że wolałam pokonywać różne utrudnienia, byle tylko nie siadać za kierownicę (kultura jazdy w Polsce pozostawia wiele do życzenia, ale nie to było powodem).  Ale może nie powinno mnie to tak dziwić: pracując, codziennie byłam zapewniana o mojej wartości i chwalona za osiągnięcia, bo codziennie dokonywałam czegoś ważnego dla firmy albo przynajmniej skutecznie pomagałam innym czegoś dokonać, a tu nagle koniec! Niczego nie osiągam (no, może, smaczny obiad, ale to robiłam i pracując, bo traktowałam gotowanie jako odskok od stresu pracy),  i, oprócz rodziny, która zawsze tak uważała, nikt nie uważa, że jestem wspaniała i niezastąpiona, nikt nie potrzebuje moich porad czy polega na moim sporym talencie do negocjacji lub do rozwiązywania problemów .

Panuje powszechne przekonanie, że jeden z plusów emerytury to możliwość całkowitego poświęcenia się swojemu hobby.  Zgadzam się, to może zdawać egzamin, jeżeli masz hobby, które zajmuje dużo czasu i jest intelektualnym albo sprawnościowym wyzwaniem. Moje hobby to ogrodnictwo, które w Polsce można uprawiać właściwie tylko wiosną lub w lecie, a poza tym to nie jest takie wymagające.  Jestem też kolekcjonerką naczyń szklanych, kafelków i piór wiecznych, ale te też nie są sposobem na życie. Można się również zainteresować portalami społecznymi, ale to nie zastąpi pracy.

Nie chcę narzekać, ale czegoś mi brak!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Adres emailowy nie będzie wyświetlany.

Wizyta

Dzisiaj na rogu mojej ulicy pojawił się Pan Premier, aby złożyć bukiet kwiatów pod tablicą upamiętniającą "Profesora Lecha Kaczyńskie...