Saloniki położone są na nadmorskim stoku, stromym w wyższych partiach i łagodniejącym w miarę zbliżania się do morza,
Ale najpierw było śniadanie. Kiedy meldowaliśmy się w hotelu, młody człowiek w recepcji przebąkiwał coś o kawie serwowanej na pierwszym piętrze (naszym), chociaż nie zauważyłam tam żadnych widocznych tego znaków, i o możliwości wykupienia śniadania za 5 euro z jednodobowym wyprzedzeniem. Powiedział to tak mimochodem, więc specjalnie nie zwróciliśmy na to uwagi. Z opisu hotelu wiedzieliśmy, że nie ma restauracji, wobec czego byliśmy nastawieni na jedzenie poza hotelem. Kiedy rano wyszłam z ciekawości do holu, zobaczyłam, że są otwarte podwójne drzwi do nieoznakowanego pokoju, a w nim stoją stoliki nakryte białymi obrusami, ze sztućcami i filiżankami, oraz jest kontuar, za którym rezyduje bardzo smutny, starszawy i chudy Grek. Natychmiast o swoich spostrzeżeniach doniosłam mężowi, który poszedł zapytać smutnego pana o możliwość stawienia się na śniadanie pomimo braku wcześniejszego zamówienia. Okazało się, że się da, więc poszliśmy.
Sniadanie nie było jakieś rewelacyjne, ale syte i „zjadliwe”. Był w miarę dobry chleb lub tosty, gotowane jajka, niektóre na twardo a inne na miękko, ale na jakie się trafiło było kwestią losową, bo po skorupce nie było tego widać; płatki śniadanowe, brzoskwinie z puszki i wspaniały, welwetowy grecki jogurt, a do tego mleko, soki i porcjowane masło, dżemy i miód oraz kawa, kakao lub herbata zza kontuaru. Na kontuarze leżały również paczkowane, jak z supermarketu, croissanty czy inne ciasteczka.
Tego pierwszego dnia byliśmy sami na tej sali, chyba dlatego, że była dość wczesna pora (8.30), bo, jak się okazało w następne dni, śniadaniowa godzina szczytu wypadała tak między 9-tą a 10-tą. Podjedliśmy sobie zdrowo i nawet udało nam się trochę rozweselić tego smutnego Greka, bo się chyba ze dwa razy uśmiechnął.
Wrażenia śniadaniowe z następnych dni, kiedy to przybywaliśmy tam po 9-tej, były ciekawsze, bo miałam okazję obserwować innych gości. Na przykład, była taka para ludzi w wieku ok. 30 lat, wyglądali na Albańczyków lub ex-Jugosłowian z Macedonii, byli bardzo skrępowani i cisi i szybko zjedli i wyszli. Był też jakiś przystojny, ale niekontaktowy mężczczyzna, wyglądający młodo i sprawnie, ale z siwizną we włosach – mógł mieć 35 – 40 lat. Widziałam go dwa razy: za pierwszym razem ubrany był w dresy albo nawet piżamę i wyglądał trochę nieprzytomnie, wziął tylko pałtki z dużą ilością mleka, mieszał je bardzo długo, w końcu zjadł i wyszedł. Następnego dnia już był lepiej ubrany i przytomniejszy, ale wziął dokładnie to samo i tak samo szybko wyszedł.
Jednego dnia pojawił się w jadalni starszy pan, wyglądający na Hindusa. Trudno było określić jego wiek, ale mógł mieć nawet około 80-tki. Nie wiem, czy to z powodu braku angielskego i greckiego, ale zachowywał się nieprzyjemnie: wyglądało na to, że słowa „proszę” i „dziękuję” są mu zupełnie obce, ani też nie używał żadnych gestów, które mogłyby je zastąpić. Odniosłam wrażenie, może mylne, że przyzwyczajony był do rozkazywania pogardzanej służbie. W czasie śniadania zachował się zaborczo: kiedy kończył się chleb, wziął wszystko, na pewno dwie albo trzy porcje (ale zaraz potem donieśli), dwa ostatnie jajka (potem ugotowali następne), a wychodząc jeszcze zwinął paczkę croissantów z kontuaru. No ale ludzie są różni – pewnie uważał, że za te 5 euro mu się należy. Kiedy w godzinie śniadaniowego szczytu dołączyła do smutnego Greka piękna, młoda Greczynka, która przedtem i potem sprzątała pokoje, Hindus natychmiast na jej widok zakrzyknął gromko: Kawa!, możliwie z przyzwyczajenia do usługujących kobiet. Starszy kelner już wcześniej mu ją oferował, ale klient zaordynował: podać za 10 minut. W ogóle wyglądało na to, że jego jedyna realność to dom z liczną służbą, a nie miał na tyle wyobraźni by przystosować się do innego układu.
A propos, to zauważyłam, że w recepcji hotelu pracowali wyłącznie mężczyźni, tak też było w tradycyjnych knajpkach, które napotkaliśmy (chociaż prawdopodobie kobiety harowały gdzieś za kulisami).
Wycieczkę do górnego miasta odbyliśmy pieszo, bo lubimy chodzić, a poza tym, mimo że napotkaliśmy wiele przystanków autobusowych, to faktycznych autobusów w ciągu całego dnia zobaczyliśmi dwie sztuki. Wspinaczka pod górę była dość męcząca: droga długa a pogoda dżdżysta i parna, więc po jakiejś godzinie zatrzymaliśmy się na kawę w małej i nieimponującej knajpce, której, sądząc po naszym przyjęciu, chyba żaden turysta wcześniej nie odwiedził. Nie było stolików na zewnątrz, a w środku siedziało przy dwóch stolikach może 10 – 12 starszych panów.
W pewnym momencie przybył starszy pan, który musiał być stałym bywalcem, bo barman natychmiast nakrył mu stolik obrusem i zaczął podawać obiad. Nie ukrywam, że podglądałam: najpierw był chleb, pół bochenka pokrojonego na grube kromki nie do końca przecięte, więc trzeba było je odrywać – to okazało się być normą, tak było w naszej pierwszej tawernie i wszystkich następnych restauracjach. Następnie dostawał po kolei małe półmiski innych potraw: suszone pomidory w oliwie, sałatkę z świeżych pomidorów i ogórków z białym sosem (jogurt? tzatziki?) i na koniec smażone skrawki mięsa. Wszystko wyglądało smakowicie, choć po skromnym wyglądzie baru nie można było się domyślić, że dają tam cokolwiek oprócz napojów.
Około połowa klienteli miała w ręku koraliki na krótkim sznurku, i albo się nimi bawiła albo po prostu trzymała w dłoni. Zauważyliśmy to również u naszego taksówkarza z poprzedniego dnia, który wystawił lewą rękę za okno i takowymi majtał. Możliwe, że niegdyś takie koraliki służyły do modlitwy, trochę jak katolicki różaniec, ale nie odniosłam wrażenia, żeby ich obecni użytkownicy byli rozmodleni. Koraliki były głównie w jaskrawych kolorach i dość duże, mniej więcej długości ziarna bobu, ale grubsze. Mąż się na nie napalił i następnego dnia kupiliśmy sobie takie, ale w trochę bardziej stonowanych kolorach. Moje były bardzo stonowane, a jego wyglądały w przekroju jak anyżowe cukierki, które pamiętam z dzieciństwa.
Po drodze do górnego miasta nabyłam parasol za 3 euro, bo popadywało, i był doskonale dobrany przez sprzedawcę do mojego ubioru,
Zdeterminowani, pięliśmy się w górę dość sprawnie. Po drodze natrafiliśmy na bardzo kolorowe skutery, wystawione na wysepce pomiędzy dwiema nitkami ulicy
Wycieczka do górnego miasta dostarczyła tyle wrażeń, że opiszę je w następnej części, żeby niczego nie uronić.
Świetna wyprawa, aż chce mi się pakować walizkę i jechać.
OdpowiedzUsuńPatrzysz na tę knajpkę pełną starszych ludzi (typowa scena dla wielu miejsc świata) i myślisz: dlaczego u nas tak nie może być? To jedna z rzeczy zupełnie dla mnie niezrozumiałych.
OdpowiedzUsuńMyślę, że nie ma w tym nic podejrzanego, po prostu inne obyczaje.
OdpowiedzUsuń