Oprócz wszechobecnych zabytkowych budowli, spacerując po mieście napotkaliśmy kilka malowideł ściennych na wielką skalę.
Najbardziej uderzające wyglądało niesamowicie realistycznie, bo było zrobione techniką trompe-l’oeil.
Dotarłszy w którymś momencie naszej wędrówki do stacji, odkryliśmy, że wychodzi z niej tylko jedna linia, która na początku kieruje się na północ, w stronę pobliskiej granicy z ex-jugosłowiańską Macedonią, a potem wije się na wschód. Okazało się, że pociągi kursują dość rzadko, a jeżeli chcielibyśmy udać się do niezbyt odległego miejsca, które miało egzotyczną nazwę i na mapie wyglądało jak wieś, to kurs powrotny byłby późnym wieczorem, a przewodniki turystyczne przebywania w okolicy stacji o takiej porze nie polecały. I chyba miały rację, było tam dość nieciekawie, a kiedy „za potrzebą” zeszłam do podziemi stacji, gdzie znajdowały się toalety, doznałam horroru. Schody w dół wyglądały dość przyzwoicie, ale na dole było straszno: tzw. bród, smród i ubóstwo, potłuczone witryny malutkich pomieszczeń, które zapewne kiedyś były sklepikami, a w jednym z nich siedzieli trzej mężczczyźni wyglądający na włóczęgów. Toalety były brudne i zdezelowane, bez desek klozetowych czy papieru. Kiedy w końcu stamtąd wyszłam na światło dzienne, miałam wrażenie, że cudem wyrwałam się z ziemskego odpowiednika piekła. Jedak i ta przygoda miała pozytywną i ludzką stronę: kiedy, po wyjściu z toalety myłam ręce, jakaś pani w średnim wieku, która właśnie tam weszła, zaczęła mówić do mnie po grecku i gestykulować gorączkowo w kierunku mojej spódnicy. Na początku nie wiedziałam o co jej chodzi, ale po krótkiej chwili zorientowałam się, że powodem jej ekscytacji było moje odsłonięte na widok publiczny siedzenie, choć odziane w przyzwoite majtki , bo spódnica mi się w nie złapała. Podziękowałam pani, a zaraz potem miałam okazję zrobić coś dla niej: weszła do kabiny i natychmiast z niej wyleciała, wzburzona i rozgadana, a ja doszłam do wniosku, że chodzi jej o brak papieru toaletowego, więc wręczyłam jej połowę chusteczki papierowej, która mi została po zużyciu drugiej połowy w tym przybytku. Najpierw popatrzyła na nią nieufnie (może bała się, że używana?), ale po krótkim namyśle najwidoczniej uznała, że to ma sens i zaakceptowała mój podarunek.
Zrezygnowawszy z kolejowej wycieczki, zaglądnęliśmy na dworzec autobusowy, ale tam były jedynie miejskie autobusy i ewentualnie można było którymś dojechać na terminal za miastem, skąd odchodziły dalekobieżne. Uznaliśmy, że to zbyt ryzykowne, bo moglibyśmy gdzieś utknąć i nie zdołać na noc wrócić do naszego hotelu, a my już nie w takim wieku, żeby spać byle gdzie. Poszliśmy więc na spacer nad morzem i tam natrafiliśmy na dwa czy trzy wycieczkowe statki, które obwoziły chętnych po zatoce.
Jeden właśnie był gotowy do odcumowania, a ponieważ wyglądał całkiem miło, zamustrowaliśmy się. Biletów nie sprzedawali, ale warunkiem półgodzinnego rejsu był zakup jednego drinka na pokładzie za ok. 3,5 euro.
Saloniki nie mają żadnej plaży, brzeg morza dostosowany jest jedynie do potrzeb portowych,
Przez te kilka dni pobytu w Salonikach jedliśmy śniadania w hotelowej jadalni, obiady na mieście, a kolacje u siebie w pokoju. Mieliśmy do dyspozycji lodówkę, którą zaopatrywaliśmy w pobliskim prawie-supermarkecie, gdzie kupowaliśmy piwo, chleb, pomidory, banany, niesamowicie różową ale doskonałą taramasalatę oraz przepyszne sery, np Fetę, która była o niebo lepsza niż ta dostępna w Polsce czy w Anglii, mimo że próżniowo pakowana i supermarketowa. Nie zauważyliśmy na ulicach nadmiaru straganów warzywno-owocowych, ale tubylcy zapewne korzystają z takowych na targach.
Już pierwszej nocy pobytu odkryliśmy, że w mieście opróżnia się śmietniki i czyści ulice bardzo późnym wieczorem, tak około 23-ciej lub 24-tej. Akcja ta jest wielce hałaśliwa, polskiego lub angielskego umrzyka z trumny by podniosła, ale podejrzewam, że Grecy chodzą spać później niż my, więc może im to nie wadzi. Za to wadzi im na ulicy brak stolika i krzesełka, przy którym można by usiąść, wypić kawę, zapalić i pogapić się filozoficznie na uliczne życie, ale zawsze jakoś można sobie poradzić.