poniedziałek, 16 grudnia 2013

Requiem dla mojej suki – część I, Smierć

W sobotę od nas odeszła, nie z własnej woli, ale z mojej.

Miała 13 lat i od dłuższego czasu kłopoty z biodrami i tylnymi nogami, które to kłopoty pewnie odziedziczyła po matce, owczarku alzackim z rodowodem i papierami.

Najpierw leczyłam ją środkami przeciwzapalnymi i przeciwbólowymi.  Potem weterynarz podał serię zastrzyków sterydowych i po pierwszych dwóch była zdecydowana poprawa, suka zaczęła nawet biegać i znowu bawić się zalotnie z moim psem, ale następne dwa zastrzyki już miały dużo mniej spektakularny efekt.  Niestety,  po kuracji problem powrócił bardzo szybko i dwa tygodnie temu zawiozłam ją do weterynarza w bardzo złym stanie: nie jadła, miała rozwolnienie i tylne nogi się pod nią załamywały, tak, że nie była w stanie podnieść się z podłogi.  Weterynarz znowu podał sterydy, antybiotyk i witaminy na wzmocnienie i zrobiło się o niebo lepiej, ale tylko na bardzo krótko.  Pogorszenie było oczywiste od kilku dni, ale w piątek po południu nastąpił kryzys: tylne nogi stały się zupełnie bezwładne i przestała jeść.

W sobotę o 4.30 rano obudziły mnie jej jęki, kiedy usiłowała się dostać do wody w kuchni i każda próba kończyła się fiaskiem, bo mogła sią tylko czołgać na przednich łapach.  Była bardzo spragniona, więc podałam jej wodę, którą chciwie wypiła.  Położyłam się z powrotem , ale nie mogłam spać, bo ciągle ją słyszałam jak starała się podnieść i przyjść do nas do sypialni, więc w końcu wstałam i usiadłam przy niej.  Widząc mnie była spokojniejsza i nie próbowała wstawać.

Niechodzący duży pies to koniec, więc podjęłam decyzję, żeby ją uśpić.  Decyzja była trudna, bo przód psa działał – reagowała na mój głos normalnie, była całkiem przytomna i spokojna (oprócz jedzenia – mogła mieć coś z żołądkiem, albo nie jadła, bo wiedziała, że się kończy).  Za to tył był prawie martwy: nie wykazywała normalnych odruchów neurologicznych w tylnej części kręgosłupa i tylnych nogach.  Nie było już innego wyjścia.  Możnaby było w nią pakować sterydy przez następne dwa tygodnie, ale oczywistym było, że za każdym razem ich skuteczność malała, więc byłaby to walka z wiatrakami, bo problem był nie do przeskoczenia.

Miała lekką śmierć: zawieźliśmy ją do weterynarza w jej własnym łóżeczku, bo, oczywiście, sama do samochodu nie mogła wskoczyć.  Była spokojna i nie zestresowana.  Najpierw dostała narkozę i siedziałam przy niej, dopóki nie zasnęła.  Następną część eutanazji już przeszła sama, bo moja obecność przy zabiegu i tak by jej nie pomogła w żaden sposób.

Mimo, że od dłuższego czasu wiedziałam, że suka się kończy, i że byłam psychicznie przygotowana na konieczność jej uśpienia w najbliższym czasie, to fakt dokonany kompletnie mnie powalił.  Może dlatego, że odczułam to jak zabijanie zdrowego psa, bo przecież nie była półprzytomna z bólu, jak suczka Mamy,  ani wycieńczona do kresu sił krwotokami, jak pies Siostry  (oba uśpione w ciągu ostatnich dwóch lat).

Druga część tego wpisu będzie o jej życiu.

3 komentarze:

  1. To jakby się traciło kogoś z rodziny
    Współczuję

    OdpowiedzUsuń
  2. Dokładnie tak. Dziękuję.

    OdpowiedzUsuń
  3. Przykro mi. Zwierzak w domu to jak członek rodziny. Ściskam Cię więc mocno.

    OdpowiedzUsuń

Adres emailowy nie będzie wyświetlany.

Wizyta

Dzisiaj na rogu mojej ulicy pojawił się Pan Premier, aby złożyć bukiet kwiatów pod tablicą upamiętniającą "Profesora Lecha Kaczyńskie...