W sobotę od nas odeszła, nie z własnej woli, ale z mojej.
Miała 13 lat i od dłuższego czasu kłopoty z biodrami i tylnymi nogami, które to kłopoty pewnie odziedziczyła po matce, owczarku alzackim z rodowodem i papierami.
Najpierw leczyłam ją środkami przeciwzapalnymi i przeciwbólowymi.  Potem weterynarz podał serię zastrzyków sterydowych i po pierwszych dwóch była zdecydowana poprawa, suka zaczęła nawet biegać i znowu bawić się zalotnie z moim psem, ale następne dwa zastrzyki już miały dużo mniej spektakularny efekt.  Niestety,  po kuracji problem powrócił bardzo szybko i dwa tygodnie temu zawiozłam ją do weterynarza w bardzo złym stanie: nie jadła, miała rozwolnienie i tylne nogi się pod nią załamywały, tak, że nie była w stanie podnieść się z podłogi.  Weterynarz znowu podał sterydy, antybiotyk i witaminy na wzmocnienie i zrobiło się o niebo lepiej, ale tylko na bardzo krótko.  Pogorszenie było oczywiste od kilku dni, ale w piątek po południu nastąpił kryzys: tylne nogi stały się zupełnie bezwładne i przestała jeść.
W sobotę o 4.30 rano obudziły mnie jej jęki, kiedy usiłowała się dostać do wody w kuchni i każda próba kończyła się fiaskiem, bo mogła sią tylko czołgać na przednich łapach.  Była bardzo spragniona, więc podałam jej wodę, którą chciwie wypiła.  Położyłam się z powrotem , ale nie mogłam spać, bo ciągle ją słyszałam jak starała się podnieść i przyjść do nas do sypialni, więc w końcu wstałam i usiadłam przy niej.  Widząc mnie była spokojniejsza i nie próbowała wstawać.
Niechodzący duży pies to koniec, więc podjęłam decyzję, żeby ją uśpić.  Decyzja była trudna, bo przód psa działał – reagowała na mój głos normalnie, była całkiem przytomna i spokojna (oprócz jedzenia – mogła mieć coś z żołądkiem, albo nie jadła, bo wiedziała, że się kończy).  Za to tył był prawie martwy: nie wykazywała normalnych odruchów neurologicznych w tylnej części kręgosłupa i tylnych nogach.  Nie było już innego wyjścia.  Możnaby było w nią pakować sterydy przez następne dwa tygodnie, ale oczywistym było, że za każdym razem ich skuteczność malała, więc byłaby to walka z wiatrakami, bo problem był nie do przeskoczenia.
Miała lekką śmierć: zawieźliśmy ją do weterynarza w jej własnym łóżeczku, bo, oczywiście, sama do samochodu nie mogła wskoczyć.  Była spokojna i nie zestresowana.  Najpierw dostała narkozę i siedziałam przy niej, dopóki nie zasnęła.  Następną część eutanazji już przeszła sama, bo moja obecność przy zabiegu i tak by jej nie pomogła w żaden sposób.
Mimo, że od dłuższego czasu wiedziałam, że suka się kończy, i że byłam psychicznie przygotowana na konieczność jej uśpienia w najbliższym czasie, to fakt dokonany kompletnie mnie powalił.  Może dlatego, że odczułam to jak zabijanie zdrowego psa, bo przecież nie była półprzytomna z bólu, jak suczka Mamy,  ani wycieńczona do kresu sił krwotokami, jak pies Siostry  (oba uśpione w ciągu ostatnich dwóch lat).
Druga część tego wpisu będzie o jej życiu.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Wizyta
Dzisiaj na rogu mojej ulicy pojawił się Pan Premier, aby złożyć bukiet kwiatów pod tablicą upamiętniającą "Profesora Lecha Kaczyńskie...
- 
Kiedy czytam moje ulubione blogi, nasuwają mi się myśli i wspomnienia wydarzeń, własnych lub zaobserwowanych, które trudno ująć tylko w kom...
- 
Do wczoraj nie miałam pojęcia, że udzielam mu schronienia, chociaż musiał rezydować i tyć na moim wikcie już dobre kilka lat. Nie zauważyła...
- 
Pierwszą pracą, którą podjęłam w Anglii była praca ekspedientki w pralni chemicznej. Dokładnie nie pamiętam kiedy to było, ale przypuszczam...
 
To jakby się traciło kogoś z rodziny
OdpowiedzUsuńWspółczuję
Dokładnie tak. Dziękuję.
OdpowiedzUsuńPrzykro mi. Zwierzak w domu to jak członek rodziny. Ściskam Cię więc mocno.
OdpowiedzUsuń