czwartek, 26 czerwca 2014

Wycieczka do Grecji - część 2.

Pierwszy dzień (a raczej popołudnie i wieczór) w prawdziwej, starożytnej i mitycznej Grecji!  Za młodu zafascynowana byłam mitologią grecką, a były to takie czasy, że nawet w najśmielszych marzeniach nie dopuszczałam możliwości, że kiedyś noga moja na tej antycznej ziemi postanie.  Później, kiedy już mieszkałam w Anglii i miałam brytyjskie obywatelstwo, takie marzenie stało się bardziej wykonalne i jakieś wieki temu zarezerwowaliśmy sobie wycieczkę na Corfu, ale niestety nic  z tego nie wyszło, bo miesiąc przed nią powaliła mnie okropnie ciężka grypa, po której zupełnie nie mogłam dojść do siebie. Przez wiele tygodni czułam się bardzo słaba i absolutnie niezdolna do wypadów w gorące kraje, więc poszłam do naszego lekarza domowego, który natychmiast wypisał odpowiednie zaświadczenia, umożliwiające nam odzyskanie wszystkich pieniędzy wpłaconych na tę wycieczkę, no i nie pojechaliśmy.

Nawiasem mówiąc, nasz lekarz był wspaniały.  Pochodził z Iranu i kiedy zgłosiłam się do niego po raz pierwszy,  nie bardzo go mogłam zrozumieć, bo mówił po angielsku z mocnym obcym akcentem, ale ta początkowa trudność szybko ustąpiła i okazało się, że to bardzo mądry człowiek.  Traktował pacjenta jako istotę rozumną (czego nie można było powiedzieć o siedemdziesięciokilku letniej angielskej lekarce mojej teściowej, u której miałam nieszczęście raz się konsultować) i  podchodził do każdego schorzenia holistycznie, rozpatrując przedstawiane mu objawy w kontekście ogółu stanu zdrowia pacjenta. Miał taki miły i bardzo terapeutyczny trik:  jak mu się powiedziało o jakiejś dolegliwości, to natychmiast mówił „wiem, ja to mam od lat”. Jak kiedyś zgłosiłam się do niego z przewlekłym stanem podgorączkowym, to po prostu zalecił mi nie mierzyć temperatury, i fakt, przeszło mi.  Ale nie tylko gadkę miał dobrą: ten lekarz wyleczył mnie raz z poważnego schorzenia.

Nie jestem pewna, jakie powodzenie miałby ten wspaniały lekarz w Polsce: odnoszę wrażenie, że w Polsce panuje rasizm – może nie jest całkiem świadomy ani agresywny, raczej wynikający z braku styczności z innymi nacjami i uświadomienia, ale spotykam go na każdym kroku.  Na przykład, kilka dni temu usłyszałam od przygodnego znajomego taki tekst: córka wróciła z Anglii do Polski, żeby urodzić, bo nie chciała, żeby jakiś Hindus jej asystował.

Powyżej była dość długa (nawet jak na mnie) dygresja, ale wracam do tematu.  Lot z Modlina do Salonik odbył się bez przygód i planowo, chociaż w którymś momencie natrafiliśmy na silne turbulencje, które trwały może tylko 10 – 15 minut, ale które osobom o bardziej nerwowej dyspozycji  na pewno mogły nasunąć myśli o potrzebie przygotowania się do życia wiecznego.

Do naszego 3-gwiazdkowego hotelu, zlokalizowanego w centrum miasta, dotarliśmy około drugiej po południu, biorąc taksówkę z lotniska za ok. 20 euro.  Taksówkarz niezbyt biegle władał angielskim, a my ani me ani be po grecku, ale mąż zagadnął go o futbol i w ten sposób nawiązaliśmy kontakt, który zaowocował tym, że miły Grek po drodze zaczął nam opowiadać o mijanych zabytkach oraz innych interesujących miejscach.

Moja nieznajomość greckiego bardzo mnie żenowała i męczyła, z klasycznych języków znam tylko łacinę.  Nie zdążyliśmy przed  wyjazdem zaopatrzyć się w „Rozmówki greckie” i bardzo nad tym ubolewałam, bo znałam tylko jedno słowo, „dziękuję”, więc czułam się zupełnie nie przygotowana. Alfabet grecki ściągnęliśmy na drugi dzień z Internetu i od razu zaczęłam go ćwiczyć, a nieco sfatygowane i wyblakłe „Rozmówki” zdobyliśmy, za ciężkie pieniądze (8 euro), dopiero trzeciego dnia – angielskich nie było, wzięliśmy polskie.  Oczywiście, niektóre litery znałam z matematyki i logiki, ale niestety nie wystarczały one do odcyfrowywania nazw ulic czy napisów nad sklepami, więc zdani byliśmy na porozumiewanie się za pomocą gestów i mimiki.

Hotel nosił oznaki dawnej świetności, budynek był okazały i pięknie zdobiony,  i z daleka nie było widać, że to się wszystko sypie. Nasz pokój był wygodny i czysty , jeżeli nie liczyć miniaturowych mrówek, które biegały czasem po podłodze – no ale nie jestem mrówkofobem,  mrówki też ludzie i niech se pożyją, wadzić im nie będę, jeżeli mi nie będą wadzić.     Łazienka była, oględnie mówiąc, raczej podstawowa,  a z okna mieliśmy widok na fitness club w kamienicy na przeciw, gdzie na noc wykładano na zewnętrzny parapet rękawice bokserskie, itp, żeby się przewietrzyły.  Na parterze był mały sklepik z bardzo nieciekawą odzieżą, z którego dwoje starszych Greków co rano wystawiało na ulicę reling z ubraniami, ale tylko raz widziałam tam klientów, którzy zresztą żadnego zakupu nie dokonali.

W ten pierwszy dzień było w miarę ciepło i pochmurno, deszcz wisiał w powietrzu, ale uznaliśmy, że od razu po rozlokowaniu się w pokoju  należy wyruszyć w miasto, żeby jak najlepiej wykorzystać nasz krótki pobyt.  Nie uszliśmy 50 metrów od hotelu, kiedy poczuliśmy nieodpartą chęć wypicia chłodnego piwa, wobec czego zatrzymaliśmy się w najbliższej knajpce, na tej samej ulicy.  Nie wyglądała ciekawie, ale piwo (chyba Amstel), podane do stolika na ulicy, było zimne i dobre i niczego nie można było mu zarzucić.   W ten sposób usatysfakcjonowani,  wyruszyliśmy na rekonesans  wzdłuż głównej ulicy Egnatia, ale daleko nie zaszliśmy.  Po około 100 metrach natrafiliśmy na podwójny pasaż pomiędzy dwiema ulicami, którego środek w większości zajmowała restauracja czy może raczej duży bar z wieloma stolikami.  Po kilka przynależnych stolików stało też po obu stronach pasażu, ale tylko jeden był zajęty, więc  pan stojący za obszernym kuchnio-barem troszkę się nudził. 

Po jednej stronie  pasażu było również kilka, już zamkniętych, sklepików.  Dwie trzecie drugiej strony zajmowła autentyczna grecka tawerna (oprócz tych paru stolików, które należały do kuchnio-baru)   autentyczna dlatego, że była pełna pijących, zakąszających i dyskutujących Greków, czego nie widać na zdjęciach robionych w ostatni dzień, kiedy akurat była zamknięta. 

Była już pora na jedzenie, więc wybraliśmy tę właśnie. Nie wchodziliśmy do środka, gdzie nikogo nie było, usiedliśmy przy jednym z przepięknie kaflowanych stolików na zewnątrz  zaraz przy wejściu, tam, gdzie siedzieli tubylcy, chociaż przy najodleglejszym stoliku mogli być turyści, bo była z nimi młoda kobieta.

  

Przy pozostałych stolikach siedzieli  wyłącznie meżczyźni.  Na życzenie, (przypuszczalny, bo truno było poznać) kelner przyniósł nam angielskie, lecz marnie przetłumaczone menu, z którego udało nam się wybrać kilka, jak się okazało, pysznych potraw. Zamówiliśmy białe wino, sałatkę z Fety (dwie grube kromki sera z przyprawami), sałatkę z pieczonych bakłażanów z suszonymi pomidorami, smażone  kulki z mięsa i suflaki (grill) z kurczaka. Wszystko było przepyszne, świeżo ugotowane i podane z sosem wg. potrzeby (np. suflaki z sosem musztardowym).   Wino podawane było w metalowych, cylindrycznych miarkach po pół litra i chyba ze cztery wypiliśmy. 

Przy sąsiednim stoliku, po drugiej stronie wejścia, siedzieli prawdopodobni właściciele knajpki i ich przyjaciele, gawędzili, jedli i pili bez przystanku.  Raz dołączyła do nich na chwilę ufarbowana na rudo kobieta, pewnie ta pracująca za kulisami. Nasz początkowy kelner, ubrany na czarno, był niewysoki, ok. 60-tki i miał mocno posiwiałe, kręcone włosy.  Później dołączył do niego młodszy facet, podobny w rysach, więc może syn, który wydawał się mieć autorytet głównego zarządzającego.  Ten co chwilę donosił nam jakieś dodatkowe smakołyki, które były głównie przeznaczone dla mnie, jako jedynej kobiety wśród klienteli.  Najpierw przyniósł mi  duży kieliszek mocnego wina, coś jak porto. Potem dał mnie i mężowi nabite na widelce kawałki pysznego, chyba koziego, sera.  A na koniec dostałam kawałek doskonałej ryby, przypominająej anchois, ale większej.

Byliśmy tam chyba ze trzy godziny, jedząc, pijąc, paląc i obserwując otoczenie.  Może wyszlibyśmy wcześniej, ale w międzyczasie zdarzyła się ogromna ulewa, którą musieliśmy przeczekać.  Przy sąsiednim stoliku po drugiej naszej stronie siedzieli Grecy,  jedli i pili właściwie to samo co my i co chwilę jakiś wracający z pracy znajomy dołączał do nich na jednego drinka i pogaduszkę, a potem odchodził.

 

Bardzo nam się tam podobało i mam wrażenie, że w tym miejscu doświadczyliśmy prawdziwej Grecji.  Wyglądało na to, że Grecy tradycyjnie jedzą podobnie do mieszkańców Libanu, czyli  „mezze” lub „meze”: kilka małych półmisków różnych potraw zamiast jednego, solidnego dania obiadowego. To doświadczenie potwierdziło się w ciągu reszty naszego pobytu. Pycha!

Kiedy opuszczaliśmy tawernę, mąż zapytał o treść kartek wywieszonych licznie w oknach knajpki oraz na dużej tablicy:



Czy to menu? Kelner odrzekł: Nie, filozofia.

środa, 18 czerwca 2014

Wycieczka do Grecji, część 1 – Modlin.

Nie była to jakaś wielka ekspedycja, po prostu taki mały wypad tanią linią Ryan Air, w sumie 5 dni, ale było fajnie i edukacyjnie. Opowiem po kolei, ale na początek moje główne wrażenia: piękna pogoda, baardzo serdeczni ludzie i kompletny luz.

W poniedziałek wieczorem polecieliśmy (mąż i ja) z Gdańska do Warszawy, a raczej do Modlina, na nowe lotnisko  ok. 40 km od Warszawy, bo stamtąd następnego dnia rano był samolot do Salonik, gdzie mieliśmy zamówiony hotel.  Egzotyczne wrażenia zaczęły się już w Modlinie.  Chcieliśmy wziąć taksówkę do pobliskiego hotelu, ale okazało się, że te stojące przed terminalem były wyłącznie  „dalekobieżne”, czyli do Warszawy (podobno za jedne 159 zł, chociaż jest tam też autobus, na który bilety kosztują od 9 zł). Jakiś uczynny facet przywołał nam miejscową taksówkę, która czekała nieopodal, i za 20 zł w 10 minut znaleźliśmy się na miejscu, w hoteliku zamówionym wcześniej przez Internet.  Był nowiutki i czyściutki, wszystko spod igły,     tylko może opis pokoi (pokojów? Okropnie trudny ten polski język, który dawniej wydawał mi się całkiem opanowany) z widokiem na jezioro nie całkiem oddawał stan faktyczny: jezioro wyglądało raczej na staw zarośnięty szuwarami, który, jak to nazajutrz światło dzienne wyjawiło, okazał się być  bardzo rozległy i dający świetne pole do obserwacji dla miłośników ptactwa wodnego.     Efekt odrobinę psuły blisko sąsiadujące parcele, na których, obok przyzwoitych domów, widniały zaniedbane szopy lub też  sterty materiałów budowlanych, które pewnie znikną kiedy się zbuduje to, na co były przeznaczone. Wszystko to wynagradzały sowicie harmonijne i donośne chóry żab, a rano również głośne nawoływania przeróżnych wodnych ptaków.

Młody właściciel hotelu, wraz z żoną i małym dzieckiem, co wydedukowałam z obecności różnych zabawek na obejściu oraz porannych odgłosów dziecięcego płaczu,  mieszkał w pionowo wydzielonej części budynku.  Za budynkiem, od strony „jeziora” był elegancko wybrukowany parking, otoczony bardzo schludnymi grządkami, na których ozdobne trawy i krzewy dramatycznie się prezentowały na podłożu  z łupków białego krzemienia.  Kilka z nich znalazłam na naszym tarasie na piętrze, dzielonym z pokojem obok  i, pomimo intensywnego  „ główkowania”,  nie udało mi się dojść do tego, w jaki sposób się tam dostały.  Ogólnie było bardzo cicho i spokojnie, akurat chyba byliśmy jedynymi gośćmi w tym hotelu, chociaż właścicieł mówił, że bywa pełno.

Podczas moich częstych wypadów na papierosa na taras zaciekawiła mnie parcela obok.  Był na niej biedny, drewniany domek, przylepiony do nowego, jeszcze nie wykończonego, piętrowego budynku z tarasem, oraz względnie zadbany ogród.  Przy porannym papierosie zobaczyłam tam starszego, grubawego i nieogolonego pana w szortach i rozpiętej koszuli.  Wyłonił się z garażu pod tarasem z elektrycznym czajnikiem w ręku, nabrał do niego wody z zewnętrznego kranu, po czym wszedł do drewnianej chałupki przez drzwi osłonięte brudną firanką.  Moja wyobraźnia natychmiast podrzuciła mi  takie dwa (może mylne) scenariusze: tatuś miał drewniany domek w zapadłej dziurze, która, po powstaniu lotniska w Modlinie, okazała się intratna. Córka lub syn się tam pobudowali i są dwie możliwości: albo ojca w domu nie chcieli, bo wstyd przynosił, albo ojciec nie chciał się do nowego domu wprowadzić, bo cenił swoją niezależność.

Ale wróćmy do naszego hotelu:  następnego dnia, po całkiem znośnym śniadaniu wliczonym w niewygórowaną cenę noclegu i przygotowanym dla nas w bardzo schludnej jadalni pod naszym trasem, a składającym się z płatków śniadaniowych, jajek, parówek, herbaty i kawy oraz półmiska sera i wędlin,      właściciel odwiózł nas na lotnisko o umówionej godzinie za jedne 15 zł.

Ciąg dalszy nastąpi.

środa, 11 czerwca 2014

Znowu w Anglii

W tej chwili jestem znowu w Anglii, do roboty, ale wracam w sobote i planuje zaczac opisywac nasza bardzo niedawna (w zeszlym tygodniu) wycieczke do Salonik w Grecji.
Przepraszam za brak polskich liter, ale na tym laptopie ich nie mam.

poniedziałek, 26 maja 2014

Opowieści z wojaży po Polsce, cz.8 (ostatnia)

Z Bielska-Białej wyruszyliśmy na ostatni etap naszej podróży.  Celem były Zory, gdzie od wielu lat mieszka moja najbliższa przyjaciółka.  Ja  i moja siostra przyjaźnimy się z nią od ponad pół wieku. Ja, mając 11 lat,  kochałam się w jej bracie, z którym byłam w klasie i właśnie przez niego ją poznałyśmy, stając zupełnie bezinteresownie w jej  obronie przed jego okrutnym traktowaniem w szkolnej stołówce  – ona była dwie klasy niżej. Tak się zżyłyśmy, że jeździła z nami na wakacje,  do dziś  nazywa naszą Mamę Mamą  i jest w zasadzie częścią rodziny. Przedtem mieszkała w moim (albo raczej jej, bo ona sią tu urodziła, a ja nie) mieście, ale potem losy zaniosły ją daleko stąd.

Dygresja:  „daleko stąd” nieodmiennie przywodzi mi na myśl pewien zespół z lat 60-tych, Tercet Egzotyczny, i ich piosenkę zaczynającą się słowami „Niebo skąpi suchej ziemi”.  W którymś momencie tej piosenki jest werset „ i odnajdziesz szczęście swe daleko stąd”, w którym wykonawcy wyraźnie wymawiają „daleko stąd” jako „naleko stąd”, co spowodowało moje i mojej siostry dozgonne przywiązanie do tego utworu: kiedy tylko chcemy się rozweselić, intonujemy piosenkę „naleko stąd”.  To lepsze niż jakiekolwiek prochy!

Jeżeli któryś czytelnik przetrzymał dygresję i jest nadal obecny, to wracam do tematu. Z Bielska –Białej, naszego poprzedniego postoju, do Zor jest tzw. rzut beretem, więc dotarliśmy tam wczesnym popołudniem.  Czekała na nas wpaniała i mocno zakrapiana biesiada, a ponieważ akurat pogoda dopisała, odbywało się to na tarasie.



Niesamowicie miło spędziliśmy tam dwa dni – co prawda, pogody już nie było, ale nie o to chodziło. W pierwszy dzień pobytu zupełnie niespodziewanie spuchła mi lewa stopa i kostka, kompletnie bez racjonalnego powodu, więc owinęliśmy ją w watę i lód oraz plastikową torebkę, żeby nie ciekło, i z tym spałam.  Na szczęście, na drugi dzień sklęsło i byłam jak nowa.



Fajnie było, ale w końcu musieliśmy wyruszyć w podróż powrotną do domowych pieleszy. Dzień był szary i mokry, nie specjalnie nastrajający pozytywnie, ale trudno się mówi. Właściwie większość trasy jechało się dobrze, ale w Lodzi były tzw. schody.    Padał ulewny deszcz, ulice były zalane, a na dodatek w Zgierzu była normalna powódź, która spowodowała potworny korek na przelotowej trasie przez  Łódź.  Przejazd trwal półtorej godziny, ale wytrzymaliśmy, bo sprytnie zatrzymalismy się na obiad przed Lodzią.

  

Potem już poszło gładko, ale z powodu tych korków o 7-mej wieczorem znaleźliśmy się dopiero na południe od Torunia, więc zdecydowaliśmy się przenocować, mimo, że do domu już niedaleko było.  Natrafiliśmy na hotel przy głównej drodze, który z zewnątrz wyglądał w miarę przyzwoicie, więc tam się zatrzymaliśmy.  W środku wyraźnie pachniało komuną, może latami 70-tymi, ale byliśmy już zmęczeni długą podróżą, więc to zaakceptowaliśmy. W pierwszym zaoferowanym nam pokoju nie działał klozet, ale bez wstrętów przenieśli nas do innego.  Może to nie był najwyższy luksus (the famous English understatement), ale było czysto, łóżka wygodne i ładny widok z okna.  Sklecili nam też w miarę znośną, dla niemających wyboru, kolację - chleb, masło, ser, szynka i piwo- pomimo nieczynnej o tej porze restauracji.

Potem rozmyślaliśmy o tym hotelu.  Dobrych chęci tam nie brakowało, ale infrastruktura zawaliła.  Lokalizacja dobra, obiekt duży, ale wymagający kompletnej renowacji, więc wybitnie nadający się na inwestycję przez jakiegoś Hiltona czy inny Novotel, a najstosowniej Travel Lodge albo Premier Inn,  ale chyba tych w Polsce nie ma .

Następnego dnia, po przyzwoitym śniadaniu, w półtorej godziny dotarliśmy do domu Mamy, odległego o 70 km od naszego, czyli właściwie do punktu startowego naszej podróży.  I tak zakończyły się nasze wojaże po Polsce.  Jak najbardziej zamierzam je kontynuować, bo mam we krwi coś nomadycznego!

 

piątek, 23 maja 2014

Nareszcie mam ogródek!

Jestem niewymownie szczęśliwa - po niemal trzech latach od przeprowadzki z Anglii nareszcie mam urządzony ogródek! Jest jeszcze bardzo młody, więc na pełen efekt trzeba będzie poczekać, ale póki co ożywiłam go letnimi sadzonkami i też jest pięknie. Jak tylko spojrzę przez drzwi na taras, robi mi się ciepło koło serca i uśmiecham się. Niestety, z mojego gabinetu nie widzę tego, ale i tak jest dobrze. Planuję postawić w nim ławeczkę w strategicznym punkcie, z którego będę miała widok na całość.   

W ogrodnictwie zakochałam się w 1976 roku, kiedy kupiliśmy nasz pierwszy dom na obczyźnie, w Walii,  z  małym, ale zgrabnym ogródkiem, choć troszkę zarośniętym (czytaj: trawa do kolan, a chwasty do pół uda). Było to nie lada wyzwanie.  Co prawda, w szkole interesowałam się botaniką i oznaczaniem roślin, ale nie miałam żadnego doświadczenia w zakładaniu ogrodów ani hodowaniu roślin, ale się tym zupełnie nie przejęłam i postanowiłam szybko dokształcić się w temacie. Zaczęłam od systematycznego studiowania katalogów roślin ogrodowych, które to katalogi można było uzyskać za darmo od  hodowców.  Stały się dla mnie kopalnią wiadomości na temat przydatności i wymagań roślin ogrodowych.  Kupiłam sobie też taniutką broszurkę dla początkujących ogrodników, która zawierała absolutnie podstawowe wiadomości o rodzajach ziemi, sadzeniu, pielęgnacji i szkodnikach.  Tak uzbrojona założyłam swój pierwszy ogródek, a były w nim i groszki pachnące i kwitnące zimozielone krzewy i poziomki i cukinie.

Doświadczenie zdobyte w tym pierwszym ogródku wykorzystałam potem w trzech następnych, nadal ucząc się z wszelkich dostępnych źródeł, głównie telewizyjnych programów ogrodniczych, których w Anglii nie brakowało. Mój ostatni ogród w Anglii był dość duży i składał się z rozległego trawnika,  skalniaka, kilku grządek kwiatowych, dwóch warzywnych, oczka wodnego z nenufarami i roślinami brzegowymi oraz sporej ilości donic i wiszących koszyków do letnich nasadzeń. Była w nim też stara śliwa a la renkloda, zdziczała czereśnia oraz młoda czereśnia, jabłonka i białe i czerwone porzeczki, które sama posadziłam. Czereśni nigdy nie udało się zebrać, bo zjadały je stada szpaków zanim jeszcze dojrzały i w żaden sposób nie dało się ich odstraszyć.  Ze starej śliwy zawsze można było coś zebrać, bo starczało tego i dla nas i dla ptaków i dla os, więc robiłam przepyszne dżemy. Z jabłkami było gorzej: kilka jabłek udało nam się co roku zebrać, były chrupkie, słodkie i soczyste, ale jednego roku wszystkie zniknęły dzień przed planowanym zbiorem – tu musiały zawinić  albo wiewiórki albo złodzieje. Z porzeczkami bywało różnie, czasem udawało mi się je na czas ochronić siatką, a czasem wielkie leśne gołębie pożerały wszystko zanim się zorientowałam.

Był też mniejszy ogródek przed domem, od strony ulicy, w którym miałam ozdobne drzewko na środku podwyższonej, owalnej grządki i kwitnące krzewy oraz byliny na kilku grządkach. Naokoło wejścia do domu powojniki otaczały ganek pnąc się do słońca i całość wyglądała urokliwie.

To był mój najlepszy i ukochany ogród, miałam go przez 14 lat i chyba tego najbardziej mi było żal, kiedy wyjeżdżałam z Anglii. Według popularnego powiedzonka z moich szkolnych czasów „Co było a nie jest, nie pisze się w rejestr”, ale chyba jednak opiszę go kiedyś.  Nota bene, zdjęcie w nagłówku jest właśnie z tamtego ogrodu.

A teraz mam ten świeżo założony, maciupci, miejski ogródek - tamten w Anglii miał co najmniej 1000 m2, a ten, wliczając taras, ma 76, czyli nawet nie jedną dziesiątą.

Na początku był tu trawnik z piwoniami, grządka kwiatowa przed tarasem z kilkoma różami, niezapominajkami i tulipanami i druga wzdłuż granicy sąsiedniej parceli, z niesfornym żywopłotem z samosiejek.  Na wąskiej grządce na tarasie był zasadzony żywopłot, którego jedyną zaletą była zieleń przez cały sezon.

Jak to często bywa w miejskich ogródkach, nie ma w moim nadmiaru słońca. Zimą prawie wcale nie ma, bo słońce stoi nisko i nie ma szans wyjrzeć zza domu, ale w lecie każdy kącik dostaje trochę słońca, te najciemniejsze po 2 – 3 godziny dziennie, a najjaśniejsze nawet do 6 godzin.  Według ekspertów od ogrodnictwa, to jest, odpowiednio, cień i półcień. Dodać do tego psa, który  zamaszyście i bardzo skutecznie rozdrapuje ziemię przy każdej wizycie i jest problem – jak tu założyć ogródek, który miałby szanse na przetrwanie?

W planowaniu trawnik od razu odpadł, z oczywistych powodów, ale chciałam mieć krzewy, małe drzewka i grządki z kwiatami. Myślałam nad tym bardzo długo i w końcu wymyśliłam: ogródek będzie kamienny, z podwyższonymi grządkami dla mnie, na które niewchodzenia psa można łatwo nauczyć, i specjalnym miejscem dla załatwiania psich potrzeb. I tak powstał mój nowy ogródek. Rozrysowałam plany, wynajęłam brygadę budowniczą, która, pod moim ścisłym nadzorem, te plany (nie bez pewnych oporów) realizowała.  W ten sposób powstały dwie wysokie, owalne grządki, jedna półowalna i jedna prostokątna oraz ścieżki z płytek otoczonych kamykami. Głównym materiałem budowlanym był przepiękny granit w kolorach białozłotych, zbudowano również za tarasem piaskownicę dla psa. Tak dokonała się architektura mojego ogródka.

Potem to już była tylko kwestia nasadzeń.  Architektura była twarda, więc rośliny musiały ją złagodzić i rozmazać granice, żeby ogródek nie wyglądał jak kamienna pustynia. Poza tym wymarzyłam sobie aspekty użytkowności, takie jak mało znane owoce.   Zgodnie z planem, nad którym pracowałam ze dwa lata, tymczasowo sadząc moje ulubine rośliny w pojemnikach,  posadziłam  w moim nowym ogródku krzewy i małe drzewka, które nadadzą mu kształt i permanencję: różowo kwitnący migdałowiec centralnie na dużej owalnej grządce; po jednej, pieczołowicie wybranej,  hortensji na każdej grządce – wybrałam głównie bukietowe i drzewiaste, bo są niesamowicie mrozoodporne, ale skusiłam się na jedną ogrodową (nieodporna macrophylla), bo jest niebieska.  Na długiej grządce pod płotem posadziłam czarny bez z jadalnymi kwiatami i owocami i ciemnymi liśćmi;  ciekawą jabłonkę (jak papierówka, ale czerwona i przechowywalna), świdośliwę, która pięknie kwitnie na wiosnę, a potem rodzi jadalne jagody i na dodatek przebarwia się na czerwono jesienią oraz rokitnik syberyjski ze srebrnozielonymi listkami, który, jak się trafi na osobnika żeńskiego, będzie kwitł i produkował jadalne, pomarańczowe, owoce - wsadziłam trzy sadzonki  i mam nieśmiałą nadzieję, że jedna z nich będzie żeńska.

Dla natychmiastowej gratyfikacji i koloru, posadziłam na grządkach bratki i petunie, uzupełnione dla kontrastu srebrnymi i zielonożółtymi, zwisającymi roślinkami, których nazw nie znam.

Na tarasie, w miejsce wykarczowanego żywołotu, który przedtem otaczał go z dwóch stron, posadziłam jesienią różnokolorowe, pachnące róże, zamówione przez Internet od specjalistycznego hodowcy.  Dwie, które zresztą od razu wyglądały rachitycznie,  niestety się nie przyjęły, więc braki uzupełniłam trzema różami z mojego likwidowanego ogródka.  Róże na razie są niewielkie, ale powinny już  w tym sezonie zakwitnąć. Na razie powsadzałam pomiędzy nie kolorowe bratki i niecierpki, a jesienią planuję dodać krokusy i żonkile, żeby było ładnie wiosną.

Oprócz tego mam na tarasie donice z moimi ulubionymi ziołami: tymiankiem, rozmarynem, szałwią i lubczykiem, oraz dwie z dość dużymi żywotnikami (tuje), jedną z pięknym iglakiem, który przeżył już tu kilka zim i dwie z kwiatami – w jednej są zwisające begonie, a w drugiej będzie później fuksja

.

To jest tylko początek, ogródek ma dopiero miesiąc, architektura jest, ale permanentne nasadzenia są jeszcze raczej niepokaźne.  Mam nadzieję, że w przyszłym roku już zaczną spełniać swoje przypisane zadania. A na dodatek wygląda na to, że ogródek jest stosunkowo ślimako-odporny z powodu podłoża z piasku i drobnych kamieni, po których trudno się ślimakom poruszać.

Nie potrafię adekwatnie wyrazić w słowach zadowolenia, jakie daje uprawianie ogródka, nawet takiego maciupciego, ale jestem pewna, że każdy ogrodnik to zrozumie. Nawet jeżeli ma się tylko parapet z jedną skrzynką, to można tej radości doznać.

czwartek, 22 maja 2014

Nieudana próba

Chciałam dzisiaj, po dłuższej przerwie, zrobić nowy wpis (o moim nowym ogródku), ale nie zrobiłam, bo podczas mojej nieobecności na blogu pozmieniały się systemy i nie udało mi się wstawić odpowiednie zdjęcia.
Jutro spróbuję jeszcze raz!

niedziela, 2 marca 2014

Opowieści z wojaży po Polsce, cz. 7

Z tego nadmiaru pracy  zapomniałam kontynuować moją opowieść o naszej czarownej wycieczce po Polsce. Dla przypomnienia (sobie i ewentualnym czytelnikom) pierwszy o niej wpis, w którym wyłożyłam założenia tej eskapady,  był 13-go czerwca 2013 r,  a część 6, poprzedzającą tę  obecną, opublikowałam 18-go lipca 2013 r.  Jest to opowieść bardzo osobista, więc nie każdemu musi się spodobać.

Z Krakowa pojechaliśmy do bliskiej rodziny w  Bielsku-Białej, i tam też, oczywiście, przyjęto nas wspaniale, przepysznymi potrawami przygotowanymi na naszą cześć  przez moją ciocię, siostrę Taty (po której charakter i wiele zachowań odziedziczyła moja siostra)  oraz wybornymi domowymi winami wujka: wszystkie klarowne i pięknego koloru, jedne gronowe, a inne z czarnej i czerwonej porzeczki, o bardzo ciekawym smaku.  Doskonałe!

Na drzwiach windy w bloku, w którym mieszkają zobaczyłam napis, który początkowo mnie rozmieszył, ale potem pomyślałam sobie, że warto taką rzecz wiedzieć. 

Następnego dnia była niedziela, więc udałam się z ciocią i wujkiem do pobliskiego, względnie nowego, kościoła, który mnie trochę zaskoczył.  Po pierwsze, był niesymetryczny i szerszy niż długi, co się rzadko zdarza. Po drugie, miedziano-srebrna płaskorzeźba tworząca ołtarze  była dość niecodzienna i, według mojego uznania, trochę za mocna jak na taki płytki kościół. Były chyba ze cztery ołtarze: licząc od lewej, najpierw ołtarz boczny, przedstawaijący różne scenki z Biblii, potem ołtarz główny, ze srebrnym Jezusem na krzyżu, ale w życiu nie widziałam takiego tłuściutkiego Jezusa, miał krępe kończyny i bardzo okrągłe bioderka!  Dalej w prawo były jeszcze dwa ołtarze w podobnym stylu.  Niestety, nie mam zdjęć, bo zdjęcia robi mąż, który do kościoła nie chodzi, a było co fotografować.  W Internecie też nie znalazłam, a już wierzyłam, że tam można znalezć wszystko!

W dzień po przyjeździe poszliśmy sobie na nostalgiczny (przynajmniej dla mnie) spacer po Bielsku.  Przypomniały mi się stare czasy, kiedy to Tato woził nas tam do dziadków i wypytywał na wjeździe do miasta, czy poznajemy gdzie jesteśmy.  Siostra i ja poznawałyśmy w jednym, określonym momencie, to był taki przejazd pod kamiennym sklepieniem, którego przejazdu teraz już nie ma, bo puścili główną trasę inną drogą, a pod kamiennym sklepieniem jest teraz pasaż z drogimi sklepami. Udało mi się jednak znaleźć coś, co pozostało bez zmian:  malutki sklepik zoologiczny na ulicy gdzie mieszkali dziadkowie.  Pamiętam, że w czasie licznych pobytów u dziadków we wczesnym dzieciństwie chodziłam rano po świeże mleko z dziadkiem do pobliskiej, nie istniejącej już mleczarni, gdzie pachniało świeżym mlekie i gdzie  pani za ladą nalewała cylindryczną, litrową miarką na rączce długiej jak w chochli mleko  do przyniesionych przez klientów pojemników. Ta cynowa miarka mnie fascynowała: była taka malutka, a potrafiła wypełnić mlekiem litrową bańkę. W drodze powrotnej przechodziliśmy obok sklepiku zoologicznego i zawsze upominałam się o jakiś zakup: a to złota rybka, a to chomik, a to białe myszki.  Na szczęście dziadzio miał więcej rozumu niż ja i nie ulegał moim namowom.  Teraz weszłam do tego sklepiku, żeby zapytać, czy to ten sam, bo na wirtynie widniał napis, że sklep prowadzi ta sama rodzina od 1957 roku, ale zostałam przyjęta chłodno  - może właściciel  ubolewa nad swoim ciężkim losem (bo chyba tam nie zarabia dużo) i takie wizyty jak moja go nie bawią.

Na spacerze natknęliśmy się przypadkiem na XII Zlot Zabytkowych Mercededsów.  Ach, co to był za widok!  Przecudowne, wypieszczone stare auta, jakich już się nie robi!  Z właśnie nadjeżdżających  aut wysiadały eleganckie pary z zakapeluszowanymi damami, a przy innych stali już tacy  albo hippisi i inni przebierańcy.  Nie będę komentować strojów właścicieli, to wyłącznie sprawa gustu, ale samochody były przepiękne!

Był to pierwszy dzień czerwca, czyli Dzień Dziecka, i z tej okazji natrafiliśmy na kolorowy pochód dzieci ze szkół bielskich. Gdzieś w tym pochodzie zaplątał się też jeden ślub, ale chyba jako dygresja.

Potem odwiedziliśmy  podmiejską działkę cioci i wujka, która wygląda jak raj na ziemi lub zielona oaza na pustynii, bo oboje mają smykałkę do uprawiania roślin, czyli tzw. po angielsku „green hands”.

Pobyty i w Krakowie i w Bielsku-Białej były przepojone dla mnie ciepłymi i miłymi wspomnieniami z dzieciństwa i młodości, i bardzo się cieszę z tego, że po 22 latach  „zamiarowania”  wreszcie udało mi się tego dopiąć.

Wizyta

Dzisiaj na rogu mojej ulicy pojawił się Pan Premier, aby złożyć bukiet kwiatów pod tablicą upamiętniającą "Profesora Lecha Kaczyńskie...