Dygresja: „daleko stąd” nieodmiennie przywodzi mi na myśl pewien zespół z lat 60-tych, Tercet Egzotyczny, i ich piosenkę zaczynającą się słowami „Niebo skąpi suchej ziemi”. W którymś momencie tej piosenki jest werset „ i odnajdziesz szczęście swe daleko stąd”, w którym wykonawcy wyraźnie wymawiają „daleko stąd” jako „naleko stąd”, co spowodowało moje i mojej siostry dozgonne przywiązanie do tego utworu: kiedy tylko chcemy się rozweselić, intonujemy piosenkę „naleko stąd”. To lepsze niż jakiekolwiek prochy!
Jeżeli któryś czytelnik przetrzymał dygresję i jest nadal obecny, to wracam do tematu. Z Bielska –Białej, naszego poprzedniego postoju, do Zor jest tzw. rzut beretem, więc dotarliśmy tam wczesnym popołudniem. Czekała na nas wpaniała i mocno zakrapiana biesiada, a ponieważ akurat pogoda dopisała, odbywało się to na tarasie.
Niesamowicie miło spędziliśmy tam dwa dni – co prawda, pogody już nie było, ale nie o to chodziło. W pierwszy dzień pobytu zupełnie niespodziewanie spuchła mi lewa stopa i kostka, kompletnie bez racjonalnego powodu, więc owinęliśmy ją w watę i lód oraz plastikową torebkę, żeby nie ciekło, i z tym spałam. Na szczęście, na drugi dzień sklęsło i byłam jak nowa.
Fajnie było, ale w końcu musieliśmy wyruszyć w podróż powrotną do domowych pieleszy. Dzień był szary i mokry, nie specjalnie nastrajający pozytywnie, ale trudno się mówi. Właściwie większość trasy jechało się dobrze, ale w Lodzi były tzw. schody. Padał ulewny deszcz, ulice były zalane, a na dodatek w Zgierzu była normalna powódź, która spowodowała potworny korek na przelotowej trasie przez Łódź. Przejazd trwal półtorej godziny, ale wytrzymaliśmy, bo sprytnie zatrzymalismy się na obiad przed Lodzią.
Potem już poszło gładko, ale z powodu tych korków o 7-mej wieczorem znaleźliśmy się dopiero na południe od Torunia, więc zdecydowaliśmy się przenocować, mimo, że do domu już niedaleko było. Natrafiliśmy na hotel przy głównej drodze, który z zewnątrz wyglądał w miarę przyzwoicie, więc tam się zatrzymaliśmy. W środku wyraźnie pachniało komuną, może latami 70-tymi, ale byliśmy już zmęczeni długą podróżą, więc to zaakceptowaliśmy. W pierwszym zaoferowanym nam pokoju nie działał klozet, ale bez wstrętów przenieśli nas do innego.
Potem rozmyślaliśmy o tym hotelu. Dobrych chęci tam nie brakowało, ale infrastruktura zawaliła. Lokalizacja dobra, obiekt duży, ale wymagający kompletnej renowacji, więc wybitnie nadający się na inwestycję przez jakiegoś Hiltona czy inny Novotel, a najstosowniej Travel Lodge albo Premier Inn, ale chyba tych w Polsce nie ma .
Następnego dnia, po przyzwoitym śniadaniu, w półtorej godziny dotarliśmy do domu Mamy, odległego o 70 km od naszego, czyli właściwie do punktu startowego naszej podróży. I tak zakończyły się nasze wojaże po Polsce. Jak najbardziej zamierzam je kontynuować, bo mam we krwi coś nomadycznego!
Świetny wpis jak zawsze! Milo widzieć, ze znów masz trochę czasu na pisanie.
OdpowiedzUsuńA to coś "nomadycznego" ewidentnie mam we krwi i ja! Ledwo wróciłam z jednej podroży i już z D. planujemy kolejny wyjazd...
Bardzo interesujący wpis. Podoba mi się takie koczownicze życie w wakacje. :) :)
OdpowiedzUsuńMinął rok od Waszej wizyty a my ciągle ją wspominamy. Cudownie było i warto to powtórzyć. Cieszę się, że są kolejne Twoje wpisy bo stęskniłam się bardzo. Buziaczki dołączam !!!!!!
OdpowiedzUsuńWłaśnie wróciliśmy z bardziej tradycyjnego, króciutkiego urlopu w Grecji, więc o tym będą moje następne wpisy - jeżeli znajdę czas, bo jutro znowu lecę do Londynu, do roboty.
OdpowiedzUsuń