czwartek, 3 lipca 2014

Wycieczka do Grecji – część 3.

Następnego dnia, zinternalizowawszy wrażenia dnia poprzedniego, postanowiliśmy wypuścić się troszkę dalej od hotelu, mianowicie do górnego miasta.

Saloniki położone są na nadmorskim stoku, stromym w wyższych partiach i łagodniejącym  w miarę zbliżania się do morza,  więc zagubieni turyści mogą korzystać z prostej reguły  – idż w dół i dojdziesz do morza.  Ulice w dolnej, nowszej części są duże i ułożone w kratkę, a te w górnej części są wąskie i meandrujące. Górne miasto jest oddzielone od dolnego właściwie jedną ulicą, biegnącą równolegle do brzegu morza: Olympiados lub też Olybiados, bo różnie się tę nazwę interpretuje na mapach.

Ale najpierw było śniadanie.  Kiedy meldowaliśmy się w hotelu, młody człowiek w recepcji przebąkiwał coś o kawie serwowanej na pierwszym piętrze (naszym), chociaż nie zauważyłam tam żadnych widocznych tego znaków, i o możliwości wykupienia śniadania za 5 euro z jednodobowym wyprzedzeniem.  Powiedział to tak mimochodem, więc specjalnie nie zwróciliśmy na to uwagi.  Z opisu hotelu wiedzieliśmy, że nie ma restauracji, wobec czego byliśmy nastawieni na jedzenie poza hotelem.  Kiedy rano wyszłam z ciekawości do holu, zobaczyłam, że są otwarte podwójne drzwi do nieoznakowanego pokoju, a w nim stoją stoliki nakryte białymi obrusami, ze sztućcami i filiżankami, oraz jest kontuar, za którym rezyduje bardzo smutny, starszawy i chudy Grek.  Natychmiast o swoich spostrzeżeniach doniosłam mężowi, który poszedł zapytać smutnego pana o możliwość stawienia się na śniadanie pomimo braku wcześniejszego zamówienia.  Okazało się, że się da, więc poszliśmy.

Sniadanie nie było jakieś rewelacyjne, ale syte i „zjadliwe”.  Był w miarę dobry chleb lub tosty, gotowane jajka, niektóre na twardo a inne na miękko, ale na jakie się trafiło było kwestią losową, bo po skorupce nie było tego widać; płatki śniadanowe, brzoskwinie z puszki i wspaniały, welwetowy grecki jogurt, a do tego mleko, soki i porcjowane masło, dżemy i miód oraz kawa, kakao lub herbata zza kontuaru.  Na kontuarze leżały również paczkowane, jak z supermarketu, croissanty czy inne ciasteczka.

Tego pierwszego dnia byliśmy sami na tej sali, chyba dlatego, że była dość wczesna pora (8.30), bo,  jak się okazało w następne dni, śniadaniowa godzina szczytu wypadała tak między 9-tą a 10-tą. Podjedliśmy sobie zdrowo i nawet udało nam się trochę rozweselić tego smutnego Greka, bo się chyba ze dwa razy uśmiechnął.

Wrażenia śniadaniowe z następnych dni, kiedy to przybywaliśmy tam po 9-tej, były ciekawsze, bo miałam okazję  obserwować innych gości. Na przykład, była taka para ludzi w wieku ok. 30 lat, wyglądali na Albańczyków lub ex-Jugosłowian z Macedonii, byli bardzo skrępowani i cisi i szybko zjedli i wyszli.  Był też jakiś przystojny, ale niekontaktowy  mężczczyzna, wyglądający młodo i sprawnie, ale z siwizną we włosach – mógł mieć 35 – 40 lat.  Widziałam go dwa razy: za pierwszym razem ubrany był w dresy albo nawet piżamę i wyglądał trochę nieprzytomnie, wziął tylko pałtki z dużą ilością mleka, mieszał je bardzo długo, w końcu zjadł i wyszedł.  Następnego dnia  już był lepiej ubrany i przytomniejszy, ale wziął dokładnie to samo i tak samo szybko wyszedł.

Jednego dnia pojawił się w  jadalni starszy pan, wyglądający na Hindusa.  Trudno było określić jego wiek, ale mógł mieć nawet około 80-tki.  Nie wiem, czy to z powodu braku angielskego i greckiego, ale zachowywał się nieprzyjemnie: wyglądało na to, że słowa „proszę” i „dziękuję”  są mu zupełnie obce, ani też nie używał żadnych gestów, które mogłyby je zastąpić.  Odniosłam wrażenie, może mylne, że przyzwyczajony był do rozkazywania pogardzanej służbie.  W czasie śniadania zachował się zaborczo: kiedy kończył się chleb, wziął wszystko, na pewno dwie albo trzy porcje (ale zaraz potem donieśli), dwa ostatnie jajka (potem ugotowali następne), a wychodząc jeszcze zwinął paczkę croissantów z kontuaru.  No ale ludzie są różni – pewnie uważał, że za te 5 euro mu się należy.  Kiedy w godzinie śniadaniowego szczytu dołączyła do smutnego Greka piękna, młoda Greczynka, która przedtem i potem sprzątała pokoje, Hindus natychmiast na jej widok zakrzyknął gromko: Kawa!, możliwie z przyzwyczajenia do usługujących kobiet. Starszy kelner już wcześniej mu ją oferował, ale klient zaordynował: podać za 10 minut. W ogóle wyglądało na to, że jego jedyna realność to dom z liczną służbą, a nie miał na tyle wyobraźni by przystosować się do innego układu.

A propos, to zauważyłam, że w recepcji hotelu pracowali wyłącznie mężczyźni, tak też było w tradycyjnych knajpkach, które napotkaliśmy (chociaż prawdopodobie kobiety harowały gdzieś za kulisami).

Wycieczkę do górnego miasta odbyliśmy pieszo, bo lubimy chodzić, a poza tym, mimo że napotkaliśmy wiele przystanków autobusowych, to faktycznych autobusów w ciągu całego dnia zobaczyliśmi dwie sztuki. Wspinaczka pod górę była dość męcząca: droga długa a pogoda dżdżysta i parna, więc po jakiejś godzinie zatrzymaliśmy się na kawę w małej i nieimponującej knajpce, której, sądząc po naszym przyjęciu, chyba żaden turysta wcześniej nie odwiedził. Nie było stolików na zewnątrz, a w środku siedziało przy dwóch stolikach może 10 – 12 starszych panów.  Jedni grali w karty, a drudzy, łącznie z dużo młodszym i przystojnym barmanem, oglądali jakiś sport w telewizji.  Wszyscy pili albo expresso ze szklanką wody albo mrożoną kawę frappe, a później niektórym barman donosił również jakieś soczki.

W pewnym momencie przybył starszy pan, który musiał być stałym bywalcem, bo barman natychmiast nakrył mu stolik obrusem i zaczął podawać obiad. Nie ukrywam, że podglądałam: najpierw był chleb, pół bochenka  pokrojonego na grube kromki nie do końca przecięte, więc trzeba było je odrywać – to okazało się być normą, tak było w naszej pierwszej tawernie i wszystkich następnych restauracjach.  Następnie dostawał po kolei małe półmiski innych potraw: suszone pomidory w oliwie, sałatkę z świeżych pomidorów i ogórków z białym sosem (jogurt?  tzatziki?) i na koniec smażone skrawki mięsa.  Wszystko wyglądało smakowicie, choć  po skromnym wyglądzie baru nie można było się domyślić, że dają tam cokolwiek oprócz napojów.

Około połowa klienteli miała w ręku koraliki na krótkim sznurku, i albo się nimi bawiła albo po prostu trzymała w dłoni. Zauważyliśmy to również u naszego taksówkarza z poprzedniego dnia, który wystawił lewą rękę za okno i takowymi majtał.  Możliwe, że niegdyś takie koraliki służyły do modlitwy, trochę jak katolicki różaniec, ale nie odniosłam wrażenia, żeby ich obecni użytkownicy byli rozmodleni. Koraliki były głównie w jaskrawych kolorach i dość duże, mniej więcej długości ziarna bobu, ale grubsze. Mąż się na nie napalił i następnego dnia kupiliśmy sobie takie, ale w trochę bardziej stonowanych kolorach.  Moje były bardzo stonowane, a jego wyglądały w przekroju jak anyżowe cukierki, które pamiętam z dzieciństwa. 

Po drodze do górnego miasta nabyłam parasol za 3 euro, bo popadywało, i był doskonale dobrany przez sprzedawcę do mojego ubioru,  co zaoszczędziło mi zastanawiania się nad kolorem.   Mąż co prawda przywiózł parasol w bagażu, ale nie brał go ze sobą, bo nie chciało mu się go nosić (to po co go w ogóle wozi?), więc korzystał z mojego.

Zdeterminowani, pięliśmy się w górę dość sprawnie.  Po drodze natrafiliśmy na bardzo kolorowe skutery, wystawione na wysepce  pomiędzy dwiema nitkami ulicy – wyglądąły fantazyjnie pośród nieciekawych budynków i ożywiały tę równie nieciekawą ulicę.  Jestem prawie pewna, że to była  Olybiados, ale głowy nie dam, bo mogła być jakaś równoległa.

Wycieczka do górnego miasta dostarczyła tyle wrażeń, że opiszę je w następnej części, żeby niczego nie uronić.

3 komentarze:

  1. Świetna wyprawa, aż chce mi się pakować walizkę i jechać.

    OdpowiedzUsuń
  2. Patrzysz na tę knajpkę pełną starszych ludzi (typowa scena dla wielu miejsc świata) i myślisz: dlaczego u nas tak nie może być? To jedna z rzeczy zupełnie dla mnie niezrozumiałych.

    OdpowiedzUsuń
  3. Myślę, że nie ma w tym nic podejrzanego, po prostu inne obyczaje.

    OdpowiedzUsuń

Adres emailowy nie będzie wyświetlany.

Wizyta

Dzisiaj na rogu mojej ulicy pojawił się Pan Premier, aby złożyć bukiet kwiatów pod tablicą upamiętniającą "Profesora Lecha Kaczyńskie...