poniedziałek, 14 lipca 2014

Wycieczka do Grecji - cz.4

Dotarłszy , po stromej wspinaczce, do starego miasta czyli Ano Poli, odkryliśmy, że zostało z niego tylko trochę murów

 oraz baszta, zresztą zamknięta.

Nie wiem dokładnie, z jakiego okresu były  - rzymskie na pewno nie, może bizancyjskie albo ottomańskie.   Ja się na tym zupełnie nie znam, a żadnych oświecających napisów niestety nie było, więc oświecić się na miejscu nie dało.  Ten brak informacji dla niedouczonych lecz chętnych wiedzy turystów okazał się być normą, rzadko który zabytek był opisany, a było ich sporo. To sprawiło, że dwa dni później poczuliśmy, jak dla nas niezwykłą, potrzebę zwiedzania muzeów, ale o tym później.  Za to widoki  z góry na dolne miasto były nieocenione.

Otoczenie starych murów i baszty   stanowiły dużo późniejsze domy mieszkalne i restauracje nastawione głównie na turystów, w których, owszem, oferowano greckie dania, ale z frytkami i ketchupem.

Nastała pora obiadowa i kawałek niżej udało nam się znaleźć  restaurację, która wyglądała nieco mniej turystycznie niż te na samej górze.  Zjedliśmy bardzo przyzwoity obiad, złożony z souflaki,  sałatek i produktów ze świetnie przyprawionego mielonego mięsa, sprzedawanych jako kulki, ale uformowanych na kształt kiełbasek.  Tu należy zanotować, że dania opisane w angielskim menu jako sałatka mogą zaskakiwać:  np., zaliczają się do nich tzatziki – sos jogurtowo-ogórkowy, kromki sera Feta  czy skordalia – grecki sos czosnkowy z dodatkiem zmielonych ziemniaków.

Po obiadku zaczęliśmy schodzić w dół, wypatrując klasztoru, którego przedziwną fasadę zauważyliśmy w drodze na górę – wyglądała jak stara budowla nadbudowana betonem, takim z polskich lat 60-tych, i bardzo nas to zaciekawiło, ale wewnątrz już tego nie znaleźliśmy, więc ta nadbudowa musiała być na zewnętrznym murze.

Znaleźliśmy miejsce bez trudu i w nim kilka niespodzianek. Obiekt składał się z kilku bizancyjskich budynków



i kilku dużo późniejszych,   i nadal funkcjonował jako klasztor – nawet udało nam się zoczyć prawdziwego mnicha, udającego się pospiesznie w stronę jednego z nowszych budynków, ale najwyraźniej nikt już na modlitwy nie bił w dzwony, bo zostały one przerobione na lampy.

Pod murem jednego budynku wystawione były rzymskie wykopaliska, np. głowice kolumn lub  kawałki gzymsów.  Calość otoczona była starym murem, zza którego można było zerknąć tu i ówdzie, pomiędzy wysokimi krzewami, na panoramę miasta poniżej.  Mury nowszych budowli udekorowane były symbolami, których znaczenie nie do końca rozumiałam, ale i tak były estetycznie satysfakcjonujące.

Oprócz starych budynków, wykończonych różowawym tynkiem z wlepionymi poziomo i na płasko zielonymi kamieniami i czerwonymi cegłami, co zresztą napotkaliśmy w wielu starożytnych budowlach w Salonikach, była niespodzianka: olbrzymia klatka, czy raczej zagroda, z przepięknymi, bardzo dorodnymi,  pawiami.

Samców naliczyłam co najmniej 14, a były też liczne samice.  Był wśród nich również obcy: cietrzew, który zapewne dostał się tam przypadkowo z klatki cietrzewi, znajdującej się trochę poniżej na tym samym stoku.  Od czasu do czasu jakiś samiec miał do niego pretensje, ale ogólnie pawie go ignorowały, co było dla niego zbawienne, bo był dużo od nich mniejszy i nie miałby żadnych szans w jakimkolwiek agresywnym starciu.  Zastanawiałam się nawet, czy o jego obecności  w pawiej zagrodzie nie donieść obsłudze, ale doszłam do wniosku, że sami to zauważą, choćby podczas karmienia.

Po wizycie w klasztorze zaczęliśmy schodzić w dół, w stronę morza i naszego hotelu.  Uliczki były wąskie i bardzo kręte, otoczone domostwami z piękną, śródziemnomorską roślinością na balkonach i tarasach.  Od czasu do czasu napotykaliśmy strome schody, które stanowiły skrót do uliczki poniżej.  Skrót oczywiście tylko pieszy, chociaż kto wie, w jakimś bardzo sławnym filmie amerykańskim, którego tytuł mi zupełnie umknął, gonili się samochodami po schodach. Po drodze odkryliśmy, że górne miasto jest pełne dziko żyjących kotów i psów. 





Mieszkańcy najwyraźniej nie mieli do nich żadnych wstrętów, bo dowody ich dokarmiania były powszechne.

 Odniosłam wrażenie, że w górnym mieście było więcej kotów, a w dolnym psów, ale głowy nie dam.  To jest cała Grecja: w sterylnej Anglii coś takiego nie mogłoby zaistnieć, bo natychmiast odezwałyby się silne protesty na temat higieny i zdrowia;  tam nawet dokarmianie miejskich gołębi jest źle widziane, bo one mogą roznosić choroby.

Schodziło się fajnie, bo co chwilę trafiało się na jakiś uroczy zaułek albo na niespodziewaną panoramę miasta, ale nie polecałabym tego w butach na obcasach, bo stromo.  Zdumiewał mnie fakt, że na niektórych uliczkach był przystanek autobusowy - nie mam pojęcia, jak one sobie tam dają radę.

Schodząc coraz niżej natrafiliśmy na kilka mniej lub więcej zaniebanych świątyń, a wśród nich na ottomański kościół w bardzo nieciekawym stanie, otoczony ściśle blokami mieszkalnymi z lat 50-tych do 70-tych, tak, że jego nagłe pojawienie się przed naszymi oczami było zaskoczeniem.  Taka sytuacja jest nagminna w Salonikach i może trudno się dziwić, bo pozostałości z 3000-letniej cywilizacji są na każdym kroku i gdyby je wydzielać w osobne skanseny, to nie byłoby gdzie budować mieszkań.  Przeznaczenie całego obszaru miasta na muzeum też by nic nie dało, bo przypuszczam, że cały region jest taki, więc oznaczałoby to kompletną rezygnację z zamieszkania tych stron. W tym temacie chyba najbardziej zaszokował mnie widok bizantyjskiego lub może ottomańskiego budynku, do którego po obu stronach przyklejono nowoczesne budynki – czegoś podobnego na pewno w Anglii, a może też i w Polsce, nie uświadczysz.

Po tym pełnym kulturowych wrażeń dniu, przed spoczęciem w hotelu, odwiedziliśmy mały bar na pobliskiej, niespecjalnie urokliwej ale całkowicie tubylczej ulicy, wybrany z powodu niepokaźnego i niekrępującego  wyglądu. Miał dwa stoliki na zewnątrz, więc, ponieważ było ciepło i słonecznie, usiedliśmy przy jednym z nich i zamówiliśmy piwo.  Po chwili mąż uznał, że ciekawiej może być wewnątrz, więc zdecydowaliśmy się tam przenieść.  Na drzwiach wejściowych widniał obowiązujący w UE zakaz palenia, ale zauważyłam wewnątrz palących  i popielniczki.  Na wszelki wypadek grzecznie zapytałam młodą i piękną kelnerkę (chyba Greczynkę), czy w środku można palić.  Jej odpowiedź brzmiała:  „Ależ oczywiście, przecież jesteśmy w Grecji!”  To potwierdziło moje domysły, sprowokowane wcześniejszymi i późniejszymi spostrzeżeniami, że w Grecji Unia rządzi, ale tylko jeżeli to rządzenie nie wchodzi w drogę utartym zwyczajom. W ogóle podejrzewam, że panuje tam bardzo bezstresowa filizofia laissez-faire – niestety nie znam odpowiednika w języku greckim i nawet nie wiem czy takowy istnieje, ale francuski oddaje to świetnie.

Wystrój wnętrza baru był bardzo kolorowy i, delikatnie mówiąc, raczej eklektyczny, czyli na chłopski rozum pomieszanie z pomyleniem, ale efekt ogólny był ciepły i przyjazny.  Na jednej ścianie widniało coś na kształt dużego okna zabudowanego cegłą, na pozostałych były obrazki różnych prowenansji.  Jeden z nich, wiszący obok naszego stolika, przykuł moją uwagę, reprezentował on bowiem przedziwne połączenie kulturowych symboli.  Był  na nim wizerunek mojego ukochanego Citroena 2CV6, symbolu francuskiej inwencji, który pozował przed barem nazwanym Murphys Pub, czyli tak irlandzkim jak to możliwe.  Na dodatek obok zdjęcia, trochę je przesłaniając,  była upięta zasłona ze  szkockim tartanem. Przypuszczam, że ten ciekawy efekt był zamierzony.

Po przeciwnej stronie uliczki było coś, co wyglądało na zamknięty sklep z intrygującym szyldem:  Ciekawe co tam sprzedawano, żałuję, że nie wróciłam to sprawdzić.

1 komentarz:

  1. Oj, kusisz tą Grecją. Zdjęcia cudne, obejrzałam każde po trzy razy i prawie już zaczęłam się pakować na wyprawę do Grecji. Cudnie. :)

    OdpowiedzUsuń

Adres emailowy nie będzie wyświetlany.

Wizyta

Dzisiaj na rogu mojej ulicy pojawił się Pan Premier, aby złożyć bukiet kwiatów pod tablicą upamiętniającą "Profesora Lecha Kaczyńskie...