czwartek, 26 czerwca 2014

Wycieczka do Grecji - część 2.

Pierwszy dzień (a raczej popołudnie i wieczór) w prawdziwej, starożytnej i mitycznej Grecji!  Za młodu zafascynowana byłam mitologią grecką, a były to takie czasy, że nawet w najśmielszych marzeniach nie dopuszczałam możliwości, że kiedyś noga moja na tej antycznej ziemi postanie.  Później, kiedy już mieszkałam w Anglii i miałam brytyjskie obywatelstwo, takie marzenie stało się bardziej wykonalne i jakieś wieki temu zarezerwowaliśmy sobie wycieczkę na Corfu, ale niestety nic  z tego nie wyszło, bo miesiąc przed nią powaliła mnie okropnie ciężka grypa, po której zupełnie nie mogłam dojść do siebie. Przez wiele tygodni czułam się bardzo słaba i absolutnie niezdolna do wypadów w gorące kraje, więc poszłam do naszego lekarza domowego, który natychmiast wypisał odpowiednie zaświadczenia, umożliwiające nam odzyskanie wszystkich pieniędzy wpłaconych na tę wycieczkę, no i nie pojechaliśmy.

Nawiasem mówiąc, nasz lekarz był wspaniały.  Pochodził z Iranu i kiedy zgłosiłam się do niego po raz pierwszy,  nie bardzo go mogłam zrozumieć, bo mówił po angielsku z mocnym obcym akcentem, ale ta początkowa trudność szybko ustąpiła i okazało się, że to bardzo mądry człowiek.  Traktował pacjenta jako istotę rozumną (czego nie można było powiedzieć o siedemdziesięciokilku letniej angielskej lekarce mojej teściowej, u której miałam nieszczęście raz się konsultować) i  podchodził do każdego schorzenia holistycznie, rozpatrując przedstawiane mu objawy w kontekście ogółu stanu zdrowia pacjenta. Miał taki miły i bardzo terapeutyczny trik:  jak mu się powiedziało o jakiejś dolegliwości, to natychmiast mówił „wiem, ja to mam od lat”. Jak kiedyś zgłosiłam się do niego z przewlekłym stanem podgorączkowym, to po prostu zalecił mi nie mierzyć temperatury, i fakt, przeszło mi.  Ale nie tylko gadkę miał dobrą: ten lekarz wyleczył mnie raz z poważnego schorzenia.

Nie jestem pewna, jakie powodzenie miałby ten wspaniały lekarz w Polsce: odnoszę wrażenie, że w Polsce panuje rasizm – może nie jest całkiem świadomy ani agresywny, raczej wynikający z braku styczności z innymi nacjami i uświadomienia, ale spotykam go na każdym kroku.  Na przykład, kilka dni temu usłyszałam od przygodnego znajomego taki tekst: córka wróciła z Anglii do Polski, żeby urodzić, bo nie chciała, żeby jakiś Hindus jej asystował.

Powyżej była dość długa (nawet jak na mnie) dygresja, ale wracam do tematu.  Lot z Modlina do Salonik odbył się bez przygód i planowo, chociaż w którymś momencie natrafiliśmy na silne turbulencje, które trwały może tylko 10 – 15 minut, ale które osobom o bardziej nerwowej dyspozycji  na pewno mogły nasunąć myśli o potrzebie przygotowania się do życia wiecznego.

Do naszego 3-gwiazdkowego hotelu, zlokalizowanego w centrum miasta, dotarliśmy około drugiej po południu, biorąc taksówkę z lotniska za ok. 20 euro.  Taksówkarz niezbyt biegle władał angielskim, a my ani me ani be po grecku, ale mąż zagadnął go o futbol i w ten sposób nawiązaliśmy kontakt, który zaowocował tym, że miły Grek po drodze zaczął nam opowiadać o mijanych zabytkach oraz innych interesujących miejscach.

Moja nieznajomość greckiego bardzo mnie żenowała i męczyła, z klasycznych języków znam tylko łacinę.  Nie zdążyliśmy przed  wyjazdem zaopatrzyć się w „Rozmówki greckie” i bardzo nad tym ubolewałam, bo znałam tylko jedno słowo, „dziękuję”, więc czułam się zupełnie nie przygotowana. Alfabet grecki ściągnęliśmy na drugi dzień z Internetu i od razu zaczęłam go ćwiczyć, a nieco sfatygowane i wyblakłe „Rozmówki” zdobyliśmy, za ciężkie pieniądze (8 euro), dopiero trzeciego dnia – angielskich nie było, wzięliśmy polskie.  Oczywiście, niektóre litery znałam z matematyki i logiki, ale niestety nie wystarczały one do odcyfrowywania nazw ulic czy napisów nad sklepami, więc zdani byliśmy na porozumiewanie się za pomocą gestów i mimiki.

Hotel nosił oznaki dawnej świetności, budynek był okazały i pięknie zdobiony,  i z daleka nie było widać, że to się wszystko sypie. Nasz pokój był wygodny i czysty , jeżeli nie liczyć miniaturowych mrówek, które biegały czasem po podłodze – no ale nie jestem mrówkofobem,  mrówki też ludzie i niech se pożyją, wadzić im nie będę, jeżeli mi nie będą wadzić.     Łazienka była, oględnie mówiąc, raczej podstawowa,  a z okna mieliśmy widok na fitness club w kamienicy na przeciw, gdzie na noc wykładano na zewnętrzny parapet rękawice bokserskie, itp, żeby się przewietrzyły.  Na parterze był mały sklepik z bardzo nieciekawą odzieżą, z którego dwoje starszych Greków co rano wystawiało na ulicę reling z ubraniami, ale tylko raz widziałam tam klientów, którzy zresztą żadnego zakupu nie dokonali.

W ten pierwszy dzień było w miarę ciepło i pochmurno, deszcz wisiał w powietrzu, ale uznaliśmy, że od razu po rozlokowaniu się w pokoju  należy wyruszyć w miasto, żeby jak najlepiej wykorzystać nasz krótki pobyt.  Nie uszliśmy 50 metrów od hotelu, kiedy poczuliśmy nieodpartą chęć wypicia chłodnego piwa, wobec czego zatrzymaliśmy się w najbliższej knajpce, na tej samej ulicy.  Nie wyglądała ciekawie, ale piwo (chyba Amstel), podane do stolika na ulicy, było zimne i dobre i niczego nie można było mu zarzucić.   W ten sposób usatysfakcjonowani,  wyruszyliśmy na rekonesans  wzdłuż głównej ulicy Egnatia, ale daleko nie zaszliśmy.  Po około 100 metrach natrafiliśmy na podwójny pasaż pomiędzy dwiema ulicami, którego środek w większości zajmowała restauracja czy może raczej duży bar z wieloma stolikami.  Po kilka przynależnych stolików stało też po obu stronach pasażu, ale tylko jeden był zajęty, więc  pan stojący za obszernym kuchnio-barem troszkę się nudził. 

Po jednej stronie  pasażu było również kilka, już zamkniętych, sklepików.  Dwie trzecie drugiej strony zajmowła autentyczna grecka tawerna (oprócz tych paru stolików, które należały do kuchnio-baru)   autentyczna dlatego, że była pełna pijących, zakąszających i dyskutujących Greków, czego nie widać na zdjęciach robionych w ostatni dzień, kiedy akurat była zamknięta. 

Była już pora na jedzenie, więc wybraliśmy tę właśnie. Nie wchodziliśmy do środka, gdzie nikogo nie było, usiedliśmy przy jednym z przepięknie kaflowanych stolików na zewnątrz  zaraz przy wejściu, tam, gdzie siedzieli tubylcy, chociaż przy najodleglejszym stoliku mogli być turyści, bo była z nimi młoda kobieta.

  

Przy pozostałych stolikach siedzieli  wyłącznie meżczyźni.  Na życzenie, (przypuszczalny, bo truno było poznać) kelner przyniósł nam angielskie, lecz marnie przetłumaczone menu, z którego udało nam się wybrać kilka, jak się okazało, pysznych potraw. Zamówiliśmy białe wino, sałatkę z Fety (dwie grube kromki sera z przyprawami), sałatkę z pieczonych bakłażanów z suszonymi pomidorami, smażone  kulki z mięsa i suflaki (grill) z kurczaka. Wszystko było przepyszne, świeżo ugotowane i podane z sosem wg. potrzeby (np. suflaki z sosem musztardowym).   Wino podawane było w metalowych, cylindrycznych miarkach po pół litra i chyba ze cztery wypiliśmy. 

Przy sąsiednim stoliku, po drugiej stronie wejścia, siedzieli prawdopodobni właściciele knajpki i ich przyjaciele, gawędzili, jedli i pili bez przystanku.  Raz dołączyła do nich na chwilę ufarbowana na rudo kobieta, pewnie ta pracująca za kulisami. Nasz początkowy kelner, ubrany na czarno, był niewysoki, ok. 60-tki i miał mocno posiwiałe, kręcone włosy.  Później dołączył do niego młodszy facet, podobny w rysach, więc może syn, który wydawał się mieć autorytet głównego zarządzającego.  Ten co chwilę donosił nam jakieś dodatkowe smakołyki, które były głównie przeznaczone dla mnie, jako jedynej kobiety wśród klienteli.  Najpierw przyniósł mi  duży kieliszek mocnego wina, coś jak porto. Potem dał mnie i mężowi nabite na widelce kawałki pysznego, chyba koziego, sera.  A na koniec dostałam kawałek doskonałej ryby, przypominająej anchois, ale większej.

Byliśmy tam chyba ze trzy godziny, jedząc, pijąc, paląc i obserwując otoczenie.  Może wyszlibyśmy wcześniej, ale w międzyczasie zdarzyła się ogromna ulewa, którą musieliśmy przeczekać.  Przy sąsiednim stoliku po drugiej naszej stronie siedzieli Grecy,  jedli i pili właściwie to samo co my i co chwilę jakiś wracający z pracy znajomy dołączał do nich na jednego drinka i pogaduszkę, a potem odchodził.

 

Bardzo nam się tam podobało i mam wrażenie, że w tym miejscu doświadczyliśmy prawdziwej Grecji.  Wyglądało na to, że Grecy tradycyjnie jedzą podobnie do mieszkańców Libanu, czyli  „mezze” lub „meze”: kilka małych półmisków różnych potraw zamiast jednego, solidnego dania obiadowego. To doświadczenie potwierdziło się w ciągu reszty naszego pobytu. Pycha!

Kiedy opuszczaliśmy tawernę, mąż zapytał o treść kartek wywieszonych licznie w oknach knajpki oraz na dużej tablicy:



Czy to menu? Kelner odrzekł: Nie, filozofia.

5 komentarzy:

  1. ~Antoni Relski27 czerwca 2014 00:00

    krótko mówiąc zderzenie kulturowe.
    Dla takich zaskoczeń wędrujemy i zwiedzamy
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. I to jakie! W ciągu reszty pobytu były kolejne zaskoczenia, opiszę je w dalszych częściach.

    OdpowiedzUsuń
  3. Pomysł z filozoficzną tablicą genialny i już główkuję, jak to wykorzystać w domu. :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Tablica z filozofią? Nieźle. W końcu Grecy na filozofii znają się lepiej niż my. Świetny post, lubię Twoje podróże. :) Jakbym była tam z Wami. :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Dziękuję za uznanie! Pracuję nad następną częścią, ale troche brak czasu.

    OdpowiedzUsuń

Adres emailowy nie będzie wyświetlany.

Wizyta

Dzisiaj na rogu mojej ulicy pojawił się Pan Premier, aby złożyć bukiet kwiatów pod tablicą upamiętniającą "Profesora Lecha Kaczyńskie...