sobota, 13 lipca 2013

Opowieści z wojaży po Polsce - część 5

“I po prostu wyjedź w Bieszczady!”  Może tymi właśnie słowami Młynarskiego kierowałam się w wyborze kolejnego miejsca do odwiedzenia w czasie naszej wycieczki po po ojczyźnie. Nigdy w Bieszczadach nie byłam, a zawsze intrygował mnie na mapie Polski ten róg, wklinowany między Ukrainę a Słowację, którego koniuszek stanowi najbardziej na południe wysunięty punkt kraju, więc Ustrzyki Górne pasowały jako cel tego dnia podróży.

Ruszyliśmy z Siedliska Janczar w Pstrągowej dopiero przed dwunastą, po pysznym i obfitym śniadaniu,  ostatnim spacerku po tym pięknym ośrodku i pożegnalnej wizycie w stajni, gdzie koleżanka właśnie ćwiczyła na koniach dużą grupę dzieciaków, po jednym na raz.  Trasę zaplanowałam tak, żeby jak najszybciej dojechać prawie do samej południowej granicy, a potem spokojnie wzdłuż, a więc krajówką nr.9 przez Krosno i Duklę, a w Tylawie żółtą 897 do jej końca.

Po drodze skusiły nas ogłoszenia o serach kozich i zapragnęliśmy takowe nabyć drogą kupna.  Według wskazówek na jednym takim, zjechaliśmy na boczną drogę, na której napotkaliśmy, po jednej stronie, stado ślicznych kóz strzeżonych przez przystojnego owczarka,   a po drugiej bramę do ogrodu i domstwa, na której widniało takie ostrzeżenie: 

Według tablicy informacyjnej przy bramie, tutejsza produkcja serów kozich była subsydowana z funduszy unijnych i w ofercie było kilka ciekawych serów, na które mi od razu ślinka przyszła, bo jestem seromanką.  Niestety, właściciele chyba akurat wybyli, bo nikt nie odpowiadał na dzwonek przy furtce, więc pojechaliśmy dalej.  Wkrótce potem natrafiliśmy na następny punkt produkcji i sprzedaży,   gdzie właścicielka była obecna i w zagrodzie urocze kózki też, ale  był tylko jeden rodzaj sera w kilku wersjach: czysty, obtoczony w czosnku lub obtoczony w pomidorach i papryce, więc zakupiłam po jednym z każdej wersji (i okazały się świetne). O mało nie skonsumowaliśmy ich po drodze, bo jakoś długo nie zauważaliśmy restauracji w mijanych miejscowościach, ale w końcu trafiliśmy na coś koło Cisnej.

W Bieszczadzkim Parku Narodowym było pięknie, zielono, choć trochę zimno , bo tylko 8 stopni, i padał deszcz. Drogi były kręte, trochę przypomniały mi te z francuskich Alp, gdzie na każdym wirażu musiałam obracać kierownicą do oporu w odwrotną stronę, no, ale tu może robiłam tylko dwie trzecie obrotu.  Po drodze napotkaliśmy odrobinę niepokojące ostrzeżenie,   ale, na szczęście, albo i niestety, żaden niedźwiedź nie stanął na naszej drodze.

Dojechaliśmy do Ustrzyk Górnych i w wielkim podnieceniu popędziliśmy dalej, do ostatniej polskiej miejscowości na mapie pod nazwą Wołosate.  Wobec tego, że tam droga się nie kończyła, pojechaliśmy dalej, aż dotarliśmy do miejsca, w którym  droga się rozwidlała, a każda, znikająca w krzakach  odnoga zaopatrzona była w zakaz wjazdu i zakaz wchodzenia pieszo,  więc doszliśmy do wniosku , że to koniec Polski! 

Zawróciliśmy i wyruszyliśmy w drogę powrotną szosą położoną po drugim boku tego bieszczadzkiego trójkąta, przez Ustrzyki Dolne, po drodze szukając jakiegoś noclegu.  Na mapie wpadła mi w oko nazwa Wołkowyje – może też ją znam z Sienkiewicza? Tak czy siak, znaleźliśmy tam, przy głównej drodze,  bar III-ciej kategorii, który oferował piwo, przekąski i miejsca noclegowe. Do wyboru był domek nad jeziorem lub pokój na poddaszu nad barem.  Wybrałam ten ostatni, bo nie miałam ochoty dalej jeździć, i nie było źle.  Pokój, na pierwszy rzut oka, może nie wyglądał zachęcająco, ale był czysty, z łazienką, miał kilka łóżek i świeżą, poskładaną na kupkę, pościel, którą musieliśmy sobie ubrać.   Był czajnik do gotowania wody i właściciel dał mi kawę i herbatę na rano, bo bar otwierał się chyba o dwunastej i śniadań nie serwował. Za to dostałam przyzwoite piwo, Leżajsk, i dobre pierogi ruskie na kolację.  Ciekawym akcentem było opuszczone gniazdo os na framudze dzwi do łazienki –   pewnie byliśmy tam pierwszymi lokatorami od zeszłego roku!

Bar był położony nad sztucznym zalewem i, kiedy następnego dnia przejechaliśmy się tam, było bardzo ładnie.  Gdybyśmy byli wzięli ten domek, to widoki byłyby właśnie na ten zalew, no ale akurat w momencie wyboru nie chodziło nam o widoki.

W sumie, fajny dzień!

5 komentarzy:

  1. Uwielbiam Bieszczady. Zakochałam się od pierwszego wejrzenia. Kiedyś dość długo mieszkaliśmy w wakacje w Cisnej. A spotkaliście bieszczadzkich zakapiorów? ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Piszesz niesamowicie interesująco o tym, co na co dzień niezauważalne...
    Gniazdo os bezcenne - oj wybrałabym się w Bieszczady ...
    Pozdrawiam
    http://eksperyment-przemijania.blog.onet.pl/
    http://kadrowane.bloog.pl/

    OdpowiedzUsuń
  3. Witam i dziękuję za komplement! Dopiero parę dni temu zorientowałam się, że komentarze od użytkowników innych stron niż blog.pl nie przychodzą do mnie e-mailem i widzę je dopiero po wejściu na kokpit, stąd taka nierychła odpowiedź.
    Zajrzę do Ciebie.

    OdpowiedzUsuń
  4. Pies - blondyn ... Bezcenny, na te upały góry, jak znalazł:)

    OdpowiedzUsuń

Adres emailowy nie będzie wyświetlany.

Wizyta

Dzisiaj na rogu mojej ulicy pojawił się Pan Premier, aby złożyć bukiet kwiatów pod tablicą upamiętniającą "Profesora Lecha Kaczyńskie...