czwartek, 18 lipca 2013

Opowieści z wojaży po Polsce - część 6

Po króciutkim wypadzie w Bieszczady reszta naszej podróży polegała na odwiedzaniu rodziny i przyjaciół, u których nie postaliśmy przez ponad 20 lat.  Cała najbliższa rodzina jest na południowym końcu Polski; Tato pochodził z Czechowic pod Bielskiem-Białą, Mama z Jaworzna, a studiowali w Krakowie.  Ja i moje rodzeństwo urodziliśmy się w Krakowie, z którego przeprowadziliśmy się do Trójmiasta w 1956 roku, kiedy ja miałam 6 lat, siostra niecałe 5, a brat zaledwie  roczek.  W Krakowie nadal mieszka rodzina Mamy - wdowa po bracie i ich potomstwo, a w Bielsku-Białej  siostra Taty z mężem.  W Jaworznie i Łodzi jest dalsza rodzina, ale tam nie mieliśmy czasu  zaglądnąć.  Za to wpadliśmy do Zor (żory) pod Rybnikiem, gdzie mieszka nasza (moja i siostry)  najlepsza przyjaciółka, poznana w roku 1961, z którą spędziłyśmy kupę życia i przeżyłyśmy kupę młodzieńczych doświadczeń.

Najpierw miał być dwudniowy postój w Krakowie, więc z samego rana, już za 10 jedenasta w dzień 7-my naszej wycieczki, ruszyliśmy w tym kierunku. Ponieważ na naszym wołkowyjskim noclegu nie było śniadania, zatrzymaliśmy się w pierwszym napotkanym hotelu, pod tytułem Salamandra, w miejscowości Hoczew. Restauracja elegancka, z tarasem, ale pora ani nie śniadaniowa ani obiadowa, więc nieśmiało zapytałam w recepcji, czy możnaby było dostać coś do jedzenia.  Pani recepjonistka powiedziała, że trzeba zapytać kelnera, a ten właśnie się pojawił i orzekł, że jak najbardziej, śniadanie można dostać, za 15 zł od łebka.  Bardzo nas to ucieszyło, bo już żołądki dawały sygnały, co do znaczenia których nie mogło być najmniejszych wątpliwości.  Mój jest szczególnie rozmowny i do tego głośny, co już nie raz wprawiło mnie w lekkie zażenowanie w towarzystwie, zwłaszcza ostatnim razem, kiedy to odezwał się akurat w chwili kompletnej ciszy w przerwie na refleksje podczas uroczystości pogrzebowych jednego z moich przyjaciół. Przytomnie, przykryłam to trochę kaszlem, ale i tak najbliżej stojący żałobnicy usłyszeli.

Wracając do śniadania, okazało się być obfitym i urozmaiconym i podano je na tarasie, gdzie się usadowiliśmy by w pełni wykorzystać piękną pogodę.  Oprócz kawy, sera, szynki, świeżego pieczywa i jajecznicy podano nam też sałatkę z owoców i orzechów oraz półmisek z ogórkiem i pomidorami. Zaspokojona kulinarnie zgłosiłam się do kelnera w celu uregulowania rachunku i z grzeczności zapytałam, ile się należy, bo mogły być jakieś tam narzuty,  opłata od nakrycia czy coś, a ten mówi 60 zł. Trochę mnie zatkało, ale dałam sobie czas na myślenie, szukając pieniędzy w portmonetce, a, ochłonąwszy odrobinę, zapytałam, czy dobrze zrozumiałam, że cena była 15 zł od osoby. Kelner potwierdził i zaczął się kajać i przepraszać, tłumacząc się zaprzątnięciem głowy jakąś inną sprawą i, ponieważ brzmiało to szczerze i przekonywująco, uwierzyłam mu i nawet napiwek dałam, zwłaszcza, że był bardzo miły, a do tego raczej przystojny.

Ruszyliśmy w dalszą drogę.  Szosy już były zatłoczone, nie tak jak te na wschodzie, i temperatura wzrosła do 28 stopni.  Stanęliśmy na zakupy w Sanoku, przypadkiem, bo akurat był korek i zauważyłam przy głównej drodze centrum handlowe, a ponieważ planowałam kupić „gościniec” dla rodziny, wykorzystałam tę okazję.

Na wjeździe do Krakowa, na Zakopiance, były oczywiście korki, ale dojechaliśmy i zostaliśmy wspaniale przyjęci na łonie rodziny. Następnego dnia akurat wypadało Boże Ciało.  Poszliśmy w miasto, na skróty przez Wawel, który znajduje się blisko mieszkania rodziny.  Po drodze napotkaliśmy pomnik jakiegoś biednego psa, którego właściciel zginął w wypadku samochodowym na jakimś rondzie, i wierny pies na tym rondzie czekał na pana przez rok, aż w końcu komuś udało się go udomowić.  Psia miłość nie ma granic, chociaż może pomnik chałowaty!  Do centrum dotarliśmy akurat po zakończeniu procesji,   ale potem jeszcze odbyła się na rynku msza, prowadzona przez kardynała, z udziałem jakiegoś uzdolnionego chóru, wykonywującego utwory Vivaldiego. W ogóle to Kraków jest kulturowy: idąc sobie jakąś ulicą, natknęliśmy się na Wodeckiego z Janem Kantym Pawluśkiewiczem, zajętych chyba zaciętą dyskusją, sądząc po zaangażowaniu kończyn górnych. Kuzynka, która nas oprowadzała, znana krakowska pani architekt, znała tych panów osobiście, ale pomimo tego, że mało się o nich nie potknęliśmy, w gorączce dyskusji jej nie zauważyli.  Zaprowadziła nas też do ogrodu przy jakimś starym kolegium uniwersytetu, który w zamierzchłych czasach zarezerwowany był jedynie dla profesorów, a który obecnie służył jako wystawa instrumentów naukowych Kopernika i rzeźb zasłużonych osób w bronzie, tak, jak na przykład  bardzo wyraziste popiersie Miłosza wraz z charakterystyczną laską.   Rzeźby były dziełem bardzo oczywiście uzdolnionego rzeźbiarza, którego nazwiska niestety nie pamiętam.

Później na jakimś małym ryneczku trafiliśmy na jarmark wyrobów regionalnych, i to nie tylko polskich.  Na bułgarskim stoisku kupiłam czubrycę, zioło dotychczas mi nie znane, a na innym przepyszną kozią bryndzę (dali spróbować) – bryndzy to ja się nie oprę, więc kupiłam trzy, niezbyt tanie, słoiczki.  Było też stoisko oferujące mało w Polsce znany cydr.

Kraków zawsze urzeka mnie swoją architektoniczną urodą i wysoce odczuwalną atmosferą tradycji,  historii i kultury tego miasta, które mieści drugi z najstarszych uniwersytetów w Europie i które niegdyś było stolicą Polski, i według mnie, nadal powinno nią być. Niby Warszawa też ma tradycję i kulturę, ale w porównaniu z Krakowem to tzw. pikuś, bo uważam, że Kraków to najbardziej reprezentacyjne miasto Polski, no, ale nie będę się upierać: po pierwsze, Warszawa ma swoje zalety, a po drugie, sprawa jest chyba przechlapana.

W Krakowie minął nam 8-my dzień wycieczki i wyjechaliśmy stamtąd dnia 9-tego, po szalenie miłym postoju u rodziny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Adres emailowy nie będzie wyświetlany.

Wizyta

Dzisiaj na rogu mojej ulicy pojawił się Pan Premier, aby złożyć bukiet kwiatów pod tablicą upamiętniającą "Profesora Lecha Kaczyńskie...