wtorek, 9 stycznia 2018

Neapol - zobaczyć i umrzeć, cz.2

Poniższy tekst przygotowałam w maju 2017 roku, jest 2. częścią wpisu z 09.05.2017.

Popołudniowa drzemka to fajna sprawa, tam w Neapolu mieliśmy chociaż wytłumaczenie, że się nachodziliśmy, najedliśmy i napili, ale pierwszego dnia po powrocie też mieliśmy na nią ochotę, aczkolwiek nie ulegliśmy pokusie, bo przecież trzeba było przystosować się znowu do przyzwoitości. Wprawdzie na studiach też sobie na takie pozwalaliśmy, no ale wtedy nie było niebezpieczeństwa, że ktoś uzna takie zachowanie za efekt starzenia się.

Wracając do naszej eskapady, to po wspomnianej drzemce wybraliśmy się ponownie w Neapol, żeby zbadać szanse na wycieczkę morską do Sorrento, zahaczając po drodze o warsztat wyrobów skórzanych wcześniej poznanego Pepe znajdujący się o 100 m od naszego apartamentu.  Zastaliśmy Pepe na pogawędce z miłym towarzyszem o długich, siwych i kręconych włosach przy małym stoliku na zewnątrz, na którym w artystycznym bezładzie leżały rzeczy, z których akurat coś robił.  Weszliśmy do warsztatu, który okazał się być maleńkim pomieszczeniem, cudownie pachnącym skórą, z antresolą zasłoniętą wysokimi półkami z najprzeróżniejszymi materiałami do jego wyrobów: były tam zamsze we wszystkich kolorach tęczy, wyprawione grube skóry na paski do spodni i cieńsze na portfele czy torebki, delikatnie wyprawione cielęce skórki jak na rękawiczki i pełno innych materiałów których, jako osoba słabo obeznana z tematem, nie zdołałam zidentyfikować. Był też stół warsztatowy z nieznanymi mi przyrządami oraz półki z pięknymi, dopieszczonymi wyrobami.  W oko wpadła mi papierośnica z jasnobrązowej, błyszczącej skóry na standardową paczkę papierosów i futeralikiem na zapalniczkę z boku, więc ją kupiliśmy, a Pepe w prezencie dodał zakładkę do książki – paseczek zamszu z kolorowymi, zamszowymi ozdóbkami na obu końcach – nie było to dokładnie w moim guście, ale przyjęłam wdzięcznie jako wyraz przyjaźni.  W naszym apartamencie były dwa następne przejawy jego działalności: przywieszki do kluczy, z jasnej skóry z wypaloną nazwą apartamentu oraz bardzo elegancka kwadratowa tacka na te klucze, z ciemnej, grubej skóry, spiętej na rogach nitami.  Pepe bardzo pragnął wypalić moje imię na tej papierośnicy, chyba trzy razy to proponował, ale ja byłam nieustępliwa, bo nie byłam w stanie pogodzić się z jakimkolwiek  uszkadzaniem takiej pięknej skóry.  Był bardzo zawiedziony, no ale trudno, nie można mieć wszystkiego.

Po tym przyjemnym i owocnym spotkaniu ruszyliśmy dalej w dół, w stronę morza, dochodząc do głównej ulicy biegnącej wzdłuż brzegu.  Po stronie morza ciągnęły się nieskończenie odgrodzone od ulicy budynki przemysłowe, magazyny, itp., a po stronie miasta zaniedbane i biedne bloki mieszkalne, przerywane od czasu do czasu podłą kafejką czy małą stacją benzynową, więc wielkie było nasze zdziwienie, kiedy natknęliśmy się wśród nich na elegancko i drogo wyglądający hotel „Romeo”.  Przed drzwiami stał umundurowany portier, a hotel otoczony był rabatami z egzotycznymi kaktusami, jakich nigdy przedtem nie widziałam.
 


W końcu dotarliśmy do celu naszego spaceru, portu pasażerskiego Molo Beverello, skąd, według informacji uzyskanych z mapek turystycznych i Internetu, miały kursować statki do Sorrento.  Najpierw natrafiliśmy na biuro turystyczne, gdzie uprzejmie nas poinformowano, że statki odchodzą co 2 godziny, a bilety musimy właśnie tam kupić co najmniej 20 minut wcześniej.  Na zapytanie, skąd te statki odchodzą, wskazali nam odległy o ok. 300 m bar, za którym znajdowały się przystanie, więc poszliśmy tam, żeby wybadać sytuację i ocenić, jak dużo czasu będzie nam potrzeba następnego dnia na dotarcie.  Na miejscu okazało się, że owszem, przystanie są, ale są też i kasy biletowe, gdzie można zakupić bilety bez stawiania się wcześniej w biurze turystycznym.

Statki odchodziły o 9.00, 11.00, 13.00, 15.00, itd., i można było kupić bilet w jedną stronę za 13 € lub tam i z powrotem  za 26 €, ale wymyśliliśmy sobie, że ciekawiej będzie popłynąć statkiem tam, a wrócić do Neapolu pociągiem i tak też uczyniliśmy. Najpierw zaplanowaliśmy popłynąć o 11-tej, ale po powrocie do apartamentu i późnej kolacji doszliśmy zgodnie do wniosku, że nie ma co się szarpać, ostatecznie jesteśmy na urlopie wypoczynkowym i statek o 13-tej zupełnie nam wystarczy.  W planach robionych przed wyjazdem do Neapolu miałam na ten dzień wpisaną również wizytę w Herculaneum (po włosku Ercolano), ale trudno, jesteśmy wiekowi, pośpiech już nie dla nas, przyjedziemy następnym razem, to obejrzymy.

W sobotę pogoda akurat nam dopisała, było ciepło i słonecznie, w sam raz na morską wycieczkę.  Dotarliśmy do portu z dużym zapasem czasu, zakupiliśmy bilety i, żeby sobie umilić czekanie, udaliśmy się do baru na kawę.  Mąż zajął miejsce przy wolnym stoliku, a ja pospieszyłam do baru.  Kontuar był długi, na jednym końcu składało się zamówienia i uiszczało za nie opłatę, otrzymując za to paragon, potem była część z ciastkami, itp., a na końcu część z kawą. Nie wiedziałam, jak to działa, więc grzecznie stanęłam na końcu kolejki do ciastek (jakaś kobieta usiłowała mnie odepchnąć swoją wielką torbą i wejść przede mnie, ale się nie dałam), ale ktoś za ladą spojrzał na mój paragon i skierował mnie do części kawowej.  Tam też stanęłam w kolejce, ale okazało się, że to mit a nie kolejka.  Inni się wpychali, wymachując paragonami, wrzeszczeli i popychali, a ja tam stałam pokornie i cierpliwie jak wół czekający na rzeź.  W którymś momencie wepchnął się przede mnie jakiś opalony typ z siwymi loczkami i zwróciłam mu uwagę na to, że ja tu też czekam, więc przeprosił i ustawił się za mną, ale dalej machał paragonem do barmanów.  Któryś w końcu go zauważył i chciał obsłużyć, a on wtedy szarmancko, że ja jestem przed nim.  Niestety, nic to nie pomogło, barmani najpierw obsłużyli wszystkich facetów co stali po espresso, a jak już nikogo innego nie było przy ladzie, to wreszcie zwrócili uwagę na mnie i zrealizowali moje idiotyczne zamówienie na gorącą czekoladę i cappuccino.  Tego doświadczenia nie polecam, w którymś momencie aż chciało mi się płakać, ale to moja własna wina: zachowałam się po angielsku, nie po włosku!

Z wsiadaniem na statek też były schody, bo w kasie biletowej powiedziano nam, że statek odchodzi ze stanowiska nr 4, a pięć minut przed planowym czasem nagle ogłoszono przez megafon, że odejdzie ze stanowiska nr 10.  Pobiegliśmy tam w popłochu i udało się, zdążyliśmy. Na statku zapytałam młodego i pięknego członka załogi, w którą stronę popłyniemy (żeby wiedzieć, gdzie usiąść) – powiedział, że najlepiej po lewej i na górnym, otwartym pokładzie, więc tam się udaliśmy.  Prawie wszystkie miejsca były już zajęte, ale znaleźliśmy dwa dla siebie.  Widoki w czasie naszego 40-to minutowego rejsu były wspaniale, Wezuwiusz i cały brzeg zatoki neapolitańskiej, słońce lało się na nas z góry, morze wyglądało bosko
 i na dodatek roznosili drinki z baru do zakupienia, z których zresztą skorzystaliśmy, ale był jeden mankament – mąż nie wziął czapki, więc się odrobinę przysmażył, kupił potem w Sorrento, ale troszkę za późno, bo już był czerwony jak ugotowany raczek.

Widok na Sorrento z portu był spektakularny: wysokie, nagie skały, zwieńczone pięknymi i bogatymi budowlami na samym skraju, które wyglądały, jakby za chwilę miały spaść do morza.
Z portu prowadziła na górę zygzakowata, wąska droga dla samochodów, która trochę mi przypominała, w dużo mniejszej skali, drogę na stoku La Turbie we Francji, gdzie z jednej strony była przepaść, a z drugiej skalna ściana.  Zaczęliśmy nią wspinać się w górę, aż natrafiliśmy na przylepione do stromej i wysokiej ściany schody, którymi dotarliśmy na szczyt, do centrum miasteczka. 

Wysoko było, patrząc potem w dół można było dostać zawrotów głowy, chociaż mnie to akurat jakimś dziwnym trafem nie dotyczyło, mimo, że z powodu lęku wysokości nawet wspięcie się na krzesło jest dla mnie problemem.  Za to mąż, który oficjalnie lęku wysokości nie ma, raczej nie wykazywał chęci do zbliżenia się do barierki na bliżej niż metr przy robieniu zdjęć.

Ponieważ był już najwyższy czas na obiad, zasiedliśmy w najbliższej, dosłownie znajdującej się na szczycie schodów, dużej restauracji  z większością stolików na zewnątrz, pod osłoną.  Wewnątrz też były, ale z powodu letniej aury, większość gości siedziała na zewnątrz. Zamówiliśmy wino, żeby nam się nie dłużyło oczekiwanie na jedzenie, a potem przeglądaliśmy kartę dań.  Były różne, ale najbardziej mieliśmy ochotę na rybę, mąż wybrał filet z leszcza morskiego, podpieczonego z posypką z sera, a ja skusiłam się na rybę dnia z grilla, wycenioną w karcie za kilogram.  Kelner nie potrafił powiedzieć, co to będzie za ryba, tylko, że dzisiejsza i odpowiedniej wielkości na jedną osobę, ale zaryzykowałam i nie pożałowałam.  Dostałam wspaniałego okonia morskiego z grillowanymi jarzynami, pycha!  Przy nim filet zamówiony przez męża wydał się marnym fast-food’em.

Po obiedzie najpierw poszliśmy na stację kolejową, żeby wybadać sytuację z pociągami do Neapolu, a potem ruszyliśmy zwiedzać Sorrento.  Po drugiej stronie przepaści, patrząc z naszej restauracji, odkryliśmy przepiękny ogród.  Zdziwiło mnie trochę, że przy wielkiej bramie wejściowej stał lokaj, ale potem wszystko stało się jasne: ogród należał do eleganckiego hotelu w jego głębi, ale ewidentnie był otwarty, przynajmniej w ciągu dnia, dla szerokiej publiki.  Czego tam nie było:  wypielęgnowane trawniki, szpalery drzew pomarańczy, cytryny, kwitnące róże obok egzotycznych roślin i rzeźb, cisza i zastygnięty w żarze słońca spokój, powietrze przepełnione zapachem owoców cytrusowych, sosen i kwiatów - w ogóle to tak możnaby sobie wyobrazić raj.
 
Na końcu ogrodu, nad samym urwiskiem skały nad zatoką, znajdował się nierzucający się w oczy budynek hotelowy oraz dyskretny parking dla gości.  Szczyt plebejskich wrażeń osiągnęliśmy, gdy na centralnej alejce napotkaliśmy elegancką parę jak najbardziej oczywistych gości tego hotelu:  ona w ślicznych pantofelkach i białej, zwiewnej sukience do kolan z rozcięciem na plecach, niosąca elegancką papierową torbę z jakiegoś ekskluzywnego sklepu;  on w ciemnym garniturze i rozpiętej pod szyją białej koszuli; zrelaksowani i najwyraźniej przywykli do takich strojów.  Tego się nie da sfingować: można za grube pieniądze wykupić miejsce w takim hotelu, można podjechać tam wypasioną limuzyną, ale brak obycia z bogactwem ujawni się natychmiast – ci ludzie po prostu niczego innego nie znają, to jest dla nich naturalne i zwykłe, a każdy, kto chce się pod to podszyć wyjdzie fałszywie, bo się w takim przepychu nie znajdzie.  Nie postuluję tu absolutnie, że jedni lepsi a drudzy gorsi, ale że odmienną przeszłość i doświadczenie mają.

Zmęczeni długim łażeniem po mieście wstąpiliśmy do jakiegoś baru na kawę.  Mąż tam został, a ja poszłam zwiedzać sąsiednie sklepiki: w pobliżu były dwa z ceramiką i jeden z ubraniami.  Kupiłam sobie luźną bluzkę, bo figura już nie ta co dawniej i brzuch trzeba ukryć, a potem zwiedziłam ceramikę.  Piękne rzeczy tam były, kafelki, tace, półmiski duże, średnie i małe z zagłębieniami na sosiki, itp., ale w końcu niczego tam nie kupiłam, choć potem tego żałowałam.

Nadszedł czas, żeby stawić się na stacji kolejowej w sprawie powrotu do Neapolu.  Poszliśmy i pociąg już czekał, taki podmiejski, trochę zdezelowany, ale okazał się dość szybki.  Ludzi było sporo, bo linia obsługiwała wiele małych miejscowości pod Neapolem.  Podróż trwała zaledwie 40 minut, ale przez ten czas zaobserwowałam taki obrazek.  Na jednej stacji wsiadł ciemnoskóry facet z czymś, co wyglądało na wielkie, kartonowe pudło na wózku do przewożenia worków, chyba jakiś handlarz małym, łatwo przenośnym towarem.  Na którejś kolejnej stacji wsiadł taki następny, ale jego pudło było solidniejsze, drewniane.  Stali obaj na przejściu między przedziałami i nie słyszałam ich rozmowy, choć zapewne nawet gdybym słyszała, to nic by mi to nie dało, bo wątpię, żeby rozmawiali w jakimś znanym mi języku.  Ten pierwszy niechętnie się odzywał i wyglądało na to, że ten nowy chwalił się lepszym sprzętem: dotykał raz jednej, raz drugiej skrzyni i wydawał się coś mówić przekonywującym głosem, chociaż intonacja w obcym języku może być myląca.

Z pociągu wysiedliśmy około godziny 21-szej na głównej stacji Neapolu – olbrzymiej, rozświetlonej i buzującej życiem.  Udało nam się (bo nie wszystko było jasno oznakowane) wyjść z niej na Piazza Garibaldi, skąd miałam opracowaną drogę do domu.  Plac był wielki i bardzo ożywiony o tej porze, na środku stał wóz policyjny, ale policjanci stojący obok niego byli zrelaksowani i najwyraźniej nic strasznego się nie działo, więc poczuliśmy się bezpiecznie.  Mijając nadal otwarte i rzęsiście oświetlone butiki z modnymi i drogimi ubraniami podążaliśmy w kierunku naszej dzielnicy, ryzykując życiem przy przechodzeniu jezdni, bo nawet jeżeli były światła, to o tej porze nie działały i trzeba było po prostu przebić się przez strumień samochodów, tak, jak to bezproblemowo robili tubylcy.  Doszłam do wniosku, że jeżeli oni przechodzą i żyją, to nam się też powinno udać, ostatecznie tak bardzo nie różnimy się od nich.  I faktycznie, dało się, może dlatego, że tutejsi kierowcy są przyzwyczajeni do ludzi pętających się po jezdni, ale straszno było.

Kiedy po około pół godziny (bo trzeba wiedzieć, że tam wszystko jest blisko) dotarliśmy do naszego apartamentu, z ogromną ulgą zasiadłam z papierosem na balkonie i miałam przyjemność zaobserwować na dole sobotnią impromptu imprezę nastolatków w toku.  Z odległości mojego balkonu trudno było określić dokładny wiek uczestników, ale na pewno mieli powyżej 16-lat.  Nie robili niczego złego, były przekomarzania, prześmiechy , ucieczki i powroty i nawet tańce, choć żadnej muzyki nie dosłyszałam.  W pewnym momencie dwoje z nich zaczęło się obejmować i całować, na co nikt nie zwrócił oczywistej uwagi, ale kiedy potem zeszli po schodkach pod obfity krzew na placyku poniżej i po pół godziny wrócili do reszty kompanów na górze, przywitały ich gromkie brawa. Pomyślałam sobie ze smutkiem, że niestety ani u nas ani w moim drugim domu, Anglii, młodzież już chyba nie jest taka radosna i niewinna.

Ciąg dalszy nastąpi, jeżeli uda mi się go zrekonstruować ze zdjęć, bo notatki chyba gdzieś przepadły - w drugiej połowie roku miałam głowę zaprzątniętą ważniejszymi sprawami.

2 komentarze:

  1. Ładnie się urządziłaś w nowym miejscu. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki, nie jest źle, ale jeszcze trochę tu błądzę.

    OdpowiedzUsuń

Adres emailowy nie będzie wyświetlany.

Wizyta

Dzisiaj na rogu mojej ulicy pojawił się Pan Premier, aby złożyć bukiet kwiatów pod tablicą upamiętniającą "Profesora Lecha Kaczyńskie...