Neapol – miasto historii, piękna i tętniącego życia w chaosie, biedne, zaniedbane i kompletnie nieprzewidywalne. To nie Rzym czy Mediolan, nawet nie Palermo (choć to już „cieplej”), więc wybierając się tam, nie wolno mieć oczekiwań wyrobionych na podstawie wizyt w innych miastach. Trzeba nastawić się na wszystko i brać Neapol takim, jakim się go znajduje, bo jedynie takie podejście gwarantuje pełną satysfakcję. Wybrałam się tam z mężem na zaledwie cztery noce, ale ile wrażeń! Opisać się nie da, trzeba to osobiście przeżyć, ale tu spróbuję choć trochę odzwierciedlić moje odczucia.
Przylecieliśmy bez problemów bezpośrednim lotem z Gdańska w czwartek wieczorem i wzięliśmy taksówkę z lotniska do odległego o ok. 4 km historycznego centrum Neapolu, gdzie znajdował się nasz wcześniej zamówiony, prywatny apartament. Nota bene, nie polecam tej podróży kobietom w zaawansowanej ciąży, droga jest tak wyboista, że można poronić, albo zgubić zęby, jeżeli ma się sztuczną szczękę. Kierowca nie bardzo wiedział, gdzie jest podany przez nas adres, podpowiadałam mu najbliższe główne ulice, szperał w telefonie, w końcu wysadził nas w ślepym zaułku pod szerokimi schodami, pokazał, że mamy iść na górę, wziął 25 euro i odjechał. Niezupełnie byliśmy przekonani, że to nasza ulica, nie było nazwy, a numeru 8 też nie było i po schodach w górę numery rosły. Pytaliśmy o naszą ulicę najpierw jedną, potem drugą osobę, które akurat wychynęły z czeluści otaczających budynków, ale żadna nie kojarzyła tej nazwy. Zaczęło być trochę straszno: ciemna noc, obce miasto, nie wiadomo gdzie jesteśmy i czy to w ogóle jest właściwa dzielnica.
Łapiemy za telefon i dzwonimy do właściciela apartamentu: pomocy, zgubiliśmy się! Podajemy nasze namiary i po dwóch minutach pojawia się nasz gospodarz, Niki, okazuje się, że taksówkarz wiedział, co robi, do tego miejsca są dwie drogi, obie przez schody, a on nam wskazał jedną z nich, tylko za wcześnie zwątpiliśmy.
Apartament nazywa się Casa San Marcellino, jest czysty i dobrze wyposażony, i chociaż śniadania nie są wliczone w cenę, Niki zostawił nam w lodowce mleko i sok pomarańczowy oraz cztery brioszki z czymś pysznym w środku. Zaraz przy wejściu jest łazienka z prysznicem, umywalką, klozetem i bidetem; dalej jest duży pokój z częścią kuchenną, stołem i krzesłami i kanapą
Niki ma jeszcze drugi apartament w innej dzielnicy, ale nasz jest nowy, jesteśmy dopiero 5-tą partią gości, więc może odrobinę ryzykowałam, zamawiając go przez booking.com, ale absolutnie nie żałuję tego wyboru. Znajduje się w historycznym centrum Neapolu (centro storico), na ulicy Rampe San Marcellino, skąd wszędzie jest blisko. Dom stoi na górce a balkon wychodzi na dziedziniec pomiędzy wysokimi, nierzadko odrapanymi kamienicami.
Po wyjściu Niki doszliśmy do wniosku, że coś trzeba wypić i zjeść, więc poszliśmy na odległą o najwyżej 100 m główną ulicę, Corso Umberto I (bo sklepy, które Niki nam pokazał po drodze do apartamentu już się zamknęły). Trafiliśmy zaraz na Cafe Universita, obiekt, który wydawał się sprzedawać jedynie ciastka i lody, ale w desperacji zajrzeliśmy tam. Piwo było (co prawda Heineken, a nie włoskie), zamówiliśmy i mój mąż zaczął wypytywać o jakiekolwiek jedzenie poza ciastkami. Młody kelner nie bardzo się orientował, mówił coś o kanapkach, ale w tym momencie weszła zawinięta w chustę starsza pani i najwidoczniej coś zarządziła, bo po chwili przybyła młodsza kobieta i okazało się, że możemy dostać ciepłe pizze. Zamówiliśmy po jednej i przenieśliśmy się na zewnątrz, bo tam też były stoliki. Pizze były pyszne, zjedliśmy po pół, a resztę zabraliśmy ze sobą w pudełkach chętnie dostarczonych przez obsługę i zjedliśmy je na zimno w piątek na śniadanie, bowiem pizza na zimno jest świetna, o ile nie włoży się jej do lodówki.
Następnego dnia, w piątek, najpierw udałam się do najbliższego sklepu,
Po niespiesznym śniadanku w naszym apartamencie wybraliśmy się na chyba najważniejszą dla mas atrakcję Neapolu: Spacca.
Oprócz tego na straganach dominowały domki: małe, drewniane, pokroju miejskiego, pozlepiane po dwa czy trzy albo też średnie i duże modele staro wyglądających domostw/dworków z zapalonymi światłami w komnatach, rozpalonymi kominkami lub fontannami na dziedzińcu. W większości był to straszny kicz, ale niektóre były niezaprzeczalnymi dziełami sztuki.
Było też dużo małych makiet ruchomych scenek, np. kucharz wsadzający chleb lub pizzę do pieca, tryskające fontanny czy inne podobne. Chodziliśmy tam około godziny, ale ani raz nie zauważyłam, żeby ktoś coś kupował, a przechodziły tamtędy całe stada turystów.
Potem zgłodnieliśmy, więc ruszyliśmy w stronę domu, po drodze natykając się na rogu Corso Umberto i jakiejś mniejszej uliczki na Restaurację Bistro (chyba tak się zwała, ale głowy nie dam), która od frontu wyglądała zupełnie nieciekawie: dwa stoliczki na zewnątrz, nakryte ciemnoczerwonymi, papierowymi obrusami i szklane drzwi do środka, urządzonego jak najzwyklejszy tani bar, z metalowymi stolikami i krzesłami. Już chciałam ją ominąć, ale mąż zauważył przed nią tablicę, oferującą dwa interesująco brzmiące zestawy obiadowe po 12 €, jeden pod tytułem Menu Terra (ziemia) a drugi Menu Mare (morze),więc zdecydowaliśmy się spróbować i warto było. Mąż zamówił Terra, ja miałam ochotę na Mare, ale trochę się obawiałam, że może zawierać ukryte małże, na które jestem tak uczulona, że pewnie gdy następny raz je zjem, to mnie zabiją, bo za każdym razem reakcja jest silniejsza, więc wzięłam tylko penne z cukinią i krewetkami, co zresztą smakowało znakomicie: cukinia i krewetki pokrojone były w kostkę i podane w aromatycznym sosie serowym. Menu Terra okazało się obfite i pyszne: najpierw podali chrupiącą bruschette z ziołami, paprykami i ogórkiem w kosteczkę, potem Zeppeline – kulki z brokuła czy cukini w cieście, potem talerz gnocchi (malutkie ziemniaczano-mączne kulki) w smacznym sosie pomidorowym, następnie mały, cienki befsztyk z frytkami, a na koniec kawę. Do tego bez specjalnego wysiłku wypiliśmy butelkę lekkiego, dość taniego, ale dobrego czerwonego wina.
Po takim obżarstwie udaliśmy się, wzorem mieszkańców krajów śródziemnomorskich, do domu na bardzo zasłużoną popołudniową drzemkę, po której ponownie wyruszyliśmy w Neapol, o czym napiszę w następnym odcinku.
Miło Cie znów "czytać"! :)
OdpowiedzUsuńNastępny odcinek w przygotowaniu, ale jakoś ogólnie odechciało mi sie.
OdpowiedzUsuńNeapol w planach. To miasto wydaje mi się takie filmowe.Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńCudnie! Czytam akurat ostatnią część trylogii włoskiej pisarki Ferrante, akcja rozgrywa się właśnie w Neapolu. :)
OdpowiedzUsuń