Podróż była, delikatnie mówiąc, upierdliwa, bo bezpośrednich lotów do Splitu nie było ani z Gdańska ani z Warszawy ani nawet z Berlina czy Frankfurtu, więc musieliśmy lecieć przez Londyn, czyli bardzo okrężną drogą. No ale dotarliśmy na miejsce. Po tylu godzinach spędzonych na lotniskach, w samolotach a potem w autobusie, który dowiózł nas do miasta, pragnęłam tylko kilku zastrzyków nikotyny oraz bardzo zimnego piwa, co, na szczęście, udało mi się zrealizować w podłej kafejce tuż przy stacji autobusowej.
Tymczasem gospodarz zamówionego wcześniej apartamentu już czekał na miejscu i niecierpliwił się naszym opóżnieniem. Telefonicznie doradził nam dojście do apartamentu piechotą wzdłuż nabrzeża,
Jednak nie mogę narzekać: długa podróż i, w dużo mniejszym stopniu, pieszy dostęp do kwatery były jedynymi mankamentami tej wyprawy (to drugie okazało się być dużym problemem dla pary Izraelczyków, którzy dobili do naszej kwatery jednego wieczora wyrażnie w stanie wyczerpania fizycznego i psychicznego). Wszystko inne było zachwycające! Widoki,
Moim najsilniejszym wrażeniem ze Splitu jednak pozostaną ryby. Każda szanująca się restauracja (a było ich mnóstwo) brała sobie za punkt honoru podawanie najświeższych ryb z porannego połowu. Wobec tego w ich menu pozycje takie jak filet z dorady, itp., były bardzo nieliczne, natomiast na samym czele widniały: ryba klasy I, ze świeżego morskiego połowu – 430 kuna za kilogram, ryba klasy II, świeża ale z hodowli – 310 kuna (1 kuna to 56 groszy, więc orientacyjnie można było ceny dzielić na pół). Jeżeli to się zamówiło, to przynosili wielki półmiskek świeżych ryb i kazali sobie wybrać sztukę, a potem ważyli i odpowiednio kasowali.
Po raz pierwszy w życiu jadłam dość płaską i paskudnie wyglądającą rybę z wielką głową i grożnymi kolcami na grzbiecie i płetwach, która po angielsku zwie się John Dory albo Peter’s Fish, a po polsku piotrosz.

Nasza kwatera była fajna, kompletnie adekwatnie wyposażony apartamencik (bo malutki) na wysokim parterze pięknego domku, z dostępem na ganek,
Targi nas trochę ominęły, albo raczej my je, bo odbywały się rano, a nam, jak zwykle od czasu przejścia na emeryturę, nie udawało się ruszyć z pieleszy przed 12-tą. Szkoda, bo to, co po nich pozostało wyglądało ciekawie. Na targu rybnym w południe zostało już tylko jedno stoisko, na które ktoś akurat dowoził przed naszymi oczami skrzynkę świeżych sardynek, a na targu zielonym było jeszcze kilka niemrawych stoisk z pomidorami, cukiniami i paprykami oraz ze dwa z wędlinami i serami. Nawet coś tam kupiłam, kilka pomidorów na śniadanie, a potem jeszcze jakiś dobry ser i salami, ale po mocno zawyżonych cenach, bo cwaniak sprzedawca zoczył frajera. Ja często dobrowolnie daję się oszukiwać, bo zważywszy koszty emocjonalne i monetarne, dochodzę do wniosku, że tak będzie najlepiej. Ale nie zrozumcie mnie żle, jeżeli na czymś mi szczególnie zależy albo w rachubę wchodzi zasada, to nie pozwolę nikomu dmuchać w moją kaszę i się postawię!
Nie uda mi się tutaj opisać wszystkich moich wrażeń z Chorwacji, bo musiałabym chyba książkę napisać, więc na zakończenie chyba najstosowniejsza będzie skrócona chronologia. W dzień przylotu dotarliśmy do kwatery około 7-mej wieczorem, po powyżej wspomnianym postoju w kafejce na stacji autobusowej, i natychmiast udałam się do pobliskiego sklepiku w celu zabezpieczenia wiktuałów na śniadanie. Zaraz potem poszliśmy na kolację do najbliższej restauracji pod tytułem Głęboki Cień (tyle, że po chorwacku) i tam zjedliśmy cielęce steki z grilla, bo jeszcze nie ośmieliłam się do ryb. Następnego dnia, po całkiem miłym śniadanku na ganku wyruszyłam sama na pobliskie wzgórze Marjan, podczas gdy mąż, oderwawszy się w końcu od obsługi swoich gadżetów, poszedł się umyć i ubrać. Po wspinaniu się po naszej uliczce przez tylko 10 minut, w ciągu których doświadczyłam pięknego, kwiatowo-ziołowego aromatu chorwackich sosen oraz odgłosów tysięcy cykad, dotarłam na (prawie) szczyt i oszołomiły mnie wspaniałe widoki na port
Poszliśmy potem do banku w mieście, żeby wymienić pieniądze, bo gdzieś wyczytaliśmy, że na miejscu lepiej niż w obcych krajach. Potem kupiłam sobie na jakimś stoisku szal, którego używałam przez cały pobyt, a to jako osłonę przed słońcem czy wieczornym chłodkiem, a to jako spódniczkę przyzwoitkę kiedy byłam w szortach, a to znowu jako wyściółkę na twarde siedzenie na promie. Odwiedziliśmy też te dwa targi, których już nie było i zwiedziliśmy pałac, który jakiś wielki władca przygotował dla siebie, ale z którego nigdy nie skorzystał,
Następnego dnia wybraliśmy się promem na najbliższą z tysiąca chorwackich wysp i jedną z pięciu zamieszkałych, Brać (Bracz), do jej głównego miasta Supetar. Warto było, bo widoki po drodze były zachwycające,
W końcu, przewidywalnie, nadszedł ostatni dzień pobytu. Samolot mieliśmy póżnym popołudniem, więc jeszcze zdążyliśmy odbyć śniadanko na ganku oraz zjeść pyszny obiad w restauracji: ja doskonałego okonia morskiego, a mąż befsztyk. Powrotna droga mnie mocno wymęczyła: dwa loty po dwie i dwie i pół godziny, szwendanie się po lotniskach i brak nikotyny sprawiły, że dotarłam na lotnisko w Gdańsku w bardzo zestresowanym stanie. Już chyba nigdy nie zdecyduję się na taką długą podróż, chyba, że własnym samochodem gdzie mogę palić i odpoczywać kiedy chcę.
Ale Chorwację polecam bez zastrzeżeń!
Podroz brzmi wspaniale! Szkoda tylko, ze tak Was wykonczyl dojazd i pworot.
OdpowiedzUsuńKoniecznie musimy sie wybrac do Chrowacji! A swieza ryba z grilla to faktycznie niebo w gebie! Sciskam, D
Następnym razem jadę samochodem!
OdpowiedzUsuńUrocza kwatera, piękne widoki, smaczne jedzenie... Brzmi kusząco. :)
OdpowiedzUsuńPiękne zdjęcia. A co do liści laurowych, mam w donicy w ogrodzie, na zimę muszę ją chować do domu, ale odkąd hoduję to drzewko, to nie kupuję w ogóle suszonych liści. Te są zdecydowanie lepsze. :)
OdpowiedzUsuńNa pewno jeszcze raz tam pojadę, choćby dla tych ryb.
OdpowiedzUsuńDobry pomysł, może też tak zrobię.
OdpowiedzUsuń