sobota, 22 listopada 2014

Malta cz.4 - Mdina

Zanim Rycerze Maltańscy zbudowali miasto La Valletta, stolicą Malty była Mdina, więc do niej wybraliśmy się po zastrzyk historii, oczywiście znowu autobusem. Mdina leży w południowej części wyspy, ale z Valletty łatwo tam dotrzeć.  Po drodze przejeżdża się przez miejscowość Attard, o której mogę powiedzieć tylko tyle, że dała nazwisko wielu maltańskim rodzinom.  Oprócz niej mijaliśmy urokliwe poletka uprawne, ale trudno było dociec co na nich uprawiano, bo było już po zbiorach. 

Mdina to niewielkie ale imponujące miasto, z dobrze zachowanymi śladami dawnej świetności, jak np. ten nobliwy przybytek, na przeciw którego wysiedliśmy z autobusu. 



Jak wszystkie bardzo stare miasta, Mdina jest pełna wąskich uliczek i ciasnych zaułków pośród budynków skonstruowanych oczywiście z domorosłego kamienia wapiennego w łagodnym kolorze piasku.  

Z murów otaczających stare miasto był widok na pola i jakąś odległą o kilka kilometrów miejscowość, możliwe, że Dingli, ale moja słaba orientacja na mapie i w terenie nie uprawnia mnie do definitywnego stwierdzenia faktu.  

Nadszedł czas na obiad i z wielu dostępnych restauracji wybraliśmy taką, która miała spokojny i zacieniony ogródek otoczony murami, z niewielkim drzewkiem i kilkoma donicami z zielenią. 

Siedziała tam już jedna para konsumentów, wyraźnie zainteresowana jedynie własnymi osobami oraz 6-cio osobowa grupa pań i panów w wieku od 45 do 65 lat, anglojęzyczna, ale raczej nie Anglicy.  Podczas naszej tam obecności doszły też dwie bardzo rozgadane kobiety w nieokreślonym wieku, zajmując stolik nieopodal tej grupy, a potem jeszcze grupka mówiąca po niemiecku, której przywódca przed zajęciem stolika dokładnie przepytał obsługę na okoliczność nasłonecznienia.

Zupełnie nie pamiętam, co tam jedliśmy (ale na pewno było to dobre i włoskie), bo tak byłam zajęta obserwowaniem innych gości.  Zakochana para zakończyła imprezę wkrótce po naszym przybyciu, więc nie mam materiału do opisania.  Niemieckojęzyczna grupka też mi żadnych socjologicznych ni psychologicznych wrażeń nie dostarczyła, bo szybko skonsumowali coś małego i się zmyli. Natomiast anglojęzyczna grupka mnie zainteresowła.  Rej w niej wodził mężczyzna w średnim wieku, który na starcie wyjął na stół buteleczkę z dezynfekującym żelem do rąk, takim, jaki w Anglii panował podczas ataku świńskiej grypy, i oczyścił sobie nim ręce przed posiłkiem.  Nic w tym złego, miał prawo, ja też, jak zresztą wiele innych osób, które chciały uniknąć zarażenia, tak w czasie tej epidemii w robiłam w Londynie, chociaż mniej ostentacyjnie (co prawda, mnie ta świńska grypa wtedy i tak dopadła, ale wyleczyli).  Na tym jednak higieniczność i ostentacyjność  tego pana się nie kończyły:  w momencie, kiedy jedna z tych nieokreślonych wiekowo pań siedzących obok zapaliła po jedzeniu papierosa, ten pan, któtry akurat siedział najbliżej ich stolika, wachlując nerwowo twarz głośno oznajmił, że on tam nie może pozostać i przesiadł się na drugi koniec stołu, mimo, że to wszystko było na otwartym powietrzu.  Nieokreślone panie tak były zajęte rozmową, że wcale nie zauważyły tej reakcji, ale trochę mnie dziwiło, że towarzystwo tego pana, najwyraźniej liczące się z każdym jego słowem, nie podjęło solidarnych protestów.

Wchodząc do restauracji z głównej ulicy przechodziliśmy przez bar i ciemnawą salę, 

natomiast  wyszliśmy z niej prosto z ogródka na wąziutką boczną uliczkę starymi drewnianymi drzwiami, nad którymi wisiał na zewnątrz napis obwieszczający stary grecki burdel - ciekawe, czy faktycznie tam kiedyś był.  

Po obiadku jeszcze trochę połaziliśmy, mijając po drodze witrynę jakiejś restauracji, której wnętrze przywiodło mi na myśl egzotyczną roślinność w w gorących i wilgotnych cieplarniach ogrodu botanicznego Kew Gardens w Londynie, często przez nas  w młodości odwiedzanego w celu podejmowania filozoficznych rozważań oraz dyskusji o ważnych decyzjach życiowych.  

Spacerując po ulicach Mdiny podziwialiśmy miejscową architekturę, m.in. imponujący i wzniosły budynek Muzeum Katedralnego

i groźne armaty przed Muzeum Marynarki Wojennej. 

Zwiedziliśmy też dwa kościoły, oba z ociekającymi złotem ołtarzami i ciekawymi posadzkami zdobionymi inkrustacjami, które, jak mniemam, zaznaczały podziemne groby ważnych osób tam pogrzebanych, ale to tylko moje przypuszczenie.  Chyba będę musiała na ten temat poczytać, bo czuję się wybitnie upośledzoną brakiem wiedzy.







Po powrocie do Kalkary w centralnym punkcie miejscowości natknęliśmy się na objazdowy stragan warzywno-owocowy na pace małej ciężarówki, gdzie zakupiliśmy pyszne, dojrzałe pomidory i  winogrona  po czym udaliśmy się do naszego hoteliku, by odpocząć po naszych wędrówkach, spożyć małe co nieco na kolację przy akompaniamencie maltańskiego wina i podziwiać z okna niezaprzeczalne piękno i odstresowujący spokój portu jachtowego nocą.

5 komentarzy:

  1. Na zewnątrz zimno, a mnie zrobiło się tak jakoś tak ciepło już od samego oglądania zdjęć.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. O tej porze roku trzeba się grzać czym się da :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Pamiętam tę restaurację (a zakładam, ze to ta ze zdjęcia)! Niestety akurat przechodząc kolo niej byliśmy już nasyceni. Miasteczko przeurocze, z tymi wąziutkimi uliczkami i pięknym widokiem ze wzgórza.

    OdpowiedzUsuń
  4. Którą - tę cieplarnianą czy tę w której jedliśmy?

    OdpowiedzUsuń
  5. Tę w której jedliście. Ta egzotyczna niestety nam umknęła...

    OdpowiedzUsuń

Adres emailowy nie będzie wyświetlany.

Wizyta

Dzisiaj na rogu mojej ulicy pojawił się Pan Premier, aby złożyć bukiet kwiatów pod tablicą upamiętniającą "Profesora Lecha Kaczyńskie...