sobota, 25 października 2014

Malta cz.1 - Kalkara

Nasza niedawna wycieczka na Maltę, najdalej na południe wysunięty punkt świata, który udało się nam odwiedzić, była wspaniała, pełna wrażeń, totalnie komfortowa i relaksująca, a na dodatek w przystępnej cenie. 

Najpierw spiszę najsilniejsze wrażenia z Malty, żeby nie zapomnieć, bo według mojego przyjaciela, w pewnym wieku trzeba wszystko zapisywać, i to szybko. Zasadę tę stosuję od lat, o ile nie zapomnę!

Klimat:  w pierwszej połowie pażdziernika słoneczna pogoda, suche powietrze i temperatura w ciągu dnia 26 – 30 C, ale niekoniecznie chciałabym tam przebywać np. w sierpniu, kiedy temperatura waha się od 30 do 40 C;

Krajobrazy:  przepiękne, bo wyspa jest mocno pofałdowaną skałą wapienną , otoczoną wielkimi, mniejszymi i całkiem maleńkimi zatoczkami morza w pięknym kolorze ciemnoniebieskim, powycinanymi niemalże koronkowo;

Zabudowa: styl arabsko-śródziemnomorski, płaskie dachy i wszędzie ten sam budulec – kamień wapienny w kolorze jasnego piasku;

Egzotyka: po raz pierwszy w życiu ujrzałam owoce na opuncjach oraz granaty na drzewach.

Nasza maltańska przygoda zaczęła się już na lotnisku w Gdańsku, kiedy to, wchodząc do baru w celu zakupienia kanapek na drogę, natknęłam się na znajomą postać postawnego mężczyzny w wieku dojrzałym. Zaraz potem zauważyłam jego żonę, zamawiającą kawę przy ladzie baru.  Byli to nasi dobrzy przyjaciele od pół wieku, którzy tak jak my mieszkają w Trójmieście, ale z którymi nie mieliśmy od co najmniej roku kontaktu, bo jakoś trudno nam na siebie trafić.  Okazało się, że też lecą na Maltę, ale na 10 dni (my na 5) i do innego hotelu. Radość z tego przypadkowego spotkania była wielka i obustronna i postanowiliśmy się spotkać na dłuższe pogaduszki następnego dnia.

Do naszego hoteliku, jedynego w miejscowości Il-Kalkara, dotarliśmy  wieczorem na tyle późnym, że już nie chciało się nam nigdzie wychodzić w poszukiwaniu jedzenia i picia.      Hotelik zwał się Villa del Porto, bo położony był na cudowną i cichą przystanią wszelkiego rodzaju łodzi, od maleńkich łupinek z odpadającym lakierem, bączków i pomnieszych żaglówek przeróżnej prowenansji na jednym końcu, poprzez eleganckie i zgrabne jachciki po olbrzymie i wypasione jachty i katamarany na wejściu do zatoczki..  Widok z okna był zachwycający i dokładnie przeze mnie poznany, bo co pół godziny wisiałam na, na szczęście, szerokim parapecie w celu zaspokojenie głodu nikotynowego. 

Hotelik nie miał restauracji ani całodobowej obsługi, ale tego braku nie odczuliśmy.  W pokoju był zestaw do robienia kawy/herbaty i dobrze wyposażony (odpłatny)  barek w lodówce zawierający wodę, piwo  wino,  wraz z paczuszkami czipsów i orzeszków (też odpłatnych) dla wygłodniałych po podróży gości. Ze wszystkiego skorzystaliśmy i skrupulatnie spisaliśmy, żeby potem za to zapłacić przy wyjeździe.  Rano odkryliśmy, że 100 m poniżej hoteliku był sklepik, otwarty od 6-tej do 23-ciej, w którym pieczono na miejscu świeży chleb oraz sprzedawano wino, piwo, wodę, sery, wędliny, mleko i wiele innych przydatnych  produktów.

Naszym przyjaciołom, jak się później okazało, powiodło się nieco gorzej w miejscowości Tarxien, bardziej w głąb wyspy. Głodując od śniadania, mieli nadzieję na sowitą kolację, ale udało im się tylko, po późnym przyjeździe na miejsce, wypić po jednym piwie w zamykającej się już knajpie.  Za to hotel mieli bardzo urokliwy i ciekawy architektonicznie.

Następnego dnia zgłosiliśmy się ok. 9-tej na śniadanie, które było wliczone w cenę pokoju i serwowane na szczycie budynku, w sali śniadaniowej i na tarasie z przepięknymi widokami na trzy strony świata, na którym co prawda nie zawsze można było znaleźć wolny stolik, ale sala też była z widokami.    Samo śniadanie nie było może jakieś rewelacyjne (zwłaszcza w porównaniu z tym w hotelach programu Paradores w Hiszpanii, gdzie było po prostu nieziemsko wspaniałe, albo nawet ze śniadaniem w tanich niemieckich hotelach czy wielu polskich), ale adekwatne do ceny i właściwie całkiem „zjadliwe”.  Był to bufet, składający się płatków śniadaniowych, mleka, świeżych owoców, soków, miernego żółtego sera i szynki, pakiecików masła, dżemu, miodu i angielskiej marmolady pomarańczowej, kawałków dobrego ciasta biszkoptowego oraz pieczywa w postaci smacznego miejscowego chleba i białego i brązowego chleba na tosty, który samemu się opiekało w obecnym na sali tosterze. Oprócz tego były też jogurty, ale niestety takie sztuczne, że nawet jednego całego nie zdołałam zjeść.  Kawa, herbata i kakao były z maszyny, ale niezłe.  Jeść można było do woli, więc nikt chyba nie wychodził głodny.

A propos tostera, zapewnił nam on pewien rodzaj rozrywki w trakcie porannej konsumpcji, bo nowi przybysze, bez żadnego wstępnego rekonesansu, znajdując  gotowy tost w tosterze po prostu go brali, bezwiednie podkradając tenże osobie, która go tam sobie opiekała. Były emocje, można było zakłady robić, bo mogło się dziać, oj mogło! No, ale się nie działo, bo najwidoczniej osoby poszkodowane bez nerwów kładły to na karb braku doświadczenia nowych gości, może z powodu stoicyzmu lub pięknej pogody, a może dlatego, że sami też pierwszego dnia tak wpadli. My, rzecz jasna, tak nie wpadliśmy bo, będąc rozważnymi osobami w całkiem dojrzałym wieku, rzuciliśmy się do akcji śniadaniowej dopiero po stosownej obserwacji.

Tego pierwszego dnia najpierw poszliśmy na zwiady wokół hotelu. Ja się uparłam, żeby iść w górę, bo wydawało mi się, że tą drogą dotrzemy do pięknego miasta, które widziałam z okna. Widoki po drodze piękne; co chwila spod nóg umykały nam jaszczurki, a dojrzałe owoce opuncji, których bez uzbrojenia dotykać raczej się nie zaleca, groziły nagłym atakiem na nasze głowy poniżej.  

Niestety okazało się, że miasto jest po przeciwnej stronie zatoki, a droga na szczycie górki zawraca w dół do Kalkary, wiodąc przez fort obronny, jakich na Malcie jest sporo, co jest wytłumaczalne jej historią: w ciągu wieków, każdy szanujący się władca chciał zdobyć Maltę jako strategiczny punkt do podbojów. Zawróciliśmy więc i zeszliśmy na dół ulicy gdzie odkryliśmy ten sklepik, w którym zaopatrzyliśmy naszą hotelową lodówkę.

Wkrótce po odniesieniu prowiantu wróciliśmy, by złapać autobus do stolicy. Zaraz przy przystanku była kafejka, w której można było mile spędzić czas oczekiwania, więc tam się usadowiliśmy, zakupując jakiś soczek i zajmując jeden ze stolików na ulicy.  Przy dwóch innych siedzieli tubylcy, gorąco dyskutując nad przedpołudniową kawą, ale o czym to nie wiem, bo mówili po maltańsku. Mieliśmy ze 20 minut, więc poleciałam szukać czapki dla męża, który, zapewne z nadmiaru intelektu ma poważny niedobór owłosienia na głowie, co powoduje paskudne bąble od zbytniego nasłonecznienia. Oczywiście w domu ma co najmniej 5, ale żadnej nie wziął, bo przez tyle lat jeszcze się nie nauczył, że trzeba. Były w pobliżu dwa sklepiki, które wyglądały obiecująco, ale niestety żadnych czapek nie miały.  Interesująco, oba sklepiki miały w nazwie słowo „Stationery”, które w Anglii oznaczałoby sklep z materiałami biurowymi, co mnie trochę zdziwiło, bo czy w takiej maleńkiej miejscowości jak Kalkara może być wystarczająca ilość biur, żeby stworzyć zapotrzebowanie na aż dwa sklepy? Jednak okazało się, że nazwa jest użyta trochę inaczej niż w Anglii i w sklepikach sprzedawano najprzeróżniejsze artykuły, od zabawek poprzez wszelakie ozdóbki osobiste i domowe, zapalniczki i kosmetyki do plecaków i klapek, chociaż mieli też pendrive’y, dyski CD, długopisy, papier i koperty.

Autobus w końcu przyjechał (chodziły dwa na godzinę) i po wejściu ze zdziwieniem zauważyliśmy, że sprzedane nam bilety po 1,50 euro są ważne na cały dzień i na wszystkie miejskie autobusy na Malcie.  To dopiero gratka!  Po co wynajmować samochód za większą kasę, którym, owszem, da się zwiedzić całą wyspę w jeden dzień, ale do którego zawsze musisz wrócić i na dodatek napić się nie możesz!  Marny interes, więc zostaliśmy lojalnymi fanami autobusów miejskich.

Dalszy ciąg nastąpi.

1 komentarz:

  1. Z niecierpliwością czekam na kolejne części! Fantastyczna wyspa!

    A propos autobusów to mało tego, że nie są drogie, to jeszcze klimatyzowane! My niestety mieliśmy małą przygodę, jako że podczas podroży na drugi koniec wyspy, jedna z pasażerek baaardzo źle się poczuła i uprzykrzyła wszystkim podroż ;-)

    OdpowiedzUsuń

Adres emailowy nie będzie wyświetlany.

Wizyta

Dzisiaj na rogu mojej ulicy pojawił się Pan Premier, aby złożyć bukiet kwiatów pod tablicą upamiętniającą "Profesora Lecha Kaczyńskie...