Jestem niewymownie szczęśliwa - po niemal trzech latach od przeprowadzki z Anglii nareszcie mam urządzony ogródek! Jest jeszcze bardzo młody, więc na pełen efekt trzeba będzie poczekać, ale póki co ożywiłam go letnimi sadzonkami i też jest pięknie. Jak tylko spojrzę przez drzwi na taras, robi mi się ciepło koło serca i uśmiecham się. Niestety, z mojego gabinetu nie widzę tego, ale i tak jest dobrze. Planuję postawić w nim ławeczkę w strategicznym punkcie, z którego będę miała widok na całość.

W ogrodnictwie zakochałam się w 1976 roku, kiedy kupiliśmy nasz pierwszy dom na obczyźnie, w Walii, z małym, ale zgrabnym ogródkiem, choć troszkę zarośniętym (czytaj: trawa do kolan, a chwasty do pół uda). Było to nie lada wyzwanie. Co prawda, w szkole interesowałam się botaniką i oznaczaniem roślin, ale nie miałam żadnego doświadczenia w zakładaniu ogrodów ani hodowaniu roślin, ale się tym zupełnie nie przejęłam i postanowiłam szybko dokształcić się w temacie. Zaczęłam od systematycznego studiowania katalogów roślin ogrodowych, które to katalogi można było uzyskać za darmo od hodowców. Stały się dla mnie kopalnią wiadomości na temat przydatności i wymagań roślin ogrodowych. Kupiłam sobie też taniutką broszurkę dla początkujących ogrodników, która zawierała absolutnie podstawowe wiadomości o rodzajach ziemi, sadzeniu, pielęgnacji i szkodnikach. Tak uzbrojona założyłam swój pierwszy ogródek, a były w nim i groszki pachnące i kwitnące zimozielone krzewy i poziomki i cukinie.
Doświadczenie zdobyte w tym pierwszym ogródku wykorzystałam potem w trzech następnych, nadal ucząc się z wszelkich dostępnych źródeł, głównie telewizyjnych programów ogrodniczych, których w Anglii nie brakowało. Mój ostatni ogród w Anglii był dość duży i składał się z rozległego trawnika, skalniaka, kilku grządek kwiatowych, dwóch warzywnych, oczka wodnego z nenufarami i roślinami brzegowymi oraz sporej ilości donic i wiszących koszyków do letnich nasadzeń. Była w nim też stara śliwa a la renkloda, zdziczała czereśnia oraz młoda czereśnia, jabłonka i białe i czerwone porzeczki, które sama posadziłam. Czereśni nigdy nie udało się zebrać, bo zjadały je stada szpaków zanim jeszcze dojrzały i w żaden sposób nie dało się ich odstraszyć. Ze starej śliwy zawsze można było coś zebrać, bo starczało tego i dla nas i dla ptaków i dla os, więc robiłam przepyszne dżemy. Z jabłkami było gorzej: kilka jabłek udało nam się co roku zebrać, były chrupkie, słodkie i soczyste, ale jednego roku wszystkie zniknęły dzień przed planowanym zbiorem – tu musiały zawinić albo wiewiórki albo złodzieje. Z porzeczkami bywało różnie, czasem udawało mi się je na czas ochronić siatką, a czasem wielkie leśne gołębie pożerały wszystko zanim się zorientowałam.
Był też mniejszy ogródek przed domem, od strony ulicy, w którym miałam ozdobne drzewko na środku podwyższonej, owalnej grządki i kwitnące krzewy oraz byliny na kilku grządkach. Naokoło wejścia do domu powojniki otaczały ganek pnąc się do słońca i całość wyglądała urokliwie.
To był mój najlepszy i ukochany ogród, miałam go przez 14 lat i chyba tego najbardziej mi było żal, kiedy wyjeżdżałam z Anglii. Według popularnego powiedzonka z moich szkolnych czasów „Co było a nie jest, nie pisze się w rejestr”, ale chyba jednak opiszę go kiedyś. Nota bene, zdjęcie w nagłówku jest właśnie z tamtego ogrodu.
A teraz mam ten świeżo założony, maciupci, miejski ogródek - tamten w Anglii miał co najmniej 1000 m2, a ten, wliczając taras, ma 76, czyli nawet nie jedną dziesiątą.
Na początku był tu trawnik z piwoniami, grządka kwiatowa przed tarasem z kilkoma różami, niezapominajkami i tulipanami i druga wzdłuż granicy sąsiedniej parceli, z niesfornym żywopłotem z samosiejek. Na wąskiej grządce na tarasie był zasadzony żywopłot, którego jedyną zaletą była zieleń przez cały sezon.




Jak to często bywa w miejskich ogródkach, nie ma w moim nadmiaru słońca. Zimą prawie wcale nie ma, bo słońce stoi nisko i nie ma szans wyjrzeć zza domu, ale w lecie każdy kącik dostaje trochę słońca, te najciemniejsze po 2 – 3 godziny dziennie, a najjaśniejsze nawet do 6 godzin. Według ekspertów od ogrodnictwa, to jest, odpowiednio, cień i półcień. Dodać do tego psa, który zamaszyście i bardzo skutecznie rozdrapuje ziemię przy każdej wizycie i jest problem – jak tu założyć ogródek, który miałby szanse na przetrwanie?
W planowaniu trawnik od razu odpadł, z oczywistych powodów, ale chciałam mieć krzewy, małe drzewka i grządki z kwiatami. Myślałam nad tym bardzo długo i w końcu wymyśliłam: ogródek będzie kamienny, z podwyższonymi grządkami dla mnie, na które niewchodzenia psa można łatwo nauczyć, i specjalnym miejscem dla załatwiania psich potrzeb. I tak powstał mój nowy ogródek. Rozrysowałam plany, wynajęłam brygadę budowniczą, która, pod moim ścisłym nadzorem, te plany (nie bez pewnych oporów) realizowała. W ten sposób powstały dwie wysokie, owalne grządki, jedna półowalna i jedna prostokątna oraz ścieżki z płytek otoczonych kamykami. Głównym materiałem budowlanym był przepiękny granit w kolorach białozłotych, zbudowano również za tarasem piaskownicę dla psa. Tak dokonała się architektura mojego ogródka.

Potem to już była tylko kwestia nasadzeń. Architektura była twarda, więc rośliny musiały ją złagodzić i rozmazać granice, żeby ogródek nie wyglądał jak kamienna pustynia. Poza tym wymarzyłam sobie aspekty użytkowności, takie jak mało znane owoce. Zgodnie z planem, nad którym pracowałam ze dwa lata, tymczasowo sadząc moje ulubine rośliny w pojemnikach, posadziłam w moim nowym ogródku krzewy i małe drzewka, które nadadzą mu kształt i permanencję: różowo kwitnący migdałowiec centralnie na dużej owalnej grządce; po jednej, pieczołowicie wybranej, hortensji na każdej grządce – wybrałam głównie bukietowe i drzewiaste, bo są niesamowicie mrozoodporne, ale skusiłam się na jedną ogrodową (nieodporna macrophylla), bo jest niebieska. Na długiej grządce pod płotem posadziłam czarny bez z jadalnymi kwiatami i owocami i ciemnymi liśćmi; ciekawą jabłonkę (jak papierówka, ale czerwona i przechowywalna), świdośliwę, która pięknie kwitnie na wiosnę, a potem rodzi jadalne jagody i na dodatek przebarwia się na czerwono jesienią oraz rokitnik syberyjski ze srebrnozielonymi listkami, który, jak się trafi na osobnika żeńskiego, będzie kwitł i produkował jadalne, pomarańczowe, owoce - wsadziłam trzy sadzonki i mam nieśmiałą nadzieję, że jedna z nich będzie żeńska.

Dla natychmiastowej gratyfikacji i koloru, posadziłam na grządkach bratki i petunie, uzupełnione dla kontrastu srebrnymi i zielonożółtymi, zwisającymi roślinkami, których nazw nie znam.

Na tarasie, w miejsce wykarczowanego żywołotu, który przedtem otaczał go z dwóch stron, posadziłam jesienią różnokolorowe, pachnące róże, zamówione przez Internet od specjalistycznego hodowcy. Dwie, które zresztą od razu wyglądały rachitycznie, niestety się nie przyjęły, więc braki uzupełniłam trzema różami z mojego likwidowanego ogródka. Róże na razie są niewielkie, ale powinny już w tym sezonie zakwitnąć. Na razie powsadzałam pomiędzy nie kolorowe bratki i niecierpki, a jesienią planuję dodać krokusy i żonkile, żeby było ładnie wiosną.

Oprócz tego mam na tarasie donice z moimi ulubionymi ziołami: tymiankiem, rozmarynem, szałwią i lubczykiem, oraz dwie z dość dużymi żywotnikami (tuje), jedną z pięknym iglakiem, który przeżył już tu kilka zim i dwie z kwiatami – w jednej są zwisające begonie, a w drugiej będzie później fuksja
.


To jest tylko początek, ogródek ma dopiero miesiąc, architektura jest, ale permanentne nasadzenia są jeszcze raczej niepokaźne. Mam nadzieję, że w przyszłym roku już zaczną spełniać swoje przypisane zadania. A na dodatek wygląda na to, że ogródek jest stosunkowo ślimako-odporny z powodu podłoża z piasku i drobnych kamieni, po których trudno się ślimakom poruszać.
Nie potrafię adekwatnie wyrazić w słowach zadowolenia, jakie daje uprawianie ogródka, nawet takiego maciupciego, ale jestem pewna, że każdy ogrodnik to zrozumie. Nawet jeżeli ma się tylko parapet z jedną skrzynką, to można tej radości doznać.