Ponieważ trasa prowadziła nieopodal Włodawy, położonej niemalże na samej białoruskiej granicy, postanowiliśmy tam zajrzeć, bo ciekawa byłam jak takie przygraniczne miasteczko może wyglądać. Po drodze trafiliśmy na odcinek drogi skonstruowany z wielkich płyt betonowych, który nie tylko wyglądem, ale i odgłosem opon regularnie pokonujących spoiny tych płyt, przypomniał nam stare autostrady w NRD i już mocno zdezelowane odcinki drogi po polskiej stronie, pod Sczczecinem, które tak dobrze znaliśmy z częstych samochodowych podróży między Polską a Anglią w latach 1978 – 1997.
Ruch był znikomy, na „żółtych” drogach tylko sporadycznie napotykaliśmy jakiś samochód, pewnie dlatego, że to było pod koniec maja, czyli przed głównym sezonem, więc zupełnie się nie spiesząc zaraz po dwunastej stanęliśmy we Włodawie na kawę. Miasteczko sprawiało wrażenie miejsca, o którym świat (i czas) zapomniał, ale wrażenie mogło być mylne, bo kiedy weszliśmy do niedużej kawiarni, okazało się, że większość stolików była nakryta do jakiegoś grupowego obiadu, sądząc po identycznych szklankach soczku porozstawianych przy każdym nakryciu. Kiedy zapytaliśmy, czy można się napić kawy, pani za barem nerwowo spojrzała na zegarek i zgodziła się, objaśniając, że oczekuje grupy szkoleniowej na lunch o pierwszej.
Kawę (całkiem niezłą) wypiliśmy i przy okazji dowiedzieliśmy się, na razie we Włodawie przejścia granicznego nie ma, tubylcy bardzo by chcieli je mieć, ale zainteresowane państwa nie mogą się jakoś w tej sprawie dogadać. Wobec powyższego, wbrew moim nadziejom, nie było to typowe przygraniczne miasteczko, ale za to dla nas najdalszy punkt na wschód, do jakiego kiedykolwiek dotarliśmy. Ryneczek był miły, z interesującym zegarem słonecznym namalowanym na bocznej ścianie jakiegoś budynku.
Tuż przed trzecią dotarliśmy do Zamościa. Tym razem, wyjątkowo, poprzedniego wieczora zamówiłam hotel przez Internet, bo chiałam koniecznie, żeby był na starym mieście, więc wybrałam pierwszy, na który trafiłam, bo znajdował się na Rynku Solnym. TomTom doprowadził nas skutecznie na miejsce, ale zatrzymaliśmy się na najbliższym publicznym parkingu, żeby sprawdzić, czy hotel ma własny parking i jak do niego dotrzeć pośród jednokierunkowych ulic, które na dodatek wyglądały na deptaki dla pieszych. Natychmiast po zaparkowaniu ujawiła się nam taka scenka: posłyszeliśmy tupot końskich kopyt, a zaraz potem przez nasz parking przepędziła para białych koni zaprzężonych do białego powozu bez woźnicy i wpadła w uliczkę prowadzącą do Rynku Solnego. Spory kawałek za bryczką biegło dwoje ludzi, krzycząc i wymachując rękami. Po chwili usłyszeliśmy jakiś krach, a potem zapadła cisza. Jak się później okazało, ani koniom ani bryczce nic się nie stało, bo zobaczyliśmy je pod Pałacem Zamojskich, spokojnie oczekujące na chętnych przejażdżki turystów.
Po tych ekscytacjach zameldowaliśmy się w hotelu i natychmiast poszliśmy do restauracji na obiad, bo już zgłodnieliśmy. Mąż zamówił jakieś standardowe danie, a ja coś pod tytułem „Chłopskie koryto”, które składało się ze smażonych kiełbas (w tym białej) z dodatkami – pycha! On też ze swojego był bardzo zadowolony, ale teraz nie możemy sobie przypomnieć, co to było.
Oczekując na obiad, zaczęliśmy się rozglądać wokół siebie. Z internetowego opisu hotelu wiedzieliśmy już, że ma niezwykły wystrój, który, po bliższych oględzinach nazwałabym delikatnie bardzo eklektycznym, żeby nie powiedzieć udziwnionym, i zupełnie nie pasującym do nazwy hotelu (Senator), no, ale to kwestia gustu i ten wystrój nie miał najmniejszego wpływu na wysoki komfort pobytu czy na wyborną kuchnię. Restauracja była w piwnicy, poniżej poziomu chodnika, a z niej było wejście do głębszego lochu, z opuszczaną kratą. Na jednej ścianie stały średniowieczne zbroje,
Pogoda była doskonała, świeciło popołudniowe słoneczko i było w miarę ciepło, więc zaraz po obiedzie ruszyliśmy „w miasto”, które jest szczególne z tego powodu, że zostało utworzone jako nowe według pomysłu któregoś Zamojskiego, który był człowiekiem światłym i poczuwającym się do pewnych zobowiązań wobec mieszkańców swoich włości. Wierzył, że można stworzyć miasto idealne, więc zatrudnił włoskiego architekta, Bernardo Morando, któremu zlecił zaprojektowanie i nadzór budowy takiego miasta. Z założenia mieli w nim mieszkać polscy katolicy, ale, po niedługim czasie, Zamojski zezwolił na osiedlanie się Ormianom, Zydom i Grekom, aby miasto przez ich handel mogło się rozwijać. Stąd obce wpływy w architekturze miasta, np. na Rynku Wielkim stoją cztery, bardzo kolorowe i ozdobne, uwieńczone niezwykłymi atykami, ormiańskie kamienice.
Poszliśmy obejrzeć katedrę, ponoć zaprojektowaną dla 3000 mieszkańców na planie podobnym do pentagonalnego planu miasta. Piękna była, z bardzo strojnymi bocznymi ołtarzami, ale wydała mi się bardzo mała jak na katedrę.
Po mszy poszliśmy obejrzeć Pałac Zamojskich: oldbrzymi budynek w kształcie trzech boków prostokąta, przed którym królowała, na chyba 3-metrowym postumencie, bardzo imponująca rzeźba Jana Zamojskiego na ogierze. Niestety, sam budynek nie jest odnowiony, wiszą na nim ostrzeżenia o odpadającym tynku i mieści się w nim Sąd, Wydział Penitencjarny. Na jednym z murów odkryliśmy napis „APOTHEKE”, pewnie z czasów wojny. A propos wojny, to Zamość uniknął większych zniszczeń tylko dlatego, że Niemcy planowali założyć tam „Himmlerstadt”.
Nasz hotel miał stoliki na zewnątrz, pod dostojnymi sklepieniami na solidnych filara, coś a la krakowskie Sukiennice.
Zamość to wspaniałe miejsce i będziemy je długo wspominać.
Nigdy w Zamościu nie byłam, ale miasto wydaje się być piękne. Opowiadałam mojemu mężowi o Waszej podróży, bardzo mi się to podoba i mąż stwierdził, że kiedyś też się tak wybierzemy. Fajny pomysł. :)
OdpowiedzUsuń