wtorek, 25 czerwca 2013

Opowieści z wojaży po Polsce - część 3

W  trzecim dniu naszej podróży udało nam się wyruszyć z noclegu w Kąkolewnicy już za piętnaście jedenasta.  Poprzedniego wieczora i całą noc solidnie lało i jak wstaliśmy rano też, ale przed samym wzjazdem przestało i temperatura osiągnęła zawrotne 11 stopni Celsjusza. Skierowaliśmy się w stronę Chełmu, z planem dotarcia do Zamościa na tyle wcześnie, żeby sobie to historyczne miasteczko pozwiedzać.

Ponieważ trasa prowadziła nieopodal Włodawy, położonej niemalże na samej białoruskiej granicy, postanowiliśmy tam zajrzeć, bo ciekawa byłam jak takie przygraniczne miasteczko może wyglądać. Po drodze trafiliśmy na odcinek drogi skonstruowany z wielkich płyt betonowych, który nie tylko wyglądem, ale i odgłosem opon regularnie pokonujących spoiny tych płyt, przypomniał nam stare autostrady w NRD i już mocno zdezelowane odcinki drogi po polskiej stronie, pod Sczczecinem, które tak dobrze znaliśmy z częstych samochodowych podróży między Polską a Anglią w latach 1978 – 1997.

Ruch był znikomy, na „żółtych” drogach tylko sporadycznie napotykaliśmy jakiś samochód, pewnie dlatego, że to było pod koniec maja, czyli przed głównym sezonem, więc zupełnie się nie spiesząc zaraz po dwunastej stanęliśmy we Włodawie na kawę.  Miasteczko sprawiało wrażenie miejsca, o którym świat (i czas) zapomniał, ale wrażenie mogło być mylne, bo kiedy weszliśmy do niedużej kawiarni, okazało się, że większość stolików była nakryta do jakiegoś grupowego obiadu, sądząc po identycznych szklankach soczku porozstawianych przy każdym nakryciu.  Kiedy zapytaliśmy, czy można się napić kawy, pani za barem nerwowo spojrzała na zegarek i zgodziła się, objaśniając, że oczekuje grupy szkoleniowej na lunch o pierwszej.

Kawę (całkiem niezłą) wypiliśmy i przy okazji dowiedzieliśmy się, na razie we Włodawie przejścia granicznego nie ma, tubylcy bardzo by chcieli je mieć, ale zainteresowane państwa nie mogą się jakoś w tej sprawie dogadać. Wobec powyższego, wbrew moim nadziejom, nie było to typowe przygraniczne miasteczko, ale za to dla nas najdalszy punkt na wschód, do jakiego kiedykolwiek dotarliśmy. Ryneczek był miły, z interesującym zegarem słonecznym namalowanym na bocznej ścianie  jakiegoś budynku.  Z zaciekawieniem też zaobserwowaliśmy, w okolicach rynku, najpierw zgrupowanie przybytków oferujących kredyty, a potem rząd sklepów z odzieżą używaną, z czego możnaby wysnuć różne wnioski, ale na wszelki wypadek nie wysnuwaliśmy.

Tuż przed trzecią dotarliśmy do Zamościa.  Tym razem, wyjątkowo, poprzedniego wieczora zamówiłam hotel przez Internet, bo chiałam koniecznie, żeby był na starym mieście, więc  wybrałam pierwszy, na który trafiłam, bo znajdował się na Rynku Solnym. TomTom doprowadził nas skutecznie na miejsce, ale zatrzymaliśmy się na najbliższym publicznym parkingu, żeby sprawdzić, czy hotel ma własny parking i jak do niego dotrzeć pośród jednokierunkowych ulic, które na dodatek wyglądały na deptaki dla pieszych.  Natychmiast po zaparkowaniu ujawiła się nam taka scenka: posłyszeliśmy tupot końskich kopyt, a zaraz potem przez nasz parking przepędziła para białych koni zaprzężonych do białego powozu bez woźnicy i wpadła w uliczkę prowadzącą do Rynku Solnego.  Spory kawałek za bryczką biegło dwoje ludzi, krzycząc i wymachując rękami.  Po chwili usłyszeliśmy jakiś krach, a potem zapadła cisza.  Jak się później okazało, ani koniom ani bryczce nic się nie stało, bo zobaczyliśmy je pod Pałacem Zamojskich, spokojnie oczekujące na chętnych przejażdżki turystów.

Po tych ekscytacjach zameldowaliśmy się w hotelu i natychmiast poszliśmy do restauracji na obiad, bo już zgłodnieliśmy.  Mąż zamówił jakieś standardowe danie, a ja coś pod tytułem „Chłopskie koryto”,  które składało się ze smażonych kiełbas (w tym białej) z dodatkami – pycha! On też ze swojego był bardzo zadowolony, ale teraz nie możemy sobie przypomnieć, co to było.

Oczekując na obiad, zaczęliśmy się rozglądać wokół siebie.  Z internetowego opisu hotelu wiedzieliśmy już, że ma niezwykły wystrój, który, po bliższych oględzinach nazwałabym delikatnie bardzo eklektycznym, żeby nie powiedzieć udziwnionym, i zupełnie nie pasującym do nazwy hotelu (Senator), no, ale to kwestia gustu i ten wystrój nie miał najmniejszego wpływu na wysoki komfort pobytu czy na wyborną kuchnię.  Restauracja była w piwnicy, poniżej poziomu chodnika, a z niej było wejście do głębszego lochu, z opuszczaną kratą. Na jednej ścianie stały średniowieczne zbroje, a maleńkiej szatni strzegła postać Smierci.  Na pytanie, gdzie jest toaleta, dostałam odpowiedź, że mam wejść w pień drzewa przy szatni. Faktycznie, drzwi do toalet były plastikową imitacją pnia olbrzymiego drzewa,  a w środku było jeszcze dziwniej:   drzwi do poszczególnych kabin były zrobione z takiej samej imitacji drewna  i skrzypiały jak na filmach horror – jestem przekonana, że ten efekt został uzyskany przy pomocy nagranych dźwięków.    Wewnątrz kabin ściany były powyżej połowy pokryte kafelkami, wyciętymi na górze na kształt murów obronnych, a nad nimi wisiały wąskie lustra i chropowato wykończone tynki w kolorach rudobrązowych i brudnozielonych.   Za to nasz pokój był zupełnie „normalny”, czysty i wygodny.

Pogoda była doskonała, świeciło popołudniowe słoneczko i było w miarę ciepło, więc zaraz po obiedzie ruszyliśmy „w miasto”, które jest szczególne z tego powodu, że zostało utworzone jako nowe według pomysłu któregoś Zamojskiego, który był człowiekiem światłym i poczuwającym się do pewnych zobowiązań wobec mieszkańców swoich włości.   Wierzył, że można stworzyć miasto idealne, więc zatrudnił włoskiego architekta, Bernardo Morando, któremu zlecił zaprojektowanie i nadzór budowy takiego  miasta.  Z założenia mieli w nim mieszkać polscy katolicy, ale, po niedługim czasie,  Zamojski zezwolił na osiedlanie się Ormianom, Zydom i Grekom, aby miasto przez ich handel mogło się rozwijać. Stąd obce wpływy w architekturze miasta, np. na Rynku Wielkim stoją cztery, bardzo kolorowe i ozdobne, uwieńczone niezwykłymi atykami, ormiańskie kamienice.  Ciekawiło nas, czym handlowali ci Ormianie, że się tak wzbogacili, ale tabliczki informacyjne na tych budynkach nie mówiły o tym i nigdzie  takich informacji nie znaleźliśmy. Każda kamieniczka nosi nazwę pochodzącą od płaskorzeźby, która zdobi jej front, np. "Pod Aniołem", "Pod Madonną".   Sąsiadujący z tymi kamienicami ratusz jest imponujących rozmiarów i pięknie zaprojektowany, a cały Rynek Wielki elegancko odnowiony.

Poszliśmy obejrzeć  katedrę, ponoć zaprojektowaną dla 3000 mieszkańców na planie podobnym do pentagonalnego planu miasta.  Piękna była, z bardzo strojnymi bocznymi ołtarzami, ale wydała mi się bardzo mała jak na katedrę.   Ponieważ była sobota, poszłam na wieczorną mszę w tej katedrze, żeby zaliczyć niedzielną, i było bardzo uroczyście, a przy okazji przyjrzałam się dokładniej.

Po mszy poszliśmy obejrzeć Pałac Zamojskich: oldbrzymi budynek w kształcie trzech boków prostokąta, przed którym królowała, na chyba 3-metrowym postumencie, bardzo imponująca rzeźba Jana Zamojskiego na ogierze. Niestety, sam budynek nie jest odnowiony, wiszą na nim ostrzeżenia o odpadającym tynku i mieści się w nim Sąd, Wydział Penitencjarny.  Na jednym z murów odkryliśmy napis „APOTHEKE”, pewnie z czasów wojny.  A propos wojny, to Zamość uniknął większych zniszczeń tylko dlatego, że  Niemcy planowali założyć tam „Himmlerstadt”.

Nasz hotel miał stoliki na zewnątrz, pod dostojnymi sklepieniami na solidnych filara, coś a la krakowskie Sukiennice.  Następnego dnia rano siedzieliśmy tam oboje, pracując na laptopach, mąż nad książką, którą właśnie pisze, a ja nad naszą firmową bazą danych.

Zamość to wspaniałe miejsce i będziemy je długo wspominać.

1 komentarz:

  1. Nigdy w Zamościu nie byłam, ale miasto wydaje się być piękne. Opowiadałam mojemu mężowi o Waszej podróży, bardzo mi się to podoba i mąż stwierdził, że kiedyś też się tak wybierzemy. Fajny pomysł. :)

    OdpowiedzUsuń

Adres emailowy nie będzie wyświetlany.

Wizyta

Dzisiaj na rogu mojej ulicy pojawił się Pan Premier, aby złożyć bukiet kwiatów pod tablicą upamiętniającą "Profesora Lecha Kaczyńskie...