czwartek, 13 czerwca 2013

Opowieści z wojaży po Polsce – część 1-sza

Na początek muszę przedstawić naszą filozofię turystyczną, żeby nie było nieporozumień.  Mąż i ja możemy być uważani za poganów w sprawie ukulturalniania się, bo każda nasza krajoznawcza wycieczka polega głównie na oglądaniu okolic z samochodu, jadąc pomniejszymi drogami, i nasiąkaniu atmosferą odwiedzanych miejsc, co osiągamy  skutecznie przez bezcelowe spacery i picie piwa lub wina w miejscowych wodopojach, obserwując równocześnie tubylców i ich zwyczaje.  Metoda ta nigdy nas nie zawiodła i zawsze dostarczała więcej wrażeń niż dało się ogarnąć.  Takowe podejście zastosowaliśmy więc również w naszej wycieczce po Mazurach, wschodnich rubieżach Polski i Bieszczadach – terenach nam zupełnie obcych.

Tym razem mniej więcej rozplanowaliśmy tę 14-to dniową podróż ustalając z góry, w przybliżeniu plus minus 50 km, miejsca na noclegi, głównie dlatego, żeby odcinki do jazdy były nie za długie i  żeby nie okazało sią potem, że zabrakło czasu na postoje u rodziny i przyjaciół, i wyszło wspaniale.

Wyruszyliśmy z Trójmiasta w samo południe, bo jakoś plan wyjazdu o 10-tej nie wypalił – możliwe, że z powodu spania do 9.30, no ale przecież na urlopie nie będziemy się stresować i zrywać po nocy.  Już za Elblągiem zaczęły się zupełnie dla nas nowe okolice.  Początek doświadczeń z „żółtymi” drogami odrobinę nas przestraszył, bo natychmiast po opuszczeniu głównej szosy drogą nr 513 do Ornety trafiliśmy na generalną przebudowę tego skądinnąd pieknego traktu, z 6-cioma bardzo długimi odcinkami na tymczasowych światłach, przy których trzeba było się trochę naczekać, zwłaszcza że mieliśmy „czerwoną falę”, bo pięć razy staliśmy na czerwonych. Trochę zwątpiłam, bo jeżeli mielibyśmy całą podróż odbywać w tym tempie, to ja dziękuję! Na szczęście, jak się potem okazało, był to najgorszy drogowy problem w ciagu całej wycieczki, no może nie licząc przejazdu przez Łódź i Zgierz w drodze powrotnej, w potwornej ulewie i po zalanych drogach, kiedy to zrobienie 28-miu kilometrów zabrało nam półtora godziny, czyli uważam, że, ogólnie rzecz biorąc, mieliśmy szczęście co do przejezdności polskich dróg.

Trasa prowadziła przez Burdajny, malutką wioskę z kilkoma domostwami, w której zaskoczył nas widok około 20-tu zamieszkałych gniazd bocianich, normalne bocianie osiedle mieszkaniowe, niesamowity widok, który szczodrze wynagrodził nam czekanie przy robotach drogowych. Nigdy czegoś takiego nie spotkaliśmy, bo w znanych nam okolicach jest najwyżej jedno - dwa gniazda na wieś, albo i wcale ich nie ma. Tam również rzuciła się nam w oczy  niezwykle soczysta zieleń otaczających drogę łąk, która zresztą towarzyszyła nam przez całe Mazury i przez większość podróży wzdłuż wschodniej granicy, więc może tam żaby liczniejsze i smaczniejsze niż gdzie indziej?

Czas na obiad wypadł w Ornecie, które to miasteczko chciałam zobaczyć, bo mi się w dzieciństwie nazwa obiła o uszy i brzmiała egzotycznie.  Miasteczko takie sobie, nie ociekające oczywistym dobrobytem, ale pomyślałam, że jakiś obiad powinno się dać zjeść.  W czasie rekonesansu w „centrum” nie natrafiliśmy na żadną restaurację, więc zasiągając języka w kwiaciarni, dowiedziałam się, że Orneta takowej nie posiada, ale są plany, żeby zdbudować, co nie było nader użyteczną informacją, bo przecież nie będziemy tyle czekać. Póki co, są dwa jakieś bary lub restauracja w hotelu za miastem. Byliśmy już bardzo głodni, więc zdecydowaliśmy się na bary, zwłaszcza, że jeden miał podawać pieczone kurczaki, które nawet nie w haute cuisine powinny być stosunkowo jadalne. Nawet do tego baru nie weszliśmy, zajrzałam tylko przez drzwi i zreyzgnowałam, pomimo głośno protestującego żołądka i drętwiejących z zimna kończyn.  Udaliśmy się więc do drugiego, gdzie w karcie dań widniał kotlet schabowy z surówkami, były dwa stoliki i czysto.  Oczekując na jedzenie rozglądnęliśmy się po barze, który okazał się przylegać, przez częściowo oszkloną ścianę,  do poczekalni autobusowej, gdzie zajdował się drewniany stół z ławkami po obu stronach, automat z napojami oraz wejście do toalety. Trochę mnie najpierw zdziwiła obecność takiej poczekalni, ale była tam jednak potrzebna, bo autobusy kursowały nieczęsto i może tam właśnie był punkt przesiadek, bo zaobserwowaliśmy dwoje oczekujących, którzy tam byli od naszego przybycia, jedli własne kanapki i wyglądali na zasiedziałych i pogodzonych z losem. W barze jedzenie było bardzo tanie, szybko podane i całkiem smaczne, surówki świeże i do wyboru, ale takiego kotleta schabowego nigdy nie przedtem napotkałam: był duży, cienki i zupełnie okrągły, a po rozkrojeniu zobaczyłam, że zrobiony jest z jakiejś bliżej niezidentyfikowanej miazgi, co pewnie pozwalało na „smażenie” go w mikrofali prosto z zamrażarki.

Zjedliśmy i ruszyliśmy w drogę do Giżycka, przez Dobre Miasto, Jeziorany, Reszel i Kętrzyn, zahaczając po drodze o Swiętą Lipkę, ale tylko na parę minut, tyle, żeby zrobić parę zdjęć. Ciekawostka nazewnicza: nazwy kilku miejscowoćci w pobliżu Ornety kończyły się na –ajny.

W Giżycku zaczęliśmy szukać hotelu i na samym wjeździe trafił się duży i piękny, nad olbrzymim jeziorem, ale, niestety, nie było w nim miejsc, bo odbywał się właśnie jakiś zjazd czy szkolenia firmowe.  Nie chciało nam się krążyć po mieście, więc ruszyliśmy w dalszą drogę na południe, w kierunku Łomży.

Tego wieczora zatrzymaliśmy się w końcu w miejscowości Wyszowate.  Jak ślepej kurze ziarno, trafił nam się zgrabny i dość luksusowy hotelik w przecudownym parku nad jeziorem.  Ogłaszał go znak przy szosie o Hotelu Myśliwskim „Kasia” lub „Jäger”, odległego o 3 km, do którego prowadziła malownicza polna droga.



Faktycznie, był myśliwski: restauracja udekorowana skórami dzików i porożami jeleni, z czymś w rodzaju zimowego karmnika dla saren na środku, otoczonego  wypchanymi kunami, czaplami, lisami i innymi dzikimi zwierzątkami. Nie mam nic przeciwko temu – skoro jem mięso, to muszę też się pogodzić z faktem, że wyższe gatunki zjadają niższe, tak już świat urządzony, ale nie wszystkim taki wystrój by odpowiadał.





Dostaliśmy wygodny i elegancki pokój na piętrze, z przyzwoitą łazienką i dużym balkonem, który mnie specjalnie ucieszył, bo miałam gdzie palić. Widok z balkonu był na piękne jezioro i prywatną, zieloną plażę dla gości z pomostem, łódkami i leżakami. Kawałek dalej wzdłuż brzegu było zbudowane ognisko z rożnem do pieczenia upolowanej dziczyzny i altanka do biesiadowania.  Szkoda, że pogoda nie dopisała, było bardzo zimno i trochę mżyście, a fajnie byłoby sobie posiedzieć na tej plaży pod wieczór, z piwkiem, dla relaksu. Oprócz nas była tylko jeszcze jedna para, w pokoju obok, z dwoma pięknymi psami rasy Basset hound, o których dowiedziałam się dopiero jak je zobaczyłam, bo słychać ich w ogóle nie było.  Pomyślałam sobie, z odrobiną zawiści, że jakby moje tu były, to cała okolica by od razu o tym wiedziała, bo one nie dają się nie zauważyć.

Hotelik bardzo miły i na dodatek jedzenie dobre, z obfitym śniadaniem, na które podano sery, wędliny, jajecznicę i naleśniki z dżemem; nadałby się na tygodniowy wypoczynek nad jeziorem, z ewentualnym polowaniem czy wycieczką na największe siedlisko żurawi w Europie, organizowanymi na miejscu. Jedyny mankament, przynajmniej dla nas (ja potrzebowałam kontaktu z pracą, bo akurat działo się dużo, a mąż bez Facebooka i dostępu do chmurek nie wytrzymuje długo), to brak Internetu –  był niby dostępny wi-fi, ale za słaby, by z niego korzystać.

Zła jestem na siebie o to, że w czasie tej wycieczki na bieżąco wyrzucałam kartki, na których co wieczór planowałam, którymi drogami i przez jakie miejscowości najciekawiej czy najlepiej dojechać do następnego postoju.  Myślałam, że będę pamiętać, ale pomimo naszego podróżnego kapownika, w którym od 35-ciu lat zapisujemy, etap po etapie, wszystkie samochodowe wyprawy, i tego, że wróciliśmy dopiero w zeszłym tygodniu, już trudno mi  przypomnieć sobie wszystkie trasy. Mam nadzieję, że zabawka męża, na której w czasie drogi nagrywał od czasu do czasu jakieś komentarze, w połączeniu ze zdjęciami, które nie są opisane, ale mają daty, trochę mi pomogą.

6 komentarzy:

  1. Wspaniale! Czekamy na kolejne części! Fajnie, ze udało Ci się wrzucić zdjęcia. Szkoda tylko, ze pogoda nie do końca dopisała, bo jednak świat wygląda o wiele piękniej gdy świeci słońce...

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale i nawet bez słońca było pięknie. Padało dość rzadko, a w międzyczasie były prześwity słońca, więc dobrze.

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetna taka podróż. Kiedyś jako dziecko jeździłam tak po Polsce z rodzicami, często wtedy spaliśmy pod namiotem. Muszę mojego męża namówić kiedyś na taki wyjazd.
    A nawiasem mówiąc, jesteś chyba moją krajanką. Rozumiem, że mieszkasz w Trójmieście?

    OdpowiedzUsuń
  4. Ja uwielbiam takie wycieczki - nigdy nie wiadomo, na co się natrafi!
    Tak, mieszkam w Trójmieście.

    OdpowiedzUsuń
  5. Super, też chcieliśmy wyjechać w taką podróż, ale na razie nie jestem na tyle zdrowa, żeby tułać się po Polsce. Dzięki Twoim opowieściom pozwiedzam Twoimi oczami - dzięki :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Szkoda, ze nie mozesz. Milo mi, ze czytasz, postaram sie pisac jak najbardziej obrazowo, ale czasu troche brak.

    OdpowiedzUsuń

Adres emailowy nie będzie wyświetlany.

Wizyta

Dzisiaj na rogu mojej ulicy pojawił się Pan Premier, aby złożyć bukiet kwiatów pod tablicą upamiętniającą "Profesora Lecha Kaczyńskie...