wtorek, 8 stycznia 2013

Stara plebania

Stara plebania (wolne tłumaczenie z angielskiego oryginału na mojej drugiej witrynie,  perfectionist.blog.pl)

Nie wiem dlaczego właśnie w tej chwili przypomniał mi się poemat „The Old Vicarage, Grantchester”, napisany przez utalentowanego i na dodatek pięknego poetę Ruperta Brooke’a w roku 1912, który kończy się sławnymi słowami “Stands the Church clock at ten to three?  And is there honey still for tea?”.

Jest to prawdziwie zachwycający poemat. Brooke napisał go podczas któregoś z jego licznych pobytów poza krajem, kiedy usiłował odbudować swe zdrowie po załamaniu psychicznym.  Zastanawiam się, ile ten poemat może znaczyć dla tych, którzy nie znają Anglii ani, tym bardziej, hrabstwa Cambridgeshire, bo jest on pełen odnośników do okolicznych wiosek, ale one jednak nie są jego zasadniczym tematem. Poemat jest przede wszystim o tęsknocie za rodzinnymi stronami, które kochał, i za ich dziedzictwem kulturalnym i piękną przyrodą, i opisuje nostalgiczne wspomnienia poety z tych stron.

Te poetyckie opisy rzeki i otaczających ją łąk przypominają mi o miejscu, które znałam i kochałam jako dziecko. Nie była to plebania, ale dom stał nieopodal wiejskiego kościoła a bliski członek rodziny był księdzem, stąd może to skojarzenie.  To było gospodarstwo z pańskim dworkiem na południu Polski, należące do mojego wuja. Wjeżdżało się tam piaskową drogą wysadzoną brzozami.  Dom miał górę dla służby i dół dla „Państwa” (odwrotnie niż w systemie angielskim), olbrzymią kuchnię z piecem chlebowym i obszerne piwnice, w których w lecie przechowywało się pyszne kwaśne mleko i sery. Na zewnątrz był ogród kwiatowy z jednej strony domu, a z drugiej sad.  Obejście od frontu domu było placem, w zgodzie dzielonym przez (nie zawsze) uwiązanego psa, kury (w tym złośliwy i wojowniczy kogut), kaczki, gęsi oraz inne jadalne ptactwo, plus kilka kotów.  Plac opadał łagodnie w stronę przeciwległej, sporej stajni, która mieściła parę koni roboczych, różne pługi i inną rolniczą maszynerię, w której sie nie rozeznawałam, oraz starą bryczkę. Stajnia tworzyła jakby łuk podkowy, której ramiona stanowiły stodoła z krowami i świniami po lewej i murowana chatka stajennego po prawej.

Kiedy po raz pierwszy zapamiętałam to miejsce, w późnych latach 50., dom był w rozsypce do tego stopnia, że góra była zamknięta, bo groziła zawaleniem, i zresztą nie było już służących w domu, ale gospodarstwo nadal działało. Mówią mi, że odwiedzałam to miejsce wcześniej, i z wielkim uczuciem wspominam Panią dworku, która zmarła jak miałam 4 lata, ale większość moich wspomnień jest od wieku 6 czy 7 lat.  Po śmierci mojej Cioci, Wuj poślubił daleką kuzynkę, która od wielu lat prowadziła mu dom.

To było czarujące miejsce dla dziecka: tyle zakamarków do odkrycia, zakazane miejsca do zwiedzenia, podniecające opowiastki stajennego do wysłuchania, i ta pobliska tajemnicza, ciemna i wijąca się rzeka, dokąd prowadziło się krowy do picia pod małą, chybotliwą, drewnianą kładką, której przejście było wielkim wyzwaniem. Ogromne, pachnące bochenki chleba, co najmniej 40-to centymetrowej średnicy, które co dzień piekła moja przybrana Ciocia i które podawała do kolacji, wraz innymi pysznościami, przy nieheblowannym stole w kuchni, pracownikom powracającym po długim dniu w polu.  Właściwie nie wolno mi było do nich dołączać, ale uwielbiałam tak robić i Ciocia udawała, że tego nie widzi.  Smak ciepłego, spienionego mleka prosto od krowy (ochoczo asystowałam przy dojeniu i nawet kilka razy pozwolono mi trochę udoić).  Magiczne ubijanie masła w drewnianej maselnicy, która stała w sieni kiedy się jej nie używało. Dający poczucie bytowego  bezpieczeństwa zapach krowiej obory: pachnące siano, mleko i ciepłe ciała, i ostry lecz nie niemiły odór gnojówki przy oborze.  Cud, jakim jest nowo narodzone cielę, mięciutkie, puszyste i bardzo niestabilne.  Jesienne ogniska rozpalane na skraju pola ziemniaków, do których wrzucało się ziemniaki, żeby uzyskały 5-cio milimetrową zwęgloną skórkę - może parzyła ona w usta, ale ziemnaki były przepyszne.  Jedyny problem był w tym, że nie można było ukryć takiej działaności przed władzami domowymi, bo uczerniona buzia mówiła swoje.

Mogłabym pisać o tym w nieskończoność: spędziłam tam najszczęśliwsze chwile życia.  Moja Mama mnie tam woziła, bo sama miała wspaniałe wspomnienia z tego miejsca, z dzieciństwa i studenckich lat.  Niestety, złe czasy nastały i wuj musiał oddać gospodarstwo i dom na inny użytek, bo miał za dużo metrów kwadratowych na osobę.  Odwiedziłam to miejsce w latach 60., ale zaszłe zmiany bolały i zdecydowałam, że już nigdy tam nie wrócę.  Chcę pamiętać je takim, jakie było w czasach mojego szczęśliwego dzieciństwa.

1 komentarz:

Adres emailowy nie będzie wyświetlany.

Wizyta

Dzisiaj na rogu mojej ulicy pojawił się Pan Premier, aby złożyć bukiet kwiatów pod tablicą upamiętniającą "Profesora Lecha Kaczyńskie...