niedziela, 6 stycznia 2013

Pierwsze wrażenia repatriantki

Pierwsze wrażenia po powrocie z 39-letniej emigracji

Stare i nowe. Wyraźna zmiana, która mnie uderzyła jak tylko zaczęłam chodzić po sklepach i urzędach jako „tubylec”, to rzucająca się w oczy mieszanina starego i nowego w wielu dziedzinach życia, a szczególnie w takich nowoodkrytych jak obsługa klienta czy zarządzanie. Większość firm czy instytucji, z którymi się do tej pory zetknęłam wie, że to trzeba teraz mieć, ale nie bardzo ma pojęcie jak to robić.  To jeden z moich nowo-ulubionych tematów, więc będę jeszcze o tym pisać.

Zrobiło się ładniej! I w miastach i na wsiach zrobiło się ładniej i bardziej kolorowo, odkąd farby, lakiery, bloczki i inne materiały budowlane stały się ogólnie dostępne. Widać, że to nie z wyboru ludzie mieszkali w szarych i brudnych ścianach.  Odnowione rynki miast wyeksponowały piękno starych kamienic, którego przedtem się nie zauważało, a jeżdżąc szosami przez wsie odnoszę ogólne wrażenie, że jest schludniej. Zauważyłam też, że przy pomocy środków unijnych wiele dróg i ulic zostało odnowione i, przynajmniej w moim mieście, powstały długie ciągi ścieżek rowerowych.

Grunt to kasa! Jak masz kasę, to możesz kupić wszystko to co mieszkańcy Europy Zachodniej.  Problem w tym, że zwiększyła się ilość ludzi, którzy kasy nie mają.  Za tzw. Komuny więcej osób miało pracę (nawet gdyby nie było w tej pracy żadnej roboty) i wielu zdaje się tęsknić za takim stanem rzeczy.  Mam wrażenie, że coraz więcej osób zrezygnowało z pracy i korzysta z państwowych datków, uważając, że im się należą i wobec tego nie interesuje ich szukanie pracy. Może być to objawem demoralizacji w społeczeństwie, ale może to po prostu pogląd głęboko zakorzeniony w Komunie: „czy się stoi czy się leży, dwa patyki się należy”.   To też kwestia osobistych wartości: ja, na przykład, wolałabym wziąć jakąkolwiek odpłatną pracę niż żyć ze świadczeń państwowych i jestem przekonana, że dla chcących jest to osiągalne.  Ten problem nie jest zresztą tylko polski – to samo dzieje się np. w Anglii i w tej chwili usiłują tam wprowadzić prawa, które mają ukrócić wykorzystywanie państwowych zapomóg.

Polacy nie gęsi i swój język mają? Na początku post-Solidarnościowego kapitalizmu wyglądało, że nie. Kiedy we wczesnych latach 90. jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać nowe małe firmy i wielkie centra handlowe, najwyraźniej brały sobie za punkt honoru, żeby występować pod obcojęzyczną nazwą, najlepiej angielską.  Ale co to był za angielski!  Kiedyś z ogromnym zażenowaniem odkryłam np. że nowopowstałe centrum handlowe nazwano „King Cross”.  Nie mówiąc o tym, że z jakiej racji akurat tu taka nazwa, to jeszcze, jeżeli to miało być odniesienie do londyńskiej dzielnicy i znajdującej się tam stacji kolejowej, z błędem ortograficznym.  Inny przykład (a było ich wiele), to nazwa „Fresh & Beauty”, którą zoczyłam na butelce z jakimś szamponem czy innym płynem: pierwszy wyraz to przymiotnik a drugi rzeczownik, więc jeżeli już musiało być po angielsku, to albo „Fresh & Beautiful” albo „Freshness & Beauty”.  Na szczęście po powrocie do Polski zauważam, że ta moda przemija i pojawiło sie wiele fajnych, pomysłowych, polskich nazw (i tamto centrum handlowe też się teraz po polsku nazywa). O języku też pewnie jeszcze napiszę, i to nie raz.

Blisko rodziny!  Mieszkając w Anglii odwiedzałam rodzinę bardzo często, nawet do 5-ciu razy w roku (a mój mąż, Anglik, nawet częściej), ale to nie to samo co codzienny kontakt.  Co prawda, były też i plusy takiego układu.  Na przykład, gdy siostra z mężem urządzali się w nowym mieszkaniu we wczesnych latach 70. kiedy nie można było kupić mebli i wielu innych niezbędnych rzeczy, byliśmy w stanie przywozić im samochodem takie skarby jak np. materiał obiciowy i lakier do mebli, które sami robili, albo choćby dostarczać cukier do zapraw dla całej rodziny kiedy był na kartki. Wtedy podróże zagranicę, a szczególnie na „zgniły Zachód” były trudne i skomplikowane, nie to co teraz, od kiedy Polska jest w Unii.

Gdzie to załatwić? Mimo, że w mieszkałam w tym mieście przed wyjazdem do Anglii, to wszystko się tak zmieniło, że muszę się nauczyć od nowa miejscowych obowiązków i zwyczajów i dowiedzieć się, jak zaspokajać najcodzienniejsze potrzeby.  Jak kupuje się bilety na kolejkę elektryczną lub autobusy i jak się ich używa? Gdzie naprawić buty?  Jak zapłacić abonament za telewizor? Takie banalne rzeczy nagle okazały się ważne, ale oczywiście to normalne: większość tych samych kwestii pojawiłoby się, gdybyśmy przeprowadzili się do innego miasta w Anglii. Razem z mężem zaczęliśmy skrzętnie gromadzić i przekazywać sobie nawzajem takie przyziemne ale ważne informacje uzyskane od rodziny, przyjaciół i sąsiadów oraz przez własne obserwacje i doświadczenia.

1 komentarz:

  1. Ciekawe jest to jak ktoś "z zewnątrz" widzi Polskę

    OdpowiedzUsuń

Adres emailowy nie będzie wyświetlany.

Wizyta

Dzisiaj na rogu mojej ulicy pojawił się Pan Premier, aby złożyć bukiet kwiatów pod tablicą upamiętniającą "Profesora Lecha Kaczyńskie...