poniedziałek, 7 stycznia 2013

Historia pewnego "pojazdu" (z dygresjami)

Przeprowadzając się do Polski, wraz z większością mojego i małżonka ruchomego dobytku z prawie 40 lat, załadowałam na ciężarówkę malutką przyczepkę do samochodu, którą kilkanaście lat przedtem kupiłam w sklepie Halfords i która służyła mi w Anglii do wywożenia materiałów recyklingowych i śmieci ogrodowych na miejscowe śmietnisko.  Pomyślałam, że w Polsce też mi się może przydać, najpierw na początku kiedy będę się urządzać, później przy wyprowadzce na czas remontu mieszkania i ponownej wprowadzce, a potem do wywozu śmieci, więc ją zabrałam, mimo, że nie była specjalnie cenna i że przyjaciel w Anglii chciał ją ode mnie odkupić.

Po przyjeździe od razu się okazało, że nie mogę jej używać, bo przyczepka nie jest zarejestrowana jako pojazd drogowy i nie ma dowodu rejestracyjnego.  Tablicę rejestracyjną owszem ma, ale, zgodnie z tamtejszymi przepisami, jest to rejestracja samochodu, którym ją w Anglii woziłam.  OK, pomyślałam, co kraj to obyczaj, zarejestruję jak najszybciej i będę mogła wprowadzić w życie moje plany.

Spodziewając się biurokracji, najpierw poszłam do Urzędu Miejskiego zrobić wywiad na temat wymaganych dokumentów, itp., żeby nie latać tam co chwilę z następnym kwitkiem. W recepcji przy wejściu zaskoczyło mnie miłe przywitanie przez dwóch dobrze poinformowanych młodych mężczyzn, którzy spytali co chcę załatwić i dali wskazówki, jak dotrzeć do właściwego  pokoju.  Zastanowiło mnie, dlaczego, jak usłyszeli, że idę do Wydziału Komunikacji, z dziwnymi minami życzyli mi powodzenia.

Kiedy tam dotarłam, wszystko stało się jasne: Wydział działał w trybie PRL-u, tzn. urzędniczki były opryskliwe i swoim zachowaniem dawały mi do zrozumienia, że przeszkadzam im w pracy.  Natychmiast po wejściu owiał mnie chłodny powiew dobrze znanego mi z lat 60. i 70. stylu obsługi klienta.  W trzech okienkach urzędowały panie i, ku mojemu zdziwieniu, nie było kolejki petentów, więc po ostrożnym rekonesansie podeszłam do jednego z dwóch okienek, które zajmowały się rejestracją pojazdów.  Pani w okienku się oburzyła: proszę poczekać, aż Panią zawołam!

Poczekałam. W końcu druga pani mnie zawołała i poinformowała, że mam zawieźć przyczepę do stacji diagnostycznej na przegląd rejestracyjny, wypełnić podanie o rejestrację, uiścić należną opłatę i stawić się w Wydziale Komunikacji do rejestracji.

Tak też zrobiłam.  Pojechałam do stacji diagnostycznej, tak się złożyło, że w innym mieście niż to, gdzie miała być zarejestrowana.  Panowie oglądali, podziwiali (bo to wywrotka!), trochę się martwili, że nie mam dowodu rejestracyjnego, ale przyjęli moje tłumaczenie, że w Aglii nie trzeba i wystawili dokument, który opisywał przyczepkę, ale nie podawał roku jej produkcji, bo tej informacji na tabliczce identyfikacyjnej przyczepki nie było.  Panowie uspokajali mnie, że Wydział Komunikacji na pewno będzie mógł uzyskać tę informację od producenta w czasie rejestracji.

Dumna z sukcesu i pełna nadziei na pomyślne załatwienie sprawy, przy najbliższej okazji poleciałam do Wydziału Komunikacji w moim mieście, ufając, że sprawę załatwię od ręki.  Wypełniłam podanie, w którym wpisałam orientacyjny rok produkcji (jak się potem okazało, bardzo trafny), załączyłam diagnozę ze stacji diagnostycznej i kwit za uiszczoną wcześniej opłatę i poszłam do okienka.

Wtedy zaczęły się „schody”.  Okazało się, że, po pierwsze, nie jestem uprawniona do rejestracji przyczepki, bo nie mam dowodu, że jest moją własnością, a po drugie, w dokumencie ze stacji diagnostycznej nie jest podany rok produkcji i Wydział nie jest od tego, żeby tej informacji szukać. Tłumaczyłam, że przyczepkę kupiłam po prostu w sklepie, kilkanaście lat temu, paragon już dawno przepadł, rejestracji nie ma, bo w Anglii nie trzeba, a rok produkcji jest mniej więcej taki jak w moim podaniu i nie podano go na tabliczce identyfikacyjnej, bo nie było to wymagane przepisami.

Pani z okienka  stwierdziła, że nie może dalej działać bez instrukcji od zwierzchników, więc wysłała mnie do swojej kierowniczki.

Pani kierowniczka, kiedy się do niej dostałam (najpierw, jak zapukałam i weszłam do jej pokoju, to się okazało, że jest tam inny petent, którego, sądząc po jej reakcji, powinnam była zauważyć przez drewniane drzwi i się nie pchać na chama) była bardzo miła i wyrozumiała.  Powiadomiła mnie, że bardzo chciałaby mi pomóc,  wie, że w Anglii nie trzeba rejestrować takich małych przyczepek i rozumie, że nikt nie przechowuje bez końca paragonów za każdy zakup, ale koniecznie muszę zdobyć dowód posiadania, bo inaczej nie mam szans. A potwierdzenie roku produkcji przez producenta też oczywiście musi być, bo przecież, rzecz jasna, Wydział nie może po prostu przyjąć tego, co napisałam w podaniu (w domyśle: co to w ogóle za pomysł, żeby polegać wyłącznie na podpisanym oświadczeniu petenta).

Wyszłam stamtąd plując sobie w brodę, że jej nie sprzedałam przyjacielowi, poważnie zastanawiając się, czy po prostu nie kupić nowej przyczepki.  Ale nie, nie mogłam się poddać, przecież taki kawał świata ją przetransportowałam i przecież jest moja! Zaczęłam więc działać.  Najpierw dowód własności:  jako bardzo z natury praworządna osoba, nie chciałam robić żadnych przekrętów, więc przez dwa tygodnie rozpatrywałam dostępne mi sposoby udowodnienia własności. Np., czy mogłabym dostać jakieś potwierdzenie ze sklepu, w którym ją kupiłam w 1997 czy 1998 roku? Raczej nie, bo nawet jeżeli Halfords chciałby mi pójść na rękę, to na pewno już nie mieliby takich starych dokumentów, bo ich przechowywanie obowiązuje przez tylko 6 lat. Albo może mogłabym uzyskać oświadczenie od firmy przeprowadzkowej, że tę przyczepkę przywieźli do Polski z moim dobytkiem? Ale to i tak pewnie nie udowodniłoby, że jest moja.  W desperacji zdecydowałam się na coś, czego bym w innych okolicznościach nigdy nie zrobiła: przy najbliższej wizycie w Anglii podpisałam z moim przyjacielem oficjalną umowę, w której on sprzedaje mi tę przyczepkę.  Po powrocie poszłam do biura tłumaczy, gdzie za jedyne 30 zł tłumacz przysięgły umowę przetłumaczył i podstemplował.

Nawiasem mówiąc, powyższe doświadczenie potwierdza prawdę tego, co kilka miesięcy później powiedział mi elektryk, który coś robił w naszym mieszkaniu. Z najlepszych chęci zaproponował mi coś, co było nie całkiem w porządku, więc odmówiłam, tłumacząc, że  nie lubię łamać przepisów.  Wtedy powiedział: Oj, to ciężko Pani będzie w Polsce. Oczywiście, po przejściach z przyczepką, wiedziłam, że ma rację.

Napisałam też do francuskiego producenta przyczepki, po francusku, bo Francuzi tylko swój język uznają (przekonałam się o tym nie raz we Francji: nawet gdy Francuz zna świetnie angielski, którym operujesz, to chętnie pozwoli ci się męczyć Twoją łamaną francuszczyzną).  Wymagało to odrestaurowania mojej znajomości tego języka, która kiedyś była całkiem dobra, ale która przez czterdzieści parę lat zaniedbania niemalże wymarła.  To był zdecydowany plus tej całej historii, bo po pomyślnym uzyskaniu roku produkcji poprzez 6-cio tygodniową wymianę emaili z producentem, miałam satysfakcję dużego osiągnięcia, co jest rzadkością odkąd przeszłam na emeryturę.

Z oboma świeżo zdobytymi dokumentami (dowód własności i potwierdzenie roku produkcji przez producenta) poszłam znowu do Wydziału Komunikacji.  Tam się okazało, że dowód własności jest w porządku, ale nie mogą uznać potwierdzenia roku produkcji przez producenta, bo nie jest on  wpisany do diagnozy ze stacji diagnostycznej, która powinna to zrobć właśnie na podstawie tegoż dokumentu od producenta!  Mam wrócić do stacji diagnostycznej i uzyskać nowy dokument z rokiem produkcji.  Czyli producentowi może wierzyć stacja diagnostyczna, ale nie Wydział Komunikacji – ciekawe, bo jak rejestruje się nowy samochód, to producentowi wierzą.

Będąc osobą cierpliwą i Polką, nauczoną doświadczeniem z czasów Komuny, że należy się spodziewać bezsensownych wymogów ze strony urzędów,  nie powiedziałam nic i wybrałam się znowu do tej stacji diagnostycznej w tym innym mieście, gdzie mi przepisali dokument z uwzględnieniem roku produkcji (ale niechętnie, bo nie przywiozłam im ponownie przyczepki, którą dopiero co oglądali).

Nowy dokument ze stacji diagnostycznej, przetłumaczony dowód własności, kwit za uiszczoną opłatę i moje wypełnione podanie zaniosłam do Wydziału.  Tam mnie spotkała następna niespodzianka: panienka w okienku stwierdziła, że w dokumencie ze stacji diagnostycznej  jest KROPKA po pierwszych trzech cyfrach numeru seryjnego, a że w numerach seryjnych takiej kropki nie powinno być. (Nawiasem mówiąc, ta kropka była na tabliczce identyfikacyjnej przyczepki i w dokumencie od producenta, ale tabliczki panienka nie widziała a w dokumentcie nie zauważyła). Mało tego, w dowodzie własności (umowa sprzedaży) i jego tłumaczeniu są aż DWIE KROPKI, ta właśnie i jeszcze jedna po dwóch następnych cyfrach!   Więc panienka oznajmiła mi, że tego nie może przyjąć, tym bardziej, że na blankiecie dowodu rejestracyjnego żadne takie kropki nie są przewidziane. W tym momencie stanęła mi przed oczyma wizja ponownego wyrabiania wszystkich ciężko zdobytych dokumentów i  ogarnęła mnie dzika chęć zawycia z rozpaczy, ale zdołałam się opanować (i całe szczęście, bo a nuż wycie w miejscu publicznym okazałoby się jakimś karalnym wykroczeniem) i drżącym z emocji głosem usilnie prosiłam panienkę, żeby wpisała numer bez tych nielegalnych kropek.  Na szczęście, po chwili wahania zgodziła się i wpisała.

Tak więc w końcu, po około czterech miesiącach starań w trzech krajach, dostałam tablice rejestracyjne i dowód na moją przyczepkę.  Oczywiście moje urządzanie się i przeprowadzki już w większości minęły, a na śmietnisko i tak nie wpuszczają osób  prywatnych (ale to osobny temat), ale mam legalną przyczepkę!

Rozumiem, że są przepisy, i może nawet większość z nich jest całkiem uzasadniona, ale czy nie  powinny one uwzględnić faktu istnienia Unii Europejskiej i ruchu ludności pomiędzy jej krajami członkowskimi? Polska zachęca polskich emigrantów do powrotu do kraju (widziałam plakat na lotnisku Luton w Anglii, który obiecywał powracającym Polakom 40 000 zł na rozpoczęcie biznesu), ale jak widać powyżej, mogą zaistnieć pewne utrudnienia po powrocie (to moje akurat jest dość trywialne, ale jestem pewna, że jest wiele innych, poważniejszych).  Niektóre przepisy należałoby ujednolicić, np. takie jak te, o których były dyskusje w mediach przed Euro 2012: przepisy ruchu drogowego  dotyczące skręcania w prawo na zielonej strzałce, których różnice mogą niebezpiecznie zmylić kierowców niemieckich.  Wiele innych przepisów możnaby prawdopodobnie opatrzyć opcjami i instrukcjami co do ich stosowania tak, żeby indywidualny urzędnik mógł wybrać opcję odpowiednio do okoliczności. I na pewno żadnym przepisom nie zaszkodziłoby wprowadzenie odrobiny zdrowego rozsądku czy tzw. chłopskiego rozumu!

 

3 komentarze:

  1. E! Wspaniały blog!!! Z niecierpliwością czekam na kolejne wpisy!

    OdpowiedzUsuń
  2. Czytałem z zapartym tchem!

    OdpowiedzUsuń
  3. BRAWO !!!!! czytałam z wypiekami na twarzy !!!!!!
    MASZ TALENT !!!!!!! czekam na kolejne opowieści !!!!!!!

    OdpowiedzUsuń

Adres emailowy nie będzie wyświetlany.

Wizyta

Dzisiaj na rogu mojej ulicy pojawił się Pan Premier, aby złożyć bukiet kwiatów pod tablicą upamiętniającą "Profesora Lecha Kaczyńskie...