poniedziałek, 4 maja 2015

Wizyta w Paryżu (z dygresjami) – cz.1

Tydzień temu, w poniedziałek w nocy, wróciliśmy z weekendowego wypadu do Paryża, mojego ulubionego europejskiego miasta, w którym bywałam już z mężem wiele razy.  Mąż odwiedzał Paryż od najmłodszych lat dziecięcych, ponieważ tam właśnie mieszkali jego francuscy dziadkowie ze strony matki, ale pierwszy raz byliśmy tam razem w podróży „przedślubnej” w 1971 roku, kiedy to na dwa tygodnie przed wstąpieniem w związek małżeński uciekliśmy tam na tydzień, samolubnie i beztrosko pozostawiając wszelkie przygotowania do wesela, łącznie z listą gości i dopilnowaniem szycia mojej sukni, w rękach mojej Mamy oraz jej najbliższej przyjaciółki, w czym spisały się na medal. Przesunęły też termin ślubu na tydzień wcześniej, bo tak akurat pasowało najbliższej rodzinie z drugiego końca Polski, ale my nie ingerowaliśmy, byliśmy po prostu wdzięczni, że ktoś ma to wszystko pod kontrolą i my nie musimy sobie tym zaprzątać głów bujających w obłokach młodości i miłości.  Może właśnie dlatego nigdy potem nie mogłam zrozumieć dziewczyn, które przez rok przed ślubem pochłonięte były planowaniem wesela w najdrobniejszych nawet  szczegółach,  ale istnieje też możliwość, że wynikało to z mojego kompletnego braku romantyzmu.

Ostatni raz byliśmy w Paryżu ładne parę lat temu, ale, zapewne z powodu starczej demencji, ani mąż ani ja nie możemy sobie przypomnieć, kiedy to było. Mniejsza o to, ważne, że znowu nas tam zagnało i znowu odczuliśmy specyficzny czar tej metropolii.  Mimo wielu zmian i unowocześnień, Paryż to Paryż i nadal zachwyca atmosferą, architekturą i francuskością.

Nasz hotel był ok. 200 m od imponująco masywnego budynku merostwa Paryża,  w bardzo dostojnej  4-tej dzielnicy stanowiącej główną część rejonu Le Marais, obejmującego również partie 3-ciej dzielnicy.  Długo zastanawiałam się nad jego wyborem  (przez sprawdzony portal booking.com),  bo szukałam pokoju z balkonem, na którym mogłbym spokojnie palić.  W końcu trafiłam na Hotel de Nice na Rue de Rivoli, który, co prawda, w opisie zarzekał się, że wszystkie pokoje są dla niepalących, ale miał balkony.  Na miejscu okazało się, że w publicznych pomieszczeniach się nie paliło, ale w pokojach nie było to zabronione.  Dotarliśmy tam późno w piątek, więc przed zamknięciem lokali starczyło czasu jedynie na zaspokojenie pragnienia w jednym z siedmiu okalających hotel barów/bistro.  Pokój był maciupci  ale czysty, okna z podwójnymi szybami, które skutecznie izolowały od hałasu z zewnątrz,  łóżka wygodne, łazienka z dobrym ciśnieniem wody i bez tak częstych we Francji nieprzyjemnych zapachów czy odgłosów.   Na ścianach oraz większych panelach drzwi była niesamowicie kolorowa tapeta, przedstawiająca wielkie papugi na kwitnących gałązkach    – może w domu bym sobie takiej nie sprawiła, ale tu w jakiś sposób nie zgrzytała i pasowała do reszty.  Cały wystrój hotelu był intensywnie kolorowy, np. lustra na schodach zdobione trochę rażącym turkusem, ale w jadalni i holu przed recepcją kolory te pochodziły z przepięknych afgańskich czy perskich dywaników oraz ze stylowo i kolorystycznie z nimi zgodnymi, powłóczystych obrusów.  Wszystkie ściany w jadalni zawieszone były starymi  obrazami w ramach, a jedną prawie całkowicie zajmował wyglądający na oryginał portet eleganckiej kobiety w czarnej sukni, z małym pieskiem i kotem u stóp.  Do tego wszystkiego fantazyjnym ubiorem pasowała Madame, która pojawiła się w recepcji w poniedziałek, w beżowym szyfonowym szalu owiniętym na głowie, z którego na czubku  wystawał kok włosów, i w zwiewnej czarnej bluzce do bladoróżowych pantalonów.

Hotel zwał się Hotel de Nice i polecam go bez zastrzeżeń, nie tylko z powodu lokalizacji czy bogatego francuskiego wystroju z przełomu XIX / XX wieku, ale także z powodu przepysznego, typowo francuskiego śniadania za 8 €, co w porównaniu z 5 – 6 € za kawę w pobliskich barach jest bardzo przyzwoitą ceną.  Podawano kawę i ciepłe mleko, sok pomarańczowy, paczuszki prawdziwego masła i różnych dżemów,  a do tego duży kawałek świeżutkiej i chrupiącej bagietki oraz rozpływającego się w ustach croissanta. W jadalni słyszeliśmy krytyczne głosy angielskich gości,  a to że za mało, a to że bagietka zbyt chrupiąca i zębów szkoda, ale wytłumaczyliśmy je sobie ich nieznajomością francuskich zwyczajów.  Pamiętam, jak za którymś naszym pobytem w Paryżu zamówiliśmy śniadanie do pokoju, ale powiedziano nam, że skończyły się bagietki.  Mąż zrobił awanturę przez telefon, niezbyt gramatyczną francuszczyzną ale z właściwą intonacją, że to skandal, że jak tak można, i za 10 minut dostaliśmy śniadanie z bagietkami, które ktoś z personelu przyniósł z pobliskiej piekarni.  Dowód to niezbity, że francuskie śniadanie to instytucja, no i czy wypada na to narzekać?  Nie wiem jak reagują na nie Niemcy, którzy bez kilku rodzajów wędlin i sera żółtego oraz gotowanych jajek w towarzystwie rozmaitego pieczywa śniadania nie uznają, a Anglicy pewnie oczekiwaliby jajecznicy lub jajek na bekonie i tostów albo ewentualnie (ci bardziej o zdrowie dbający) płatków śniadaniowych z mlekiem i jogurtów, ale uważam, że francuskie śniadanie jest nieodłączną częścią narodowej tradycji i, zwłaszcza kiedy pieczywo jest takie doskonałe, należy to docenić.

Kontynuując temat jedzenia, tym razem jakoś nie trafiliśmy na zjawiskowo dobre potrawy, może dlatego, że jadaliśmy w dzielnicy Marais a nie np. we wcześniej nam znanych i kochanych okolicach Montmartre, a może dlatego, że Paryż się za bardzo skomercjalizował, ale i tak zjadłam pyszne ślimaki, niezwyczajnie przyprawione rozmarynem, dobry pasztet z kaczki z ziołami oraz znakomicie przyprawioną sałatkę z z chrupiącą sałatą Romaine, awokado, kurczakiem z grilla i serem pleśniowym.

I mąż i ja zaobserwowaliśmy wiele zmian od naszego poprzedniego pobytu, np.:

- nowocześniejsze  wagony i perony metro

- brak ofert „vin de table” (najtańsze wino stołowe) i mniejszą ilość tanich zestawów menu w baro-restauracjach

- wprowadzenie w barach, na modłę angielską, Happy Hours, czyli godzin, kiedy wszelkiego rodzaju napoje alkoholowe kosztują mniej niż zwykle

- wszechobecność „service compris”,  czyli napiwku zawartego w cenie serwowanego napoju czy dania

- zwiększoną ilość żebraków (spotykało się ich dosłownie co dwieście metrów) i wykorzystywanie przez nich psów, kotów i małych dzieci do wzbudzenia litości przechodniów.  Byli też inni, młodzi ludzie, niewyglądający na bezdomnych i zaniedbanych, którzy  stawiali przed sobą tabliczkę z napisem „Jestem głodny/a”, jakich przedtem w Paryżu nigdy nie widywałam.

I jeszcze jedno, co nie jest zmianą, a wręcz atawizmem: kawiarniane toalety nad którymi trzeba kucać, bo są po prostu pokrytą ceramiką dziurą w ziemi.

Co do bezdomnych,  to udało mi się poczynić trochę obserwacji, ponieważ, nie chcąc zaśmierdzać pokoju, często wychodziłam na balkon, żeby wypalić papierosa i to właśnie dało mi okazję do uzyskania odrobiny wglądu w ich życie.   Moja działalność przywodziła mi na myśl Georga Orwella, który prawie wiek wcześniej obserwował takich wyrzutków społeczeństwa („Down and Out in Paris” czyli „Na dnie w Paryżu”), jednak jego wyrzutkowie z 1929 1930 roku byli raczej nieporównywalni z moimi, bo z zupełnie innych powodów takimi się stali.  Ci na skwerze pod hotelem byli z nowszej generacji i tworzyli dobrze zorganizowaną grupę. W sobotę o 9-tej rano zauważyłam czterech mężczyzn, siedzących na ławce na końcu skweru.  Każdy miał zarost, czapkę, ciepłą kurtkę i troszkę zdezelowną walizkę na kółkach z całym ziemskim dobytkiem.  Palili papierosy, pili piwo i cydr i zabawiali się rozmową, której oczywiście nie słyszałam.  Wieczorem już ich tam nie było.  W niedzielę rano znowu się tam pojawili z tymi swoimi walizkami, siadając na tej ławce jeden po drugim.  Jeden odszedł na chwilę i powrócił z puszkami piwa i zakorkowanymi butelkami cydru, z których jedną inny z nich przelał do plastikowej zakręcanej butelki.  Drugi w międzyczasie pozbierał niedopałki ze skweru i tytoń z nich zawijał w gazetę, a potem to palili jako papierosy.  Któryś przyniósł radio, przy muzyce z którego tańczyli naokoło ławki, najwyraźniej  ciesząc się życiem.  W poniedziałek rano było zupełnie inaczej.  Spotkali się jak zwykle, ale był jakiś popęd, nikt się nie obijał.  Jeden jeszcze przed 9-tą wziął swą torbę i szybkim krokiem się oddalił, co chyba oznaczało, że poszedł do pracy.  Drugi też odszedł, ale wrócił po chwili z rozpłaszczonym kartonem, z którego, pożyczywszy nóż od kolegi, wyciął zgrabną samostojącą tabliczkę, na której potem coś mozolnie pisał. Później widziałam jednego z nich siedzącego pod murem merostwa.  Miał przed sobą tę tabliczkę, nie przeczytałam jej,  ale można śmiało przyjąć, że widniał na niej powód żebrania.  Nie wiem, gdzie ci ludzie sypiali, ale może w przytułku dla bezdomnych, który znajdował się w pobliżu. Najbardziej w ich zachowaniu zadziwiło mnie to, że śmieci, własne lub leżące w ich pobliżu, skrupulatnie wrzucali do pobliskiego miejskiego kosza  - toć to większa kultura niż np. wśród londyńskich przechodniów, którzy rzucają śmieci wszędzie, dokładnie tak, jak nieświadome ptaszęta odchody.

Tekst się zrobił długi, więc resztę opiszę w następnym odcinku.

4 komentarze:

  1. W Paryżu jeszcze nie byłam, choć na południu Francji owszem, bo mam tam chrześnicę. Niedługo też wybieram się na jej komunię. Mam nadzieję zwiedzić wtedy Dijon.
    Lubię opowieści o Twoich wojażach. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Nawdychałam się paryskich zapachów, powspominałam i się rozmarzyłam. :) Ale nie byłabym sobą, gdybym nie zapytała o sos do sałatki. Tak mniej więcej przynajmniej, bo wszystkie składniki dobre, więc sobie spróbuję odtworzyć. :) Wpuść żarłoka na blog. ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Dziękuję za lubienie. Południe Francji też bardzo lubię, już dawno tam nie byłam, więc Ci trochę zazdroszczę.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ha, ha! To był jakiś delikatny i lekki vinaigrette, bez czosnku, z oliwą, octem balsamicznym i chyba odrobiną miodu, odrobiną wody i soli i może szczyptą mielonej gorczycy, ale głowy nie dam, trzebaby poćwiczyć. W każdym razie pasował doskonale do wszystkich składników.

    OdpowiedzUsuń

Adres emailowy nie będzie wyświetlany.

Wizyta

Dzisiaj na rogu mojej ulicy pojawił się Pan Premier, aby złożyć bukiet kwiatów pod tablicą upamiętniającą "Profesora Lecha Kaczyńskie...