wtorek, 3 marca 2015

Moja emigracja cz.3 – praca

Pierwszą pracą, którą podjęłam w Anglii była praca ekspedientki w pralni chemicznej.  Dokładnie nie pamiętam kiedy to było, ale przypuszczam, że nie po przeprowadzce z Polski do Anglii ale wcześniej,  w czasie mojej pierwszej tam wizyty w 1970 roku. Była marnie płatna (ale nie o to chodziło) i trwała zaledwie kilka tygodni (z wyboru) i pracowałam najpierw w jednej placówce, w zamożnej dzielnicy Londynu Swiss Cottage, a potem w innej, już  „gorszej” dzielnicy.  Z całej tej pracy pozostały mi w pamięci dwa zdarzenia.   W Swiss Cottage, gdzie jedynym moim zadaniem było przyjmowanie ubrań do czyszczenia i ich wydawanie,  pewnego dnia pojawił się wysoki, przystojny mężczyzna z ubrudzonymi trawą białymi ubraniami od krykieta, który był zaskoczony, że, przy wypisywaniu kwitu nie wiedziałam jak się pisze jego nazwisko i poprosiłam, żeby przeliterował.   Po powrocie do domu dowiedziałam się od narzeczonego, że to był sławny zawodnik krykieta, którego każdy szanujący się Anglik znał i kochał.  Drugie wspomnienie, już z tej gorszej dzielnicy, gdzie zarządzałam placówką i byłam odpowiedzialna za kasę i za zamykanie przybytku na noc, dotyczy właśnie tego zamykania.   Zamknęłam drzwi o przepisowej godzinie  i  liczyłam kasę, kiedy pod drzwiami stanęła kobieta i, widząc mnie wewnątrz, domagała się wpuszczenia.  Nie otworzyłam drzwi, ale ona tam stała aż wyszłam  i wtedy mnie kopnęła w nogę.  Nie wiadomo, czym by się to skończyło, ale na szczęście mój narzeczony przyszedł po mnie i ona wtedy uciekła.

Następna praca, już po przeprowadzce z Polski do Anglii w 1973 roku, była podniecająca.  Mieszkaliśmy wtedy u teściowej w eleganckiej dzielnicy Swiss Cottage i pewnego dnia znalazłam w gazecie ogłoszenie czarterowanego księgowego w tej właśnie dzielnicy, który poszukiwał pracowników.  W ogłoszeniu stało, że kandydaci na posadę powinni znać rachunkowość do poziomu Trial Balance (obroty i salda), więc, będąc przedsiębiorczą osobą, poszłam do księgarni  i zakupiłam książkę na temat.  Wydał mi się dziecinnie prosty, więc zgłosiłam swoją kandydaturę i powiedziałam jak jest:  wyższe wykształcenie owszem mam, ale w innym kierunku; kwalifikacji czy doświadczenia w księgowości  nie posiadam, ale jeżeli chodzi o to, co jest w tej książce, to potrafię to zrobić.  I na tej podstawie zostałam zatrudniona, za 1 funt na godzinę, co w owych czasach było OK.  Równocześnie ze mną została zatrudniona młodsza ode mnie dziewczyna, prosta Angielka po jakimś kursie księgowości, która mnie polubiła, mimo tego, że wydawałam się jej odrobinę dziwna.

W trakcie mojego zatrudnienia okazało się, że większość klientów mojego pracodawcy to artyści i zespoły muzyczne czyli ludzie niemający głowy do papierkowej roboty.  Przynosili kartony pełne paragonów i innych świstków, a naszym zadaniem było zrobienie z tego oficjalnych ksiąg rachunkowych. Uwielbiałam tę pracę, bo była jak zabawa w detektywa, swoje zadania spełniałam bez zarzutów, ale odznaczyłam się w niej głównie tym, że potrafiłam zjeść na lunch pół kilograma angielskiego „trifle” – mojego ulubionego deseru , który składał się z biszkoptowej podstawy polanej mocnym winem sherry , potem warstwy owoców w galaretce i następnie budyniu waniliowego, na koniec posypanego płatkami prażonych migdałów.  Pycha!

Moim zdaniem, sherry trifle jest jedną z najbardziej udanych potraw kuchni angielskiej.  Drugie miejsce w moim rankingu zajmuje cieniutko krojona pieczeń wołowa w towarzystwie Yorkshire Pudding (nadmuchane, pieczone ciasto w rodzaju sufletu), pieczonych ziemniaków i jarzyn, np. pysznego pasternaku, który wygląda jak korzeń pietruszki, ale smakuje jak pietruszko-marchewka, oraz niezastąpionego sosu „gravy”, który, po zagęszczeniu, powstaje z soków pieczeni.

To była dygresja o angielskiej kuchni, ale wróćmy do tematu.

Pracowałam tam chyba ze dwa lata, równocześnie uczestnicząc w lingwistycznym studium podypplomowym na uniwersycie Reading, gdzie miałam zdobyć doktorat, ale nic z tego nie wyszło, bo znienawidziłam mojego profesora, sławnego z opublikowania jakiejś książki o gramatyce.  Był nudny jak przysłowiowe flaki z olejem i nie znaleźliśmy wspólnego punktu widzenia, więc po roku zrezygnowłam z tej zabawy.  Zresztą doszłam do wniosku, że kariera akademicka jest nie dla mnie, bo jest za bardzo odsunięta od realiów życia.  Rok wcześniej dostałam miejsce doktoranta na uniwersytecie Cambridge na podstawie mojej pracy magisterskiej z Poznania, ale studiów nie podjęłam, bo był wymóg mieszkania w akademiku na miejscu, a nasze jedyne środki do życia dostarczała posada męża w Londynie.  Po latach uznaliśmy, że można to było jakoś przeskoczyć, ale wtedy byliśmy bardzo młodzi i odrobinkę zastraszeni aurą tego światowo sławnego uniwersytetu. Przez rezygnację z tych studiów straciłam klucz do wielu drzwi, ale niekoniecznie tych, które chciałam otworzyć.

Dalsze dzieje mojej kariery opiszę w następnych wpisach.

13 komentarzy:

  1. Podobno większość pietruszki sprzedawanej w naszych sklepach, to w rzeczywistości ów pasternak. Tak przynajmniej słyszałam. Ten deser rzeczywiście brzmi apetycznie. Próbowałaś go zrobić sama?

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie wierzę, że to pasternak - on ma charakterystyczny słodkawy smak, a pietruszka nie. Dlaczego myślisz, że to pasternak?
    Trifle nie próbowałam sama zrobić, ale to chyba nie jest zbyt trudne: kupne biszkopty, sherry (lub na nasze jakaś słodka nalewka), owoce świeże lub mrożone, galaretka owocowa i budyń waniliowy, poukładane warstwami.

    OdpowiedzUsuń
  3. Oglądałam kiedyś jakiś program o żywności i tam padło takie stwierdzenie. Tu też o tym wspominają:
    http://www.takeitizzy.pl/odroznic-pietruszke-pasternaku/

    OdpowiedzUsuń
  4. I jeszcze tu:
    http://www.portalspozywczy.pl/owoce-warzywa/wiadomosci/bydgoskie-sklepy-sprzedaja-pasternak-jako-pietruszke,12214.html

    OdpowiedzUsuń
  5. Dziękuję za linki, natychmiast przeczytałam. Nie wiem jak można pomylić pasternak z pietruszką, nawet jak go po raz pierwszy w życiu ujrzałam w Anglii, to od razu się zorientowałam i zapytałam, co to takiego. Biedronki nie podejrzewam o oszustwo, raczej chyba dostarczyli pasternak jako pasternak, a w tamtym sklepie ktoś nieuświadomiony wystawił to jako pietruszkę. A z metod badawczych tych bydgoskich naukowców to się uśmiałam zdrowo - będą czekać aż listki wyrosną!

    OdpowiedzUsuń
  6. P.S. Nigdy w Polsce nie natknęłam się na pasternak, ale teraz zacznę się lepiej przyglądać i jak znajdę, to kupię.

    OdpowiedzUsuń
  7. Kochana repatriantko! Tak to właśnie jest, że te wielkie gwiazdy angielskie uważają się za nie wiadomo co i myślą, że każdy człowiek na świecie znać je powinien. Swoją drogą, zazdroszczę Ci troszkę tego wyjazdu do Anglii, możesz jednocześnie zarobić i pozwiedzać. Pozdrawiam serdecznie i zapraszam: http://skazananabluesa.blog.pl

    OdpowiedzUsuń
  8. Wow! Miałaś naprawdę ciekawą drogę zawodową.

    OdpowiedzUsuń
  9. Może i ciekawą, ale na pewno wielostronną, co się ujawni w następnych częściach wpisów o mojej emigracji. Czasem zastanawiam się, czy, gdybym została po studiach w Polsce, doświadczyłabym tylu różnych zakrętów kariery zawodowej.

    OdpowiedzUsuń
  10. Narzekasz na swoją pracę? =)
    http://www.almoc.pl/img.php?id=3319

    OdpowiedzUsuń
  11. Witam chez moi! Kto tu narzeka?

    OdpowiedzUsuń
  12. Proszę pisać o swoim pobycie na obczyźnie. Ponieważ nigdy tam nie będę, więc może poznam Anglię z Twojego bloga. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  13. Witam i dziękujęz za zainteresowanie. Mam szczery zamiar pisać dalej, ale jakoś czasu nie starcza na taki obszerny temat.

    OdpowiedzUsuń

Adres emailowy nie będzie wyświetlany.

Wizyta

Dzisiaj na rogu mojej ulicy pojawił się Pan Premier, aby złożyć bukiet kwiatów pod tablicą upamiętniającą "Profesora Lecha Kaczyńskie...