środa, 4 lutego 2015

Moja emigracja czyli właściwie skrócona historia 60% mego życia – cz.2.

Wyjechałam w roku 1973.  Nigdy nie miałam zamiaru emigrować ani nawet odwiedzać obce kraje. W tamtych czasach podróżowanie po świecie nie było dla Polaków łatwe:  można było, po pewnych staraniach, pojechać na urlop do „przyjaciół”, ale to mnie nie interesowało.  Na Zachód trzeba było mieć osobiste zaproszenie od osoby z poza „żelaznej kurtyny”, która podejmowła się zapewnić wikt i opierunek na czas pobytu i wtedy, jeżeli się miało szczęście i ogromną cierpliwość, można było uzyskać paszport, wizę oraz możliwość zdobycia 10 dolarów na wyjazd.  Przypuszczam, że niewiele już osób te warunki pamięta, ale te 10 dolarów starczało zaledwie na jeden sok pomarańczowy na lotnisku w Kopenhadze.

Nie miałam żadnych koneksji  - ani przyjaciół na” zgniłym zachodzie”, ani krewnych w Komendzie Milicji Obywatelskiej czy w lokalnej komórce partyjnej (nikt z nas nie był partyjny), ani dobrych znajomych w jakimś konsultacie, ale nie martwiło mnie to, ponieważ żadnego wyjazdu nie planowałam i byłam całkiem pogodzona z możliwością, że nigdy żadnego obcego kraju nie odwiedzę.

W Polsce było mi dobrze, żyłam w kochającej rodzinie, może raczej nie bardzo zamożnej, bo kiedy inni mieli telewizory, piękne zabawki, nowe tornistry i czasem też bajeranckie ubrania z Hameryki, to ja ich nie miałam,  ale jedzenia ani miłości rodzicielskiej nigdy mi nie brakowało.

Po liceum poszłam na (wtedy) 5-cio letnie studia anglistyczne w Poznaniu, na które dostałam się wyłącznie na podstawie dobrych wyników z matury i z egzaminów wstępnych, bo żadnych dodatkowych punktów za pochodzenie chłopsko-robotnicze czy za przynależność do komunistycznych organizacji nie miałam (zresztą ci, co za takie punkty dostali się na studia, szybko się wykruszyli, bo nie dawali rady). To był straszny system, który, w imieniu wyrównywania szans skrzywdził wiele młodych osób – i tych nadających się na studia, bo ograniczył im dostęp, i tych nienadających się, bo wepchnął je na siłę w sytuację, w której nie miały szans na sukces, co powodowało cierpienie, ekstremalny stres i wynikające z tego choroby. Wiem, bo widziałam na własne oczy.

Studia poszły mi łatwo i ze świetnym wynikiem, do czego przyczyniła się moja dobra znajomość języka, uzyskana przez prywatne lekcje od wieku lat 7 do liceum i potem przez liceum z wykładowym językiem angielskim.  Po drugim roku zarządzono letni obóz edukacyjny, w którym uczestniczyli studenci ze wszystkich anglistyk w Polsce oraz niektórzy wykładowcy, i tam właśnie spotkałam mojego przyszłego męża, który przybył „na doczepkę” z przyjaciółmi z Warszawy. Ktoś nas sobie przedstawił i tak się zaczęło, zakochaliśmy się w sobie.

Boże Narodzenie tego roku mój najdroższy  spędził ze mną i moją rodziną w Trójmieście, co przysporzyło mu kilka zbędnych kilogramów oraz polską narzeczoną, którą zamierzał zabrać do Anglii, bo tam, w swoim kraju, mógł jej zapewnić dobry byt.   Mój Tato żartobliwie cytował „mogli e buoi dei paesi tuoi” (czyli: żona i bydło powinny być z twoich stron) jako przestrogę przed poślubieniem go, ale bardzo polubił mojego przyszłego; Mama martwiła się, że będzie mnie rzadko widywać, a ja po prostu bałam się innego, nieznanego świata i może trochę żałowałam otwierającej się przede mną kariery akademickiej w Polsce.

W następnym roku wzięliśmy ślub, a raczej dwa, bo to było w Polsce socjalistycznej, więc kościelny się nie liczył: żeby dostać świadectwo ślubu, trzeba było zawrzeć związek w Urzędzie Stanu Cywilnego.  Zaplanowaliśmy, choć nie bez oporów ze strony mojej rodziny i mojej własnej, przeprowadzkę do Londynu dwa lata później, po moim ukończeniu studiów w 1973 roku.

W czasie moich studiów mąż był ze mną w Polsce, bo udało mu się przenieść swoje badania naukowe z Uniwersytetu w Birmingham do Warszawy, ale w końcu je skończyłam i czas było wyjechać.  I co to był za cyrk! Po pierwsze, ponieważ nie miałam zamiaru pracować w Polsce przez te obowiązkowe 3 lata po studiach, to musiałam za nie zapłacić, co z braku dostępnych środków musiał tymczasowo podżyrować mój wujek.  Po drugie, wszystko, co chciałam zabrać ze sobą do Anglii (czyli każda poduszka, kołdra, ścierka, garnek i widelec) musiało być spisane na liście w trzech egzemplarzach i dokładnie porachowane na granicy z Niemcami, przez którą przewoził mnie z całym moim dobytkiem  teść.  Nie było to miłe przeżycie, ale przeżyłam i wylądowałam w Anglii, po raz drugi, bo byłam tam z moim przyszłym raz przedtem, kiedy to najpierw odmówiono mi paszportu „z ważnych powodów państwowych”, tłumaczonych przez funkcjonariusza Biura Paszportowego tym, że po co ja chcę tam jechać na wakacje, skoro mam męża Anglika i w końcu wyjadę na stałe.  Czysty obłęd!

W  tamtych latach inni Polacy też wyjeżdżali do Anglii, ale „w ciemno”, bez żadnego oparcia na obczyźnie, na „lewe” zaproszenia, i zostawali tam nielegalnie.  Ja bym nigdy w ten sposób nie wyjechała, w Polsce było mi może niezbyt wolno ale dobrze i absolutnie nie zaryzykowałabym utraty kontaktu z rodziną.  Byli też tacy, co wyjeżdżali  z pomocą służb specjalnych w zamian za donoszenie o poczynaniach polskich emigrantów – nawet jednego takiego spotkałam w Londynie, brrr!

Podsumowując ten długi wywód, w 1973 roku wylądowałam w Anglii i rozpoczęłam nowe życie w Londynie, które potrwało przez 38 lat.

(cdn)

5 komentarzy:

  1. Teraz to się trochę zmieniło. Dziękuję za historię swojego życia :)

    OdpowiedzUsuń
  2. No i bardzo dobrze, że się zmieniło!

    OdpowiedzUsuń
  3. Wtedy to naprawdę była odważna decyzja. Dzisiaj, w dobie internetu kontakt z pozostawioną rodziną można mieć codziennie. Jasne, że to nie to samo, co w realu, ale jednak... A w latach siedemdziesiątych...
    No ale miłość nie wybiera, a skoro 38 lat przeżyliście razem, to dowód, że decyzja była słuszna. :)

    OdpowiedzUsuń
  4. No i teraz moża też tanio latać, więc różnica zasadnicza.
    Nota bene, nadal jesteśmy razem, ale teraz już w Polsce.

    OdpowiedzUsuń
  5. Wiem. Czujnie śledzę Twój blog. Nawet wpisy na marginesie. :D Wpuść babę, to Ci w każdy kąt zajrzy. :D

    OdpowiedzUsuń

Adres emailowy nie będzie wyświetlany.

Wizyta

Dzisiaj na rogu mojej ulicy pojawił się Pan Premier, aby złożyć bukiet kwiatów pod tablicą upamiętniającą "Profesora Lecha Kaczyńskie...