wtorek, 3 lutego 2015

Moja emigracja czyli właściwie skrócona historia 60% mego życia – cz.1.

Od powrotu z Anglii do Polski w 2011 roku nosiłam się z zamiarem opisania mojego 38-letniego doświadczenia emigrantki, ale za każdym razem kiedy chciałam się do tego zabrać rezygnowałam, bo temat prawie nie do ogarnięcia.  Najwidoczniej nigdy nie wpadłam na pomysł, żeby temat podzielić na różne aspekty lub części chronologiczne i pisać o nich osobno, a nie od razu o całości.  Dopiero teraz to do mnie dotarło, więc może zmobilizuję się do systematycznej relacji. Póki co, chcę się odnieść do artykułu o Polkach na emigracji w magazynie Wysokie Obcasy, gdzie jakaś pani, spędziwszy 4,5 roku w Meksyku, wypunktowuje swoje lekcje życiowe płynące z tego doświadczenia, dając mi w ten sposób jakiś zaczep w tym nieogarniętym temacie.

W punkcie 3 ta pani pisze: „Na początku będziesz tęskniła za wszystkim, co polskie, nawet za rzeczami, których nigdy tak naprawdę nie lubiłaś. Będziesz przywozić tony ptasiego mleczka, krówek, kabanosów i innych produktów, których w Polsce właściwie nie dotykałaś. Fakt, że nie możesz czegoś dostać, sprawi, że zapragniesz tego jeszcze bardziej. Potem trochę wyluzujesz.”   Moje doświadczenie było zupełnie inne:  nie przywoziłam przysmaków z Polski, chociaż bardzo chętnie objadałam się nimi podczas częstych wizyt w kraju.  Pierwsza praca mojego małżonka jako nauczyciela matematyki w szkole średniej była marnie płatna, a ja studiowałam podyplomowo, więc nasze środki do życia były bardzo ograniczone i po zapłaceniu za mieszkanie niewiele zostawało, z czego dużo pochłaniały podróże do Polski na Boże Narodzenie, Wielkanoc i urlop letni, mimo, że ówczesne loty tzw. czarterowe były tańsze od biletu kolejowego do Szkocji.  Wobec tego starałam się gotować co się da, byle tanio i pożywnie, kupując najtańsze produkty w supermarkecie i wymyślając potrawy z nich, w czym czasem inspirowały mnie przepisy znalezione w czasopismach czy sklepowych ulotkach.  Np.  pamiętam takie danie, które bardzo przypadło nam do gustu, a powstało kiedy wakacyjnie koczowaliśmy pod namiotem w ogrodzie przyjaciół teściowej, gdzieś na zapadłej wsi w hrabstwie Kent.  Ponieważ do jakichkolwiek sklepów było bardzo daleko, dwa razy w tygodniu przyjeżdżał tam objazdowy sklep, czyli pan z furgonetką zapełnioną podstawowymi produktami spożywczymi, takimi jak chleb, mleko, sery, mięsa, konserwy i warzywa. Raz kupiłam puszkę pomidorów, wędzony boczek i ziemniaki i wyszedł z tego pyszny obiad, ugotowany na patelni na maciupciej kuchence campingowej.

Zresztą praktykę w gotowaniu tanich posiłków zaczęłam już wcześniej, kiedy to przez ostatnie 3 lata studiów mieszkałam z mężem w Poznaniu, w wynajętym pokoju ogrzewanym piecem węglowym i przylegającym do sypialni gospodyni, w której ta, za niespecjalnie dźwiękoszczelną ścianą, regularnie i głośno zabawiała się z sąsiadem podczas nieobecności męża.  Mieliśmy dostęp do lodowatej łazienki, w której okno musiało być cały czas otwarte, żeby uniknąć zatrucia czadem lub gazem oraz do bardzo podstawowej kuchni, a ponieważ miałam w posiadaniu duży garnek, przyrządzałam w nim pożywne i smaczne eintopfy, które, spożywane ze świeżym pieczywem, starczały nam na kilka obiadów.

W punkcie 4 artykułu stoi: „Ugotujesz swoje pierwsze w życiu pierogi. Najprawdopodobniej ruskie, bo te są najłatwiejsze. Potem ugotujesz swoje pierwsze gołąbki, mielone, barszcz, szarlotkę i staniesz się ekspertką od polskiej kuchni. „   U mnie było inaczej, raczej starałam się poznawać tubylczą kuchnię, bo byłam nastawiona na integrację, a nie na odtwarzanie Polski w Anglii.  Uważałam, że skoro tam zamieszkałam na dobre, to powinnam zrobić wszystko, żeby stać się członkiem tamtego społeczeństwa i poczuć się w domu, bo inaczej cała moja egzystencja w Anglii byłaby na zasadzie wyobcowania, co na pewno nie byłoby psychicznie  komfortowe.  Zresztą w moim otoczeniu akurat żadnych Polaków nie było.  W tym pierwszym, trudnym okresie kiedy brakowało nam pieniędzy na życie, faktycznie chciałam gotować polskie zupy na bazie rosołu, bo wiedziałam, że są pożywne i tanie (a poza tym angielskie się do nich nie umywały) i z wielkim  zdziwieniem odkryłam, że korzenie pietruszki są tam nieznane i niedostępne, a jak tu ugotować rosół bez pietruszki?  W końcu zdecydowałam się na zastąpienie jej natką i też było dobrze.  Polskie potrawy zaczęłam gotować dopiero po wielu latach pobytu w Anglii, głównie w celu zaimponowania gościom zaproszonym na obiad, ale niestety bez większego powodzenia.  Anglicy z reguły uznają kwaśne rzeczy za zepsute, więc moje pyszne marynowane śledzie, zupa ogórkowa czy wspaniały barszcz nie zyskały poklasku, chociaż prawdziwa pomidorowa ze świeżych pomidorów się przyjęła i była kulinarnym sukcesem, może dlatego, że jest znana i lubiana w Anglii, ale według mnie ich wersja to nic innego niż podgrzany sok pomidorowy, który ja preferuję czysty na zimno albo z lodem, pieprzem i solą lub z kilkoma kroplami Angostury Bitter i wódką  jako cocktail Bloody Mary.

Punkt 6 brzmi: „Poznasz ludzi, których inaczej nigdy byś nie poznała. Twoimi najlepszymi przyjaciółmi zostaną ludzie, o których w Polsce powiedziałabyś, że na pewno się nie dogadacie. Sytuacje, w których się znajdziesz, zmienią twoje poglądy i wymagania wobec życia. Przewartościujesz wszystko, o czym do tej pory myślałaś, że jest dla ciebie najważniejsze albo zupełnie nieistotne.”  Właściwie, za wyjątkiem drugiego zdania,  to się zgadzam.  Nigdy nie osądzałam ludzi przed ich poznaniem, więc nigdy nie miałam w głowie wizerunków ludzi, z którymi mogłabym się nie dogadać.  Faktycznie, w Anglii  poznałam, głównie w pracy, osoby, z którymi nie nawiązałabym kontaktu w Polsce z tej prostej przyczyny, że takowych w ojczyźnie nie było. Praca i stosunki towarzyskie z przedstawicielami innych narodowości i ras niż moja własna bez wątpienia rozszerzyły moje poglądy, zrozumienie świata i tolerancję różnorodności, skutecznie eliminując moje, niezbyt zresztą  silne uprzedzenia, wynikające jedynie z braku zaznajomienia i uświadomienia.

Punkt 7 mówi: „Jeśli zwiążesz się z kimś z innego kraju, poznasz wszystkie plusy i minusy tłumaczenia swojej osobowości na inny język. Problemem może być wyrażanie emocji, konkretyzowanie myśli, ale szybko nabierzesz wprawy. Zorientujesz się też, że to ma swoje zalety. W kryzysowej sytuacji zawsze możesz powiedzieć, że czegoś nie zrozumiałaś albo, że nie to miałaś na myśli!”  Mnie to akurat nie dotknęło, bo wychodząc za Anglika, władałam angielskim na tyle dobrze, że takie tłumaczenie wpadek by nie przeszło.

Punkt 14: „Ciągle będziesz na coś czekać. Przede wszystkim na powrót do Polski. Będziesz czekać i tęsknić, a potem będziesz czekać i tęsknić w drugą stronę. Będziesz czekać, aż ktoś przyjedzie i cię odwiedzi. Ciągłe czekanie i tęsknota. Ale to dobrze, bo fajnie jest na coś czekać.”   Ja nie czekałam, tylko wzięłam się za zdobywanie swojego miejsca w angielskim świecie pracy. Owszem, tęskniłam, ale to się dało ogarnąć, bo często dzwoniłam do domu, raz na tydzień wymieniałam obszerne listy z siostrą i odwiedzałam rodzinę w Polsce trzy razy w roku, a w późniejszych latach nawet 5 razy. Przez pierwsze 2/3 mojej emigracji wcale nie zastanawialiśmy się nad powrotem do Polski; układ był korzystny dla obu stron, bo przebywanie w Anglii pozwalało nam zaopatrywać moją rodzinę w cukier do zapraw (w czasach kartkowych), lakiery do własnoręcznie konstruowanych mebli (bo innych nie dało się zdobyć) oraz materiał obiciowy do tychże; lakiery samochodowe, lekarstwa, używane zamrażarki, agregatory i Bóg wie co jeszcze. A w drugą stronę nie tęskniłam, dopóki nie wzięłam psa, który na czas naszych wyjazdów zostawał pod opieką  pani, która przez wiele lat pomagała mi w domu i zamieszkiwała w nim podczas naszej nieobecności.

Mogłabym ustosunkować się do każdego punktu artykułu, ale nie widzę takiej potrzeby – to co napisałam powyżej adekwatnie oddaje główne aspekty mojego doświadczena na emigracji.  W następnym odcinku tej sagi wyjaśnię dlaczego znalazłam się na obczyźnie.

5 komentarzy:

  1. Na radzenie sobie z trudnymi sytuacjami, a emigracja jednak do takich należy, każdy ma inną receptę. W końcu mamy tak różne charaktery, różną osobowość. Wydaje mi się, że byłabym bliższa Twojemu modelowi, bo wychodzę z założenia, że jeśli czegoś nie możemy zmienić, to należy zrobić wszystko, żeby to oswoić. Choć z drugiej strony tak głęboko tkwię w tym kraju, że trudno mi sobie wyobrazić, że gdzieś daleko układam sobie życie. Nie chodzi o smaki, zapachy i miejsca, ale o ludzi. Trudno mi sobie wyobrazić życie bez nich.

    OdpowiedzUsuń
  2. Z kochanym partnerem to się da zrobić. Zdecydowanie nie potrafiłabym kompletnie odciąć się od rodziny i Polski, już raczej zrezygnowałabym z partnera, ale, na szczęście, nie musiałam wybierać.

    OdpowiedzUsuń
  3. ~Antoni Relski4 lutego 2015 00:02

    Dzięki Bogu nie muszę sprawdzać tych zasad na sobie
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  4. Osobiście list z Wysokich Obcasów wywołał u mnie uśmiech i lekkie wzruszenie, bo mimo iż nie zgodziłam się z nim w 100% to trafił w sedno sprawy. Ale tak jak napisałaś, trzeba się oswoić z sytuacją, żeby nie zwariować i moc osiągnąć spokój ducha i szczęście.
    Zakładam, ze w dobie internetu i tanich lotów życie na obczyźnie jest łatwiejsze, niż kiedy Ty wyjeżdżałaś. I oprócz tęsknoty za rodziną, przyjaciółmi, zwierzakami czy domem, czuję, ze emigracja dala mi mnóstwo możliwości, których mogłabym nie osiągnąć Polsce.
    Co do jedzenia, to pomimo iż większość polskich produktów jest ogólnie dostępna w tutejszych sklepach, to jednak kefir wypity w domu czy śledź zjedzony u babci smakuje o niebo lepiej! Ponieważ rzadko przygotowuję typowo domowe dania, byłam z siebie bardzo dumna, gdy zrobiłam swoje pierwsze "mamine" kołduny! :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Gratuluję! Ja nie umiem ich robić.

    OdpowiedzUsuń

Adres emailowy nie będzie wyświetlany.

Wizyta

Dzisiaj na rogu mojej ulicy pojawił się Pan Premier, aby złożyć bukiet kwiatów pod tablicą upamiętniającą "Profesora Lecha Kaczyńskie...