Samolot mieliśmy dopiero późnym wieczorem, więc jeszcze nam został cały dzień na zwiedzanie. Spakowawszy się po śniadaniu, zostawiliśmy bagaż w przechowalni hoteliku (czytaj: w służbowej ubikacji), zamówiliśmy hotelowy transport na lotnisko na 17.30 i wyruszyliśmy na sąsiadujący z naszym półwyspem następny paluszek lądu, malowniczo wytknięty w morze, na którym znajdowało się miasteczko Vittoriosa z urokliwą, portową dzielnicą zwaną Il Birgu. Pojechaliśmy tam autobusem, ale równie dobrze możnaby było pójść piechotą, bo podnóże półwyspu było zaledwie drugim przystankiem, więc bliziutko.
Od razu po przybyciu zorientowaliśmy się, że coś się dzieje, bo główna ulica była zabarykadowana i pełno policji naokoło. Chwilę później okazało się, że akurat odbywa się przemarsz jakiejś, po kostiumach sądząc, nadwornej gwardii, ku uciesze dzieci w wieku szkolnym oraz ogólnej gawiedzi. Przemarsz skończył się na jakimś placyku, uwieńczony ceremonią całowania flag. Nie całkiem pojęłam o co chodziło, ale wyglądało to na celebrowanie wielojęzyczności i mieszaniny kulturowej Malty, chociaż możliwe, że to był po prostu chwyt na nieobeznanych turystów, takich jak my.
Po zakończonej uroczystości skierowaliśmy nasze kroki w górę, na koniec półwyspu gdzie, rzecz jasna, napotkaliśmy olbrzymi miejski mur obronny.
W portowej dzielnicy zwanej Il Birgu napawaliśmy oczy widokami na przeurocze porciki,
Po obiedzie powędrowaliśmy dalej w dół i na nadmorskim placyku natrafiliśmy na grupkę rzeźb, chyba z bronzu, przedstawiającą jakieś ważne wydarzenie polityczne, jak np. przekazanie władzy, ale niestety nie było żadnej tablicy informacyjnej, któraby nam wyjaśniła znaczenie tego pomnika.
Ale to nie koniec atrakcji. Okazało się, że miasteczko gorączkowo przygotowuje się do festynu, który miał nastąpić nazajutrz, w sobotę, i który najwyraźniej miał polegać na ogólnej zabawie przy muzyce na żywo i ulicznym pożywianiu się z niezliczonych straganów oferujących grillowane mięso, pizze, kiełbaski, pieczywo i zastraszające ilości słodyczy.
Kulminacją festynu miało być wygaszenie wszelkich świateł w miasteczku, tak, żeby oświetlały je tylko świeczkowe lampiony uprzednio porozwieszane na wszystkich budynkach. Dowiedzieliśmy się o tym wszystkim od dwóch miłych pań, które akurat roznosiły te lampiony po mieście oraz od irlandzkiej z pochodzenia kelnerki w barku, gdzie zatrzymaliśmy się na jakiś napitek dla ochłody. Lampiony były wszędzie, na każdym calu dostępnego muru wzdłuż wszystkich uliczek, zwisały też z okien i balkonów większych budynków, a ich różnorodna konstrukcja świadczyła o pomysłowości mieszkańców.
Bardzo żałowaliśmy, że nie mogliśmy tego festynu zobaczyć, no ale zamówiony lot czekał i trzeba było wracać do domu.
Spacerując po Vittoriosie zauważyliśmy, tak jak w innych miastach Malty, że wiele domów mieszkalnych nosi na frontowej ścianie wizerunki świętych lub scenek z Biblii, czasem z odpowiednimi napisami. Pierwsze zdjęcie poniżej jest z Vittoriosy, a następne z Mdiny.
Z Vittoriosy do Kalkary wróciliśmy za 10 euro taksówką wodną, czyli małą łódeczką przypominającą gondolę.
Na lotnisko dotarliśmy z dużym zapasem czasu, więc dla jego zabicia skonsumowaliśmy wcześniej przygotowane przeze mnie kanapki z marynowanym białym serem i pysznym pieczywem z naszego podręcznego sklepiku, popijając ciepłym maltańskim piwem, które, o dziwo, przeszło mi gładko przez gardło, mimo, że normalnie ciepłego piwa nie jestem w stanie wypić. Zdążyliśmy się również przebrać w długie spodnie, co okazało się zupełnie zbyteczne, bo w Gdańsku było nadzwyczaj ciepło jak na październik.
I tak zakończyła się nasza maltańska przygoda, którą jeszcze długo będę ciepło wspominać.