wtorek, 19 listopada 2013

Jak sobie radzić z lekarzami

Nie cierpię chodzić po lekarzach ani brać lekarstw, zwłaszcza antybiotyków, ale czasem trzeba i, niestety, jak to teraz odkrywam, im człowiek starszy, tym częściej trzeba.  Kiedy kilka lat temu złamałam sobie rękę w nadgarstku, bo przewróciłam się w ogrodzie, potknąwszy się o długi wąż do podlewania, którego skomplikowane zwoje leżały mi na drodze, to zgłosiłam się na pogotowie dopiero na następny dzień.  Tak się złożyło, że tego dnia rano miałam umówioną wizytę u lekarza domowego w jakiejś innej sprawie i kiedy on zobaczył mój spuchnięty nadgarstek i dowiedział się, że całą noc nie spałam z powodu strasznego bólu, kazał mi nim poruszyć, na co ja odpowieziałam, że mogłabym to zrobić, ale nie bez wycia.  Delikatnie obejrzał go, stwierdził złamanie i kazał zgłosić się do szpitala – jeszcze na odchodnym musiałam mu to obiecać, bo bał się, że nie pójdę, twierdząc, że ja zawsze mam tendencje do lekceważenia moich dolegliwości. Bo i mam: kładę większość na karb normalnego starzenia się albo innych naturalnych procesów, żeby tylko nie musieć latać po lekarzach.

Hipochondryczką nie jestem, chociaż może miałam takie zapędy, kiedy w bardzo młodym wieku siostra i ja odkryłyśmy w domowej bibliotece bardzo starą encyklopedię medyczną z kolorowymi ilustracjami, które były wydrukowane na grubszym papierze niż inne strony i oddzielone od stron z tekstem delikatną bibułką. Wertowałyśmy tę uczoną księgę z wypiekami na twarzy i co rusz biegałyśmy do Mamy, twierdząc, że jesteśmy chore na to, co widniało na właśnie napotkanej ilustracji.  Na szczęście Mama miała dużo zdrowego rozsądku i trzeźwe podejście do życia, więc zawsze udawało jej się skutecznie wyperswadować nam te urojenia, ale księgi nam nie zabrała, abyśmy mogły dalej poznawać świat. Naszą ulubioną ilustracją był wizerunek anatomii człowieka z odsłoniętymi narządami wewnętrznymi, które były poukładane w odkrywalnych warstwach, tak, że np. można było unieść żebra i płuca, żeby pod nimi ujrzeć kręgosłup, chociaż akurat ta ilustracja nie dawała nam żadnego pola do popisu w zakresie hipochondrii.

Jestem bardzo świadoma swojego ciała i psychiki oraz procesów, które w nich zachodzą, i kiedy mi coś jest, to muszę wiedzieć dokładnie co.  Niewiedza mnie stresuje bardziej niż cokolwiek innego, bo powoduje brak możliwości działania, a to jest najgorsze. Jestem realistką i jeżeli znam sedno problemu, to mogę szukać rozwiązań, choćby to sprowadzało się tylko, na przykład, do wniosku, że musze pozałatwiać swoje ziemskie sprawy w ciągu X miesięcy lub tygodni.  Takie podejście jest trudne do osiągnięcia w Anglii, ponieważ, po pierwsze, nikt nie dostaje do rąk wyników swoich badań, idą one wyłacznie do lekarza domowego, a po drugie, przynajmniej w moim doświadczeniu, lekarze niechętnie uświadamiają pacjentów o technicznych aspektach ich dolegliwości.

Lekarze ostrzegają przed samodiagnozą przez Internet, i mają świętą rację, bo pojedyncze symptomy odczuwane przez pacjenta mogą oznaczać wiele różnych schorzeń i trzeba mieć wystarczającą wiedzę, żeby spojrzeć na nie holistycznie. Natomiast znajduję, że przygotowanie się do wizyty u lekarza poprzez „obczytanie” problemu w Internecie jest nieszkodliwe, a nawet pomocne, bo pozwala mi zadawać sensowne pytania w czasie wizyty.  Wiadomo, lekarze to ludzie i na dodatek bardzo zajęci ludzie i mogą coś przeoczyć.  Oczywiście wejście do gabinetu z gotową, własną diagnozą każdego lekarza nastawi opozycyjnie, ale nie trzeba tego tak konfrontowo przedstawiać.

Mój sposób na lekarzy to być miłą i uprzejmą, ale asertywną pacjentką. Z natury jestem asertywna i nie boję się lekarzy, przecież to nie jacyś „nadludzie”, bo są tacy jak ja, tylko mają inną od mojej specjalizację.  Wobec tego czuję się uprawniona do zadawania pytań i proszenia o wyjaśnienia, bo ostatecznie chodzi tu o moje zdrowie.  Mądrzy lekarze rozumieją takie podejście i w pełni współpracują.

Wchodzi tu w grę również pojęcie obsługi klienta: pacjent jest klientem lekarza i ma swoje prawa. Temat jest dla mnie bardzo na czasie, bo ostatnio często odwiedzamy wielu różnych lekarzy, ja z powodu uporczywego zapalenia spojówek, a mąż z powodu problemów skórnych.

5 komentarzy:

  1. Ja złamałem kciuk w tłusty czwartek, a zaopatrzyli mi go we wtorek po świętach wielkanocnych. Bo co trochę się zrósł to sam sobie uszkadzałem. A myślałem że to nic groźnego.
    Nawiasem mówiąc w moje opowiadanie nie uwierzył lekarz a ubezpieczenia i wywalił mnie na pysk z gabinetu.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. A to drań! No ale lekarze z ubezpieczenia mają taki właśnie cel.

    OdpowiedzUsuń
  3. O lekarzach by można wiele pisać. Każdy ma z nimi jakieś przejścia. Jutro jadę do kontroli z moją córcią, u której od czerwca do października 6 laryngologów (plus lekarze innej specjalności) nie potrafili zdiagnozować bakterii w uchu. Wszyscy tylko skupiali się na powiększonych węzłach ślinianki, nikt dobrze nie zajrzał do ucha, aż w końcu trafiliśmy na przesympatycznego profesora, przede wszystkim fachowca (oczywiście prywatnie). Gdybyśmy trafili do niego w czerwcu, dziecko nie męczyłoby się przez kilka miesięcy.

    OdpowiedzUsuń
  4. No właśnie, to trochę jak loteria.

    OdpowiedzUsuń
  5. Super, że znowu w miarę regularnie piszesz!

    OdpowiedzUsuń

Adres emailowy nie będzie wyświetlany.

Wizyta

Dzisiaj na rogu mojej ulicy pojawił się Pan Premier, aby złożyć bukiet kwiatów pod tablicą upamiętniającą "Profesora Lecha Kaczyńskie...