wtorek, 2 kwietnia 2013

Smigus Dyngus, a raczej Prima Aprilis!

Takiej białej Wielkanocy nie pamiętam!  Tyle tego śniegu napadało, że krajobraz wczoraj, w świąteczny poniedziałek, wyglądał jak w środku srogiej zimy.

Wielkanoc 2013

Ale nic to, że nie objadaliśmy się wielkanocnymi pysznościami na ciepłej i rozsłonecznionej werandzie, otoczeni budzącym się sadem i ogrodem; nic to, że ścieśnialiśmy się przy za małym stole w pokoju gdzie stoi łóżko Mamy i odstawialiśmy nie mieszczace się na stole półmiski na mały stolik ogrodowy, żeby co chwilę posyłać je wokół zebranego grona; nic to, że cała podłoga wydawała się być zajęta przez nogi od krzeseł i stołów, i że ten ścisk przypominał raczej Boże Narodzenie, kiedy weranda jest wycofana z eksploatacji (no, może trochę mniejszy ścisk, bo bez wielkiej choinki).  Zadna z tych drobnych niewygód nie przeszkodziła nam bynajmniej w miłym świętowaniu i na smak potraw ujemnie nie wpłynęła.

Swięta były tradycyjnie spędzone u Mamy, z najbliższą rodziną: sami całkiem dorośli ludzie, drobiazgu żadnego nie było, bo poprzedniego już się w żaden sposób nie da pod to pojęcie podciągnąć, a że jeszcze się nie rozmnożył, to i nie było następnego. Brakło bratanicy z mężem, którzy wyjechali na urlop do Nowego Jorku (ale tydzień wcześniej udało jej się przylecieć na dwa dni z Dublina, żeby się z rodziną zobaczyć), a w poniedziałek i brata, bo musiał lecieć do Hamburga do pracy, ale za to przybył z Brukseli bratanek z żoną, a w niedzielę była też druga babcia czyli mama szwagierki.  A nieobecni zgłaszali się przez ifony, Skype i telefony, więc ciepło rodzinne było.

Jak co roku, pierwszy dzień Wielkanocy był bez obiadu, którego podawanie zarzuciliśmy wiele lat temu, bo po bardzo obfitym świątecznym śniadaniu, które rozpoczyna się dopiero jak wszyscy dojadą,  około 1-szej, nie starcza już czasu ani apetytu na wielki obiad.  Oczywiście na stole, oprócz koszyczka ze święconym, miejsce honorowe zajmował, jak zawsze, olbrzymi półmisek jaj na twardo, z kępką rzeżuchy na środku. Do tego sałatka jarzynowa z chrupiącą fasolką, ogórkiem kiszonym, cebulą i  majonezem, oraz dwa półmiski najprzeróżniejszych wędlin, i kupnych i upichconych przeze mnie lub przez bratową. Z tych kupnych była szynka, kabanosy, pyszna kiełbasa, delikatny biały salcesonik i salchichon z pieprzem.  Bratowa upiekła znakomity schab ze śliwkami i białą kiełbasę z czosnkiem, a ja zrobiłam bardzo udany pasztet po ardeńsku, który za mną chodził już od dwóch lat, i eksperymentalną, ale utrafioną, pierś kurczaka nadziewaną wędzonym boczkiem i żurawiną. Były też bardzo smaczne śledziki, które bratowa zrobiła z cebulą, papryką i ogórkiem w pysznej zalewie, i trochę świeżych jarzyn z dipem, który popsułam w ostatniej chwili i tylko ładny wygląd mu pozostał, więc jadło się je bez.

Przed słodkościami zrobiliśmy przerwę na latanie zdalnie kierowanym modelem samolotu nad polem za płotem, tzn. nie wszyscy latali, tylko brat z synem, ale wszyscy mieli frajdę z oglądania, albo na żywo albo potem na video z samolotowej kamery. Oczywiście przerwa nie była zbyt długa, bo trochę tej latającej maszynie szkodzą lądowania.  Tym razem i tak dobrze poszło, bo bratanek jest zdolnym pilotem, choć brat może troche mniej, mimo że nawigator z zawodu. Wiedząc o tym i dla dobra ogółu, sam stanął za sterem tylko raz i na krótko, żeby nie ukrócać uciechy.  Latał głównie bratanek, a brat mu asystował jak właściciel klubu piłkarskiego na meczu. Pierwsze lądowanie było popisowe, jakby na gładziuteńkim pasie a nie pooranym polu;  drugie troche mniej, bo w koronie drzewa za oborą, ale udało się samolot odzyskać i ponownie doprowadzić do stanu używalności, za to trzecie czy czwarte skutecznie zakończyło zabawę, bo jak samolot przydzwonił w grudę, to trzeba było niemalże zbierać go po kawałku (ale po solidniejszym remoncie będzie jak nowy!).

Potem była kawa i straszne ilości ciast: nasze tradycyjne, bakaliowe mazurki, czekoladowy i kajmakowy, babka piaskowa, którą zupełnie bezzakalcowo pięknie upiekła siostra, sernik pieczony oraz kupione w wypróbowanej cukierni tort ananasowy i pascha.  To już kolejne święta, na które nie zrobiłyśmy tortu osobiście, tylko zamówiłyśmy w tej właśnie cukierni, gdzie robią wyśmienite i na dodatek ładniejsze. Na koniec imprezy, zanim się rodzina porozjeżdżała, miał być żurek i ugotowałam go gar na pułk wojska, ale nikt już nie nie był w stanie nic więcej spożyć bez szwanku na zdrowiu, więc żurek trafił do zamrażarki i będzie jak znalazł do jakiegoś większego obiadu.

W poniedziałek był przepyszny rodzinny obiad, składający się z bardzo grzybowej zupy z tymiankowymi grzaneczkami, pieczonej gęsi nadziewanej cielęciną z wątróbką; zasmażanych buraczków, uwielbianych przez całą rodzinę oprócz mojego męża, który, będąc Anglikiem, takich rzeczy nie papa, chociaż np. ogórki kiszone lubi; ziemniaczków i wiosennej sałatki, a do tego żurawina wykonana przez siostrę i wspaniałe gruszki w occie i winie, sporządzone przez bratową według jakiegoś bardzo pracochłonnego przepisu. Obiad, że palce lizać!

Oczywiście, przy najlepszych chęciach, udało nam się zjeść najwyżej jedną trzecią tego wszystkiego, no ale trochę się zjadło wczoraj na śniadanie i kolację, troszkę jeszcze poszło na wynos, a reszta do zamrażarki, by czekać na następną godną okazję.

 

1 komentarz:

  1. Ach, aż mi ślinka pociekła i łza w oku zakręciła, bo to były dopiero moje drugie Święta poza domem (pierwsze kilka lat temu spędziliśmy w Dublinie) i pierwsze tak bardzo nieświąteczne! Żal nam, że nie załapaliśmy się na te pyszności, ale urlop mieliśmy pełen kulinarnych nowości np. bekon z syropem klonowym (the maple kind bacon jak w filmie poniżej)

    http://www.youtube.com/watch?v=nGeKSiCQkPw

    OdpowiedzUsuń

Adres emailowy nie będzie wyświetlany.

Wizyta

Dzisiaj na rogu mojej ulicy pojawił się Pan Premier, aby złożyć bukiet kwiatów pod tablicą upamiętniającą "Profesora Lecha Kaczyńskie...